Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzo niestosowne stanowisko. Lew wpadł w trzodę zanadto na lewo ode mnie, a blask ognia, leżącego w środku, raził mnie w oczy. Ale trafiłem go; to wiem na pewno.
— Czy widzieliście, jak krwawił?
— Nie. Nie schodziłem wcale z mojego stanowiska.
— Pomimo że było tak nieszczęśliwie wybrane? Trzeba wam było stanąć na lepszem miejscu, mniej więcej na takiem, jak było moje, to bylibyście także coś zastrzelili.
— Także? Pshaw! Przecież wy także nic nie macie!
— Hm! Chodźcie tutaj! Co to jest?
sdeath! Bydlę! — zawołał pochylony.
— Tak jest, czarna pantera. Chodźcie jeszcze o kilka kroków. Co to?
Zounds! Znowu bydlę!
— Także czarna pantera, samiec i samica, abu i om el afrid — ojciec i matka najwyższego dyabła, jak mówią Meszeerowie.
— Powiedzieliście przecież, żeście nie trafili!
— Chciałem się przekonać, co na to powiecie. Ponieważ wasze kule nie dokazały niczego, przeto ja musiałem spełnić moją powinność, bo byliby nas wyśmiali!
— Hm! Właściwie powinienbym się złościć! Piekielnie mi się powiodło!
— Nie martwcie się, sir! Odszukamy jutro za dnia „pana trzęsienia ziemi“ razem z jego rodziną w jego Tuskulum. Weźmiecie udział w tej wyprawie?
Yes! Well! — potwierdził z radością. — Będę się już lepiej trzymał. Gdzie trafiliście te bestye? One podobno mają twardsze życie niż lew.
— W oko.
— Obie?
— Tak jest.
All devils! Opowiedzcie, jak się to stało! Zdałem mu obszernie sprawę z całej przygody; tylko o Dżumejli nie wspomniałem ani słowem.