Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodieh, myśmy o tem słyszeli, że Haddedinowie zwabili do doliny trzy szczepy i wzięli je do niewoli. Nikt u nas nie chciał w to uwierzyć, ale ty przyjdziesz do nas i opowiesz nam o tem.
— Czy możemy iść z wami jako wasi przyjaciele?
— Jako przyjaciele. Ser sere men alt, bądźcie mi pozdrowieni!
— A Szirwani z tamtej strony, którzy chcieli mnie zdradzić?
— Nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Gdzie ich posłańcy? — Powrócili przez czaj[1] tam dalej.
— Postąpili niemądrze. Gdyby byli znowu posłużyli się czółnem, nie bylibyśmy wiedzieli, że poszli do was. Podajcie nam ręce na znak przyjaźni, a potem pojedziemy razem z wami.
Podano sobie dokoła ręce, przyczem nie zważano na Dżezidę.
— Panie — rzekł dowódca — ten człowiek zapewne powróci do Szirwanich?
— Dano mi go na towarzysza, zostanie więc przy mnie, dopóki mu się spodoba.
— Ależ to niewierny. Czci szatana i będzie się piekł w piekle!
— Be chodera dżen’ et u dżehen eme czebun, raj i piekło powstały przez Boga; on tylko może oznaczyć, kto osiągnie wieczną szczęśliwość, a kto będzie skazany na potępienie. Ten człowiek jest teraz moim towarzyszem, jeśli ja jestem wam przyjacielem, to i on także. Podajcie mu ręce, jeśli nie chcecie, żebym was opuścił!

Żądałem od nich bardzo wiele, uczyniłem to jednak, ażeby dowieść zacnemu Dżezidzie, że jestem mu przychylny, oni zaś posłuchali mojego wezwania, chociaż z ponuremi minami. Potem ruszyliśmy w drogę. Dowódca jechał ze mną na przedzie, potem Halef z Dże-

  1. Rzeka.