Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odeszła cicho. Czemuż ja nie byłem Beduinem? Albo czemu ona nie była córką innego kraju? Ja jej również nie zapomniałem do dzisiaj!
Zbadałem najpierw oboje zwierząt. Zabite na ostatku było samcem. Wielkość obojga przeszła moje wyobrażenie; mogły się mierzyć z tygrysem bengalskim.
Strzały moje i cisza, która po nich nastała, zaniepokoiły widocznie Anglika, gdyż uczynił to samo, co przedtem ja:
Halloo, sir! — zawołał.
Ja zaś zacząłem naśladować go w odpowiedziach:
Yes!
— Czy był?
Well!
— Trafiony?
— Nie!
Fie devil, do dyabła!
Yes!
— Czy przyjdziecie tutaj, czy ja mam...?
— Bierzcie nogi za pas!
W dwie minuty potem zobaczyłem go skręcającego z za rogu trójkąta, a po upływie trzeciej stał przy mnie.
— Przeklęte koty! — mruknął.
— Nędzne!
— Mój kot nie wróci także!
— Jak wielkie było wielbłądzię?
— Hm, może dwuletnie.
— No, master Percy — śmiałem się — wasz kot pewnie nie wróci; dwuletnim dżemelem pożywi się razem z rodziną. Ależ old shooter, czemu nie trafiliście tego zwierzątka?
— Zwierzątka? Niech was dyabeł porwie! Tent drab był taki, jak słoń ośmdziesięcioletni!
— Hopphopp!
Yes! Nie przypuszczałem nigdy, żeby lew mógł być aż tak wielki. Wyobrażałem sobie zawsze koty takiemi, jakie się widuje w ogrodach zoologicznych i w menażeryach. Przytem wybrałem sobie bar-