Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czego on tu mógł chcieć?
— Nie wiem. Może to poeta, który chciał mówić z el kamarem[1], bo ci synowie książąt z obcych krajów są podobno wszyscy poetami. Zostawcie go tak; zaglądniemy tu później.
— A co teraz rozkażesz? Czy rzeczywiście zabierzemy klacz białą?
— Nietylko ją.
— A którego konia jeszcze?
— Karego ogiera, o wiele cenniejszego od tej klaczy. Należy do tego cudzoziemca.
— Hm, wszyscy bracia będą nam zazdrościli zdobyczy!
— I jeszcze coś. Mamy bent es Sebira[2], piękniejszą nad wszystko, co widziałem dotychczas. Podsłuchałem, że znajduje się tam pod palmami.
— Sama?
— Nie; jest przy niej jeden z młodzieńców...
— Którego zabijemy.
— Nie. Najmniejszy szmer mógłby nas zdradzić. On nie wróci z nią do duaru, ponieważ ma pilnować ogiera. To córka szejka Alego en Nurabi. Zaczaimy się na nią, kiedy będzie wracała do domu i nie pozwolimy jej wydać głosu z siebie. Jeden z was ją uprowadzi. My zabierzemy klacz i pysznego hedżina, przywiązanego także przed namiotem szejka. Obok leży lektyka.
— Posłyszą nas. Szejk trzyma niewątpliwie dobre psy.
— One mnie już znają, gdyż leżałem przy nich w namiocie. Jeden uprowadzi dziewczynę, jeden zabierze klacz, jeden wielbłąda, a jeden atuszę. My pójdziemy potem za duar po ogiera i będziemy musieli oczywiście zabić dozorcę.
— Gdzie się zbierzemy?

— Wprost na południu przed obozem u wejścia do pierwszego parowu, schodzącego na dół do rzeki.

  1. Księżycem.
  2. Córkę Sebiry.