Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miałem właśnie pójść do przeznaczonego dla mnie pokoju, kiedy oznajmiono Araba, który chciał rozmówić się z panem domu. Człowieka tego przyjęto w mojej obecności.
Na długiej, chudej, lecz żylastej jego postaci wisiał bardzo sterany burnus. Wystrzępione sznury z wielbłądzich włosów opadały mu z kaptura, a w każdym calu widać było syna pustyni, nie lękającego się żadnego niebezpieczeństwa i umiejącego ze spokojem ducha. znosić wszelkie niewczasy.
— Sal aalejk! — pozdrowił z dumnem skróceniem tych słów, przyczem nie było widać najlżejszego pochylenia głowy. Kolba jego długiej strzelby uderzyła z dźwiękiem o marmurową posadzkę, a ciemne jego oko przebiegło od jednego z nas do drugiego z wyrazem wyższości człowieka wolnego i prawowiernego.
— Pomów pan z nim, monseigneur — szepnął mi Latréaumont.
— To Tuareg, który był u mnie z powodu Renalda.
Nic nie mogło mi być bardziej na rękę nad to, że ten posłaniec przybył dziś jeszcze.
— Sal aal! — odwzajemniłem się jeszcze krócej, wiedząc, że Beduin tym sposobem wyrażania się okazuje stopień szacunku osobie, do której przemawia.
— Czego chcesz?
— Ty nie jesteś tym, z którym mam mówić!
— Nie masz mówić z nikim innym, tylko ze mną!
— Nie przychodzę do ciebie.
— To możesz odejść!
Ja odwróciłem się, a reszta towarzystwa skierowała się także ku drzwiom.
— Sidi! — zawołał.
Ja szedłem dalej.
— Sidi! — rzekł natarczywiej.
Na to odwróciłem tylko głowę.
— Czego chcesz?
— Pomówię z tobą!