niałe ognisko, dokoła którego zgromadzili się mężczyźni, aby przy dymie fajek usłyszeć poraź setny starodawne hikkajah[1], lub przysłuchiwać się aghani[2], śpiewanym przy bezpretensyonalnych dźwiękach rababah[3]. W godzinę potem udali się wszyscy na spoczynek.
W namiocie szejka porozkładano koce, które nas miały uchronić przed znanym chłodem nocnym w tych tak gorących za dnia okolicach.
— Spijcie spokojnie i bezpiecznie pod moim dachem — rzekł Ali en Nurabi.
— Allah będzie z wami. Leilkum zaaide, życzę wam błogosławionej nocy!
W kilka chwil potem chrapał szejk na wszystkie tony gamy chromatycznej. Krüger-bej poszedł za jego przykładem, Anglik zaś również wkrótce zasnął, co było można poznać po długich, półgłośnych jego oddechach. Ja zabrałem rewolwery i wysunąłem się z namiotu.
W obozie panowała zupełna cisza. Zdala dolatywały głębokie, pośpieszne „ommu, ommu“ hyeny, na które odpowiadał szakal swoim jasnem „i-a-u “, a gdzieś bliżej odzywało się krótkie szczekanie fenneka[4]. Achmeda zastałem na tem samem miejscu, na którem wedle mego zlecenia miał się znajdować. Leżał pomiędzy moim koniem a swoim, owinąwszy sobie dokoła ciała sznur, który łączył oba zwierzęta.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, że przybywasz! — powitał mnie. — Czekałem na ciebie, jak noc na rosę.
— Dlaczego? Czy ci tak pilno? Północ jeszcze nie nadeszła.
— Nie, ale Mochallah, korona cór, już nadeszła i czeka tam pod palmami. Przechodziła o minutę przed tobą.
— Minutę? Całą minutę? To okropne! Teraz nie — dziwię się, że czekałeś na mnie jak noc na rosę.
— Sidi, czy mówiłeś już z szejkiem?
— Tak.