Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wobec tego musimy spróbować odciągnąć Krumira od szotu, bo puści się na sól, a my wtedy nie będziemy mogli ścigać go dalej.
— Nie odważy się na to.
— Czemu nie?
— Musi prowadzić jednego konia, a ścieżka dla dwu zwierząt za wązka.
— Sądzisz więc, że nam nie ujdzie, jeśli go na szot zapędzimy?
— Napewno nie ujdzie.
— Poświęci jednego konia z dziewczyną, a sam wstąpi na szot; wówczas umknie nam z bułanem, na którego siędzie.
— To zestrzelimy go z siodła.
Brzmiała w tem taka pewność siebie, że sam w to uwierzyłem.
— Sidi — zapytał Achmed es Sallah — czy spełnisz mi jedną prośbę?
— Owszem, jeśli tylko potrafię. O co ci chodzi?
— Ty strzelasz lepiej od nas wszystkich. Weź na siebie Krumira, a mnie zostaw Mochallah!
— Chętnie, o ile tylko będzie to możebne. Jeśli jednak nie zajdzie konieczna potrzeba, nie będę strzelał. Nie należy napróżno przelewać krwi ludzkiej. Wolimy go dostać żywcem.
— To zrań go, a potem go osądzimy.
Z tego i z innych rozmów widać było, że na jutro spodziewano się końca pościgu. Anglik także tak myślał.
— Hm! — rzekł, kiedy zawiadomiłem go o zamiarach towarzyszy.
— A więc jutro kończy się sprawa? Szkoda!
— Jakto?
— Gdzie znajdziemy potem nową przygodę?
— Jakoś to będzie. Zresztą, czy musimy ciągle mieć przygody?
— A cóż? Jeździć może każdy, jeść i pić także. Yes! Zostawcie Krumira mnie! Wypróbuję na nim moją rusznicę.