Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja? Jakto? — spytałem zdziwiony. — Czy ten: jeniec w moich rękach to Abu Djom?
— Tak jest, to on, mój ojciec, a ja jestem syn jego. Jesteś silny i szybki, jak Abu es Sidda[1], o którym mówili nam bracia z nad Bahr el Dżebel.
— Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie.
Na to wykonał młody murzyn ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał:
— Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka, stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin?
— Istotnie — odpowiedziałem.
Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. To też Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, to znaczy: ojciec niewielu, mianowicie włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał:
— Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego sidi? Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie braćmi waszymi, których nie potrzebujecie się obawiać.
— Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nietylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników!

Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy zaczekać, dopóki sama nie wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest oczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera, się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto z dzikimi ludami chce na stopie przyjacielskiej pozostawać, musi

  1. Ojciec siły.