Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gotowych do rozboju, a że było dwu braci, mogło się zdawać, że straszliwy rozbójnik jest ze swymi ludźmi wszędzie obecny.
— Czy znasz młodego Franka, którego bej trzyma w niewoli?
— Tak. On jest w el kasr.
— ile wejść prowadzi do tego zamku?
— Jedno przez bramę, sidi, i jedne schody podziemne, wiodące do szotu!
— Gdzie czeka gum na kaffilę?
— jeśli teraz pojedziesz ku wschodowi, to dostaniesz się tam, kiedy cień twój będzie dwa i pół razy większy od ciebie.
— Bej miał przyjść, aby z tobą pomówić przed napadem. Gdzie go masz spotkać?
— On zobaczy nadchodzącą kaffilę i będzie wiedział, gdzie się rozłoży obozem. Gdy wszystko zaśnie, da się słyszeć wołanie hyeny. To będzie jego znak.
— Czy to pierwsza karawana, którą prowadzisz na zgubę?
Milczał.
— Jesteś wielkim grzesznikiem, khabirze, ale nie zginiesz, jeśli mi będziesz posłuszny i zaprowadzisz mnie do zamku.
— Rhemallah, niech Bóg broni! — zawołał Tebu. — Czy widziałeś, sidi, moich synów, moje łzy? Czy czułeś ból mego serca i słyszałeś przysięgi duszy mojej? Ślubowałem na ośm niebios Allaha i siedm piekieł szatana, na usta Ozaira[1] i na głowę seydna Yaya[2], że zginie każdy, kto jest mordercą. Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, krew za krew, życie za życie! Czy oddasz mi tych ludzi, sidi?
— Ich życie nie należy do mnie, nie mogę więc go darowywać.
— W takim razie ja mam do nich prawo!

Zanim zdołałem temu przeszkodzić, wbił włócznię,

  1. Esra.
  2. Św. Jana.