Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



4. Behluwan-bej, dusiciel zbójów.

Fatamorgana!
Przez zionące żarem pustkowie wlecze się powoli dżellaba[1]. Jest już w drodze od szeregu miesięcy, a łączące się z nią ciągle dopływy wzmogły ją pod względem liczebnym. Bogaci Arabowie Uelad z Belad es Sudan jadą obok zdanych na dobroczynność wiernych, idących pieszo, biedaków, których całe mienie stanowi jeden talar, przeznaczony na zapłacenie przejazdu przez Morze Czerwone. Młodzieńcy, którzy wyszli zaledwie z lat chłopięcych, wędrują obok zwiędłych starców, którzy przed śmiercią pragną zobaczyć świętą Kaabę. Żółci Beduini, bronzowi Tuaregowie, ciemni Tebu i kędzierżawi Tekrur, jak nazywają czarnych pielgrzymów, zdążających do Mekki, mruczą w melancholijnych tonach nabożne pieśni lub zachęcają się głośnymi okrzykami: „La illaha il Allah u Mohammed rassul Allah, niema Boga oprócz Boga, a Mohammed jest prorokiem Boga!“.

Niebo gorzeje, jak roztopiony bronz, a ziemia pali, jak płynne żelazo. Smum wysuszył wory na wodę, a do następnej uah jeszcze daleko. Samotny bir nic im nie pomoże, gdyż odrobina lichej wody wystarczy zaledwie na zwilżenie języków ludzi i pysków wielbłądzich. Zwarta z początku karawana rozdzieliła się już dawno na poszczególne frik[2], posuwające się z mozołem za sobą. Chleba, mąki i beli[3] jest podostatkiem, ale za łyk wody lub czarkę merissy[4] oddaliby spragnieni kilka miesięcy życia. Ten i ów chwyta po kilka razy próżne cemce-

  1. Karawana pielgrzymów.
  2. Oddziały.
  3. Suszone daktyle.
  4. Chłodnik z żyta.