Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/559

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy ci przezorność powie, gdzie siedzi morderca, żebyś go mógł uniknąć?
— Tak. Nie obawiaj się! Mam w takich rzeczach więcej doświadczenia, aniżeli przypuszczasz. Przypatrz się drodze, którą jedziemy! Grunt tutaj miękki, a na nim ślady wszystkich, którzy przeszli tędy dziś rano. Jeszcze wyraźniej odcisnęły się ślady kopyt. Dopóki mamy te ślady, jesteśmy bezpieczni, gdyż zanim się Arnauci zaczają, muszą konie sprowadzić z drogi, aby je ukryć.
— Masz widocznie lepsze oczy odemnie, gdyż ja nie mogę odróżnić śladów kopyt od śladów ludzkich. W każdym razie niebezpiecznie iść za nimi.
— Nie. Gdy wjedziemy w las, zostaniesz nieco za mną i będziesz w bezpieczeństwie. Resztę mnie zostaw.
Nie wątpiłem, że mój towarzysz nie był tchórzem, ale musiałem długo jeszcze go przekonywać, zanim mi zaufał i puścił się ze mną w dalszą drogę. Nie należy sądzić, jakobyśmy jechali po utartym gościńcu. Była to droga wydeptana z czasem i ad libitum. Można było iść szeroko i dowolnie zbaczać. Później zwęziła się ta droga i przybrała wyraźniejszą szerokość, gdyż prowadziła przez las. Tworzyły go z początku nizkie zarośla, z których wznosiły się poszczególne drzewa i łączyły się potem w całość.
Z boku mieliśmy małą rzeczkę, dzięki której grunt był jeszcze wilgotniejszy, niż przedtem, a odciski kopyt zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Gdy już w las wjechaliśmy, ja zatrzymałem się, zsiadłem z konia, odpiąłem pas i założyłem go koniowi na szyję, potem przywiązałem strzemię do gurtu siodłowego i wskoczyłem znowu na konia. Oddawszy kyzrakdarowi strzelbę, żeby mi nie zawadzała, powiedziałem mu, żeby postępował za mną powoli, a ja pojadę naprzód. Domagał się wyjaśnienia, dlaczego to czynię, lecz ja nie chciałem teraz zapuszczać się w rozmowę.
Należało wybadać miejsce, w którem ukryli się