zabawić. Powiedziałem ci, że dnia piątego miesiąca safar upływa termin.
— Pojadę z tobą, a potem do nich powrócę.
— Czy piąty dzień safaru wedle księżyca nie jest w tym roku wedle słońca dwudziestym piątym kanun el auwal[1]? — zapytał Halef.
— Tak jest.
— Na ten dzień przypada id el milad[2] u chrześcijan!
— Istotnie.
— A ty chcesz wielkie swoje święto obchodzić w ten sposób, że udasz się do nieprzyjacielskich Anezejów i narazisz tam swoje życie?
— Idzie o to, żeby wybawić nieszczęśliwego i zapobiec morderstwu. To najlepsze uczczenie chrześcijańskiego święta.
— Dobrze, sidi. A ja mogę z tobą pojechać?
— Owszem, zobaczysz, że wrócimy całkiem zdrowo.
Wtem ukazała się przed nami na północy wielka i gęsta chmura jeźdźców, którzy pędzili ku nam, krzycząc i strzelając. Chmura ta rozdzieliła się w pewnem oddaleniu przed nami, jeźdźcy objechali nas i zatrzymali się, utworzywszy dokoła krąg, z którego tylko jeden przycwałował do nas: bohaterski szejk Amad el Ghandur. Zeskoczywszy z koni, uścisnęliśmy się i ucałowali, a podczas tego wszyscy inni wykrzykiwali nieustannie: „marhababak“, pozdrowienie ci!
Był to młodszy sobowtór mego przyjaciela, a ojca swego Mohammed Emina. Równie wysoki i silnie zbudowany, o tych samych poważnych i szlachetnych rysach twarzy, posiadał, co u Beduinów jest rzadkością, piękną ciemną brodę, spadającą mu aż na piersi. Broda ojca jego była tak sam o gęsta i długa, tylko srebrzyście biała.
Na co mam opisywać wzruszające sceny, jakie teraz nastąpiły? Każdy domagał się odemnie uściśnie-