Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To on, to on, hamdullillah, to on! Chodź tutaj szejku! On nam wyjaśni wszystko!
Nie czekałem na to, lecz wybiegłem z zarośli na wolne pole, gdzie było więcej miejsca. Tam pochwycił mnie Ali en Nurabi za rękę.
— Effendi — spytał gwałtownie — gdzie jest Mochallah, dziecko duszy mojej? Gdzie moja klacz i gdzie mój biszarin hedżin?
— Powiedz ty mnie najpierw, gdzie jest Saadis ei Krumir! — odpowiedziałem.
— Niema go!
— Jakto? Uciekł?
— Tak.
— Mimo przysięgi?
— Złamał ją. Oby go Allah potępił.
— Widzisz więc, szejku, że ja miałem słuszność. Krumira oko było okiem zdrajcy. Giaur dotrzymuje słowa, a ten muzułmanin składa przysięgę na brodę proroka i na wszystkich świętych kalifów, a potem ją łamie. Aaib aaleihu, hańba mu! Lecz on nietylko złamał dane słowo; porwał także twoją córkę i dwoje najlepszych zwierząt.
— Więc to prawda, effendi?
— Tak.
— Niechaj niebo zapadnie się nad tym kłamcą i zbójem, niechaj się ziemia otworzy i niech go pochłonie razem z jego ojcem i ojcem ojca i wszystkich jego przodków aż do Adama, którego są potomkami.
— Zapominasz, że ty także jesteś potomkiem Adama.
— Wszystko mi jedno. Mnie porwano klacz, wielbłąda i córkę. Co mnie obchodzą wszyscy przodkowie i potomkowie całego świata! Effendi, dopomóż mi. Ty jeden wiesz, gdzie on z niemi umknął!
— Namyślmy się najpierw spokojnie nad wszystkiem! Ja sądzę, że...
Przerwał mi gwałtownie:
— Namyślać się? Effendi, zanim się namyślimy,