Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Francuz, który sięgał mnie zaledwie do ramienia, a miał ręce dziecka, mówił słusznie. Mógłby całymi miesiącami grzmocić po czaszce Tuarega i nie sprawiłby mu przykrości.
— Proszę, monseigneur — odrzekłem — postaraj się pan o to, żeby tego Beduina związano i oddano policyi. Jej władza nie sięga wprawdzie aż na pustynię, tu jednak będzie chętnie na pańskie usługi.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Czy to naprawdę, monseigneur?
— Oczywiście!
Mon ciel, tego nie możemy zrobić, bo straszliwy Hedżan-bej zabije naszego biednego Renalda! Co więcej, zdaje mi się, że to okropne uderzenie jest już nadzwyczajną śmiałością!
— Ja wytłómaczę powody mego kroku, proszę jednak usilnie postąpić tak, jak radzę. Oświadczył pan przedtem, że posiadam u pana zupełne zaufanie?
— Rozumie się, rozumie się, monseigneur. Chcę właśnie zawołać służbę.
Pobiegł do dzwonka, a na niezwykle donośny głos jego wpadła służba, jaka tylko była do rozporządzenia.
— Zwiążcie tego człowieka i wrzućcie go do piwnicy, dopóki nie nadejdzie policya po niego! — rozkazał pan domu z miną, jak gdyby to on go powalił okropnem uderzeniem.
Z iście południową żywością rzucono się na nieprzytomnego i w mgnieniu oka związano tak ciasno, że po odzyskaniu przytomności pewnie się nie mógł poruszyć. Następnie pochwyciło jeńca ośm rąk, aby go wywlec. Jeden ze służących zatrzymał się w drzwiach i nie brał udziału w wysiłkach reszty. Była to podsadkowata, pleczysta figura, o twarzy, nienadającej się do oryentalnego stroju. Zauważywszy, z jakim trudem tamci ciągnęli Tuarega do drzwi, przystąpił bliżej i odsunął ich na bok.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to ciąganie i szarpanina! Wynoście się, nicponie, ja sam to zrobię!