Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/500

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie kupić, zawieszają go sobie na pamiątkę pielgrzymki na szyi
— Kupiłem go sobie w Mekce. — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie wrokiem, którego znaczenia nie zdołałem odgadnąć, zmierzył mnie jeszcze dokładniej, niż przedtem i podszedł ku wejściu, aby się naszym koniom przypatrzyć. Zaledwie wzrok jego padł na mego konia, zabłysnęły mu oczy radością i zawołał:
— Ia Hassan, ia Hussein! To kary ogier najczystszej krwi. Jak się nazywa?
— Ri — odpowiedziałem.
— Ri? Od kogo masz go?
— Od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów z plemienia Szammar.
— Ja znam Haddedinów i ich losy. Jesteś więc chyba tym chrześcijaninem, któremu szejk ów darował tego konia za to, że ocaliłeś jego ludzi od trzech nieprzyjacielskich szczepów?
— Tak.
— Potem przejechałeś przez Kurdystan i walczyłeś w obronie czcicieli dyabła?
— Pomagałem im, bo mieli słuszność.
— Ale przeciwko wyznawcom proroka! — wybuchnął niemal z gniewem.
— Pomoc moja przeszkodziła wielkiemu rezlewowi krwi — broniłem się.
— Słyszałem, co opowiadano o tobie — mówił już spokojniej. — Posiadasz strzelbę, z której można nieustannie strzelać bez nabijania. Czy masz ją jeszcze?
— Tak, oto ona — oświadczyłem, wskazując na sztuciec.
— Daj ją tu! Chcę się jej przypatrzyć.
— Daję ją z ręki tylko wtedy, kiedy wiem, że ją przyjaciel chce obejrzeć. Czy przyjmiesz nas jako gości?
Ta strzelba o dwudziestu pięciu strzałach była moją najlepszą ochroną, lecz zarazem niebezpieczeństwem, gdyż każdy pragnął ją posiadać.