Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/552

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyszło mi jeszcze coś na myśl. Czy nie byłoby lepiej, żebyś ty zaniósł mu pieniądze?
— Nie, nie! On gotów ich nie przyjąć. Ty musisz mu je zanieść, a nie ja. Jedno tylko mogę uczynić; oto zatrzymam się gdzieś w pobliżu, ażebyś, skoro ci się starania powiodą, mógł mnie zaraz zawołać.
— Czy jest tu jakie miejsce nadające się do tego?
— Tak. Zaraz ci je pokażę, ja k to dobrze, wspaniale, że spotkaliśmy się, effendi! Może przyniosę narzeczonej nietylko posadę, lecz i zgodę z ojcem. Powiedz, co mogę dla ciebie uczynić, effendi! Będę ci przyjacielem do końca życia!
— A ja ofiaruję ci moją przyjaźń, chociaż po rozstaniu się nie zobaczymy się już nigdy prawdopodobnie. Ojczyzna moja daleko!
— Gdzie?
— W Alemanii, gdzie prawdopodobnie nigdy nie będziesz; mimoto wspominać będę ciebie serdecznie.
Łatwo sobie wyobrazić, że teraz zachowywaliśmy się wobec siebie inaczej, aniżeli przedtem. Mój młody towarzysz ożywił się tak, jak rzadko widzi się to u Turka, i w przeciągu krótkiego czasu opowiedział mi przebieg całego swego życia. Niestety przerywano nam rozmowę kilka razy nienawistnymi okrzykami. Im bardziej zbliżaliśmy się do Boghaslajan, tem więcej spotykaliśmy udających się na pielgrzymkę Mahometan, którzy go znali, musiał więc słuchać najnikczemniejszych obelg. To też skręcaliśmy często w pole, ażeby ujść tego rodzaju przykrości. W Boghaslajan nie chciał go nawet oberżysta przyjąć i dopiero po kilkakrotnem powołaniu się z naszej strony na tenbihy walego, ze strachu przed karą, widział się zmuszonym dać nam kwaterę, jadło i postarać się nazajutrz o trzy świeże konie. Zbudziło się przytem we mnie przeczucie, że może będzie nam jeszcze gorzej.