Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się oczu, które w chwili skoku musiały się zamknąć. Wypaliłem i w blasku strzału zobaczyłem, jak zwierzę podskoczyło do góry i upadło na ziemię tuż przed szczeliną. Natychmiast pochwyciłem sztuciec, wymierzyłem prosto w głowę i wystrzeliłem kilka razy. Już pierwszy strzał był śmiertelny, chociaż nie zaraz poskutkował. W konwulsyjnem drganiu rzucało się zwierzę, poczem legło bez ruchu, wyciągnąwszy się u moich stóp.
Nabiwszy jeszcze raz strzelbę, wyszedłem ze szczeliny. Gdzieś zdaleka szczekał szakal, ia...u, ia...u. Wiedział, że pantery są w pobliżu i zdawało mu się, że może się spodziewać deseru. To wierny, lecz bojaźliwy towarzysz wielkich rabusiów świata zwierzęcego, przyjmujący chętnie okruchy ze stołu możnych.
Przybywszy do seraju, zastałem wszystkich gości jeszcze na czuwaniu. Było to dla nich rzeczą nie do uwierzenia, żeby ktoś sam jeden puszczał się w ciemną noc na panterę, której wszystko obawia się prawie bardziej, aniżeli lwa. Ciekawość i strach nie dały im spać, a gdy usłyszeli wystrzały, musieli poznać, że nie dałem się przynajmniej bez walki połknąć „straszliwej kobiecie“.
Gdy wchodziłem, patrzyli na mnie, jak na widmo.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, to on, jako żywo! — zawołał Korndorfer, przyskakując do mnie z radością.
— Marhaba, sidi, bądź pozdrowion, panie — rzekł Wielki Hassan. — Postąpiłeś rozumnie. Głos twoich wystrzałów doszedł do naszych uszu, a żona pantery, która je także usłyszała, nie przyjdzie już tej nocy do obory.
— Dziękuję ci, sidi — przyłączył się seraidżi do ogólnego uznania — że broniłeś mej trzody. Rabusie już dziś nie przyjdą, gdyż poszedłeś w ciemność i ostrzegłeś ich głosem strzelby!
Zdawało im się zatem, że strzelałem dla odstraszenia zwierząt.