Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiłuje zwrócić na nas uwagę swoich, chce ostrzec ich przed nami, ale w ten sposób, żebyśmy nic o tem nie wiedzieli.
— Dlaczego? W takim razie musimy, sidi, mieć się dobrze na baczności. Będą na nas czekali, ażeby napaść na nas.
— Napaść na nas! — stęknął Marraba, pełen strachu. — O Allah, Allah, chroń nas przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Jeszcze nas zastrzelą, zakłują, lub nawet zamordują!
— Nie bój się! — pocieszyłem go. — Bakkar sądzi, że jedziemy prosto na wyspę Aba do angielskiego misyonarza. Zagrodzą nam więc tę północnowschodnią drogę, ale napróżno, gdyż my udamy się prosto na wschód tam, gdzie prowadzą ślady gazuy. Jedźmy dalej!
Niebawem ujrzeliśmy znowu jeźdźca, zmierzającego ku nam z przeciwka... Siedział na dromedarze wierzchowym, a jucznego prowadził obok siebie. Pakunki, na drugim wielbłądzie owinięte były rogóżkami z sitowia. Nasz widok nie zatrwożył go wcale, gdyż nie przystanął ani na chwilę, lecz podjechał ku nam bez namysłu. Dopiero przed nami zatrzymał się, przyłożył rękę do piersi na powitanie i powiedział
— Sallam! Czy pozwolicie mi na pytania, które usta moje chcą wygłosić?
— Sallam! — pozdrowiłem go nawzajem. — Jesteśmy gotowi odpowiedzieć ci na twoje pytania.
Nie wyglądał na Beduina, a nie miał twarzy zbyt inteligentnego człowieka.
— To powiedzcie mi, kto wy jesteście i skąd przybywacie?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Należymy do szczepu Rizekat, przybywamy z Dżebel Tugur i chcemy przeprawić się przez Nil, aby odwiedzić przyjaciół, Beduinów Abu Roof.
— Czy nie widzieliście dwu jeźdźców białych i jednego murzyna, którzy obozowali na stepie?