Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aha! To było niezłe! Mój poczciwy Achmed ufał widocznie memu dobremu sercu. Ale czemu nie miałem mu wyświadczyć tej drobnej przysługi? Gdyby na mnie jaka Mochallah czekała pod palmami, on byłby także z radością czuwał nad bezpieczeństwem naszego rendez-vous.
— Achmedzie es Sallah — odpowiedziałem mu na to — idź śmiało pod daktyle. Ja potrafię przytrzymać każdego zdrajcę!
— O sidi, łaska twoja tak wielka, jako drzewo esz sziab, na którem spoczywa ziemia, a litość twoja sięga tak daleko, jak cziur el dżinne[1] latają. Oddam ci życie moje, jeżeli zechcesz!
— Zachowaj je dla Mochallah „woniejącej“! Powiedz jej, że jestem twym przyjacielem, który przemówi za wami u jej ojca!
Po tej rozmowie poszedłem do namiotu szejka, gdzie Percy i Krüger-bej już stali. Ledwie się zatrzymałem przed namiotem, otworzyło się wejście i ukazał się szejk razem z Krumirem i starszymi.
— Co postanowiliście o tym człowieku? — zapytał pułkownik gwardyi.
— Zgromadzenie było dla niego łaskawe — rzekł Ali en Nurabi. — On wypił wodę pozdrowienia, lecz nie jadł chleba ni soli gościnności. Przez trzy dni będzie bezpieczny w naszych namiotach i na naszych pastwiskach; po upływie jednak tego czasu, a nawet przedtem, skoro tylko przekroczy nasze granice, podpadnie pod krwawą zemstę.
— On ucieknie!
— Konia jego strzegą nasi ludzie.
— On mimo to ucieknie. Czy wiesz, szejku, że on należy nietylko do was lecz także i do mnie?
— Dlaczego?
— Zaraz się o tem dowiesz!

Krumir nie słyszał pozornie ani słowa z tej rozmo-

  1. Dosłownie: ptaki raju (jaskółki).