Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/493

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bym celował do was, nie do koni. Chcecie posiąść broń naszą, ażeby nas potem zabić? Ja gardzę gościną i przyjaźnią człowieka, który każe bezbronne kobiety psom rozszarpywać. Hańba tobie i zguba!
— Milcz! — ryknął do mnie. — Powiedz jeszcze jedno takie słowo, to dziś jeszcze lub jutro pożrą cię robaki!
— Ez be the tesza-u-utim, żal mi ciebie! Niemoc twoja niedopuści do wykonania słów twoich. Z tej strzelby ugodziłem trzy psy i trzy konie, a potem twój koń otrzymał jeszcze trzy kule. Czy widziałeś, żebym nabijał? Czy mam jeszcze dwanaście razy wypalić i wam wszystkim łby poprzestrzelać?
— Dyabeł ci ją zrobił! — mruknął z przytłumioną wściekłością. — A który muzułmanin zdoła walczyć z dyabłem? Nie chcesz więc nam zapłacić?
— Nie.
— Ani pójść z nami?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziecie?
— Dokąd nam się podoba. Tego nie potrzebujesz wiedzieć. Zaczekamy jeszcze pięć minut, żebyście oddalili się od nas, bo tego wymaga wzgląd na nasze bezpieczeństwo. Kto po tych pięciu minutach będzie jeszcze tutaj, dostanie ode mnie kulą w łeb.
— Ty żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— Musimy zabrać zabite konie, a przynajmniej uprząż z nich pozdejmować.
— W tym celu możecie później drugi raz przyjechać. Zaręczam ci, że nie powiem już do was ani słowa więcej. Wynoście się! Patrz, strzelba moja wymierzona! Przekroczcie czas pięciu minut, a wypali z pewnością!
Zwróciłem wylot lufy do niego, a Halef poszedł za moim przykładem. Obawa przed moim sztućcem wywołała odpowiedni skutek. Kurdowie rzucali wprawdzie na mnie zajadłe spojrzenia, lecz nie odważyli się stawić oporu. Szepnęli do siebie kilka cichych uwag