Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Modlitwę ojca mojej żony.
— Gdzie on jest, gdzie żyje?
— Już nie żyje.
— Czy to był muzułmanin?
— Nie wiem, bo go nie znałem.
— Wybacz! Skąd masz żonę?
— Zabrałem ją podczas naszego napadu na wieś Abu Salmanów.
— Czy mogę ją wypytać o niektóre rzeczy? — poprosiłem, kiedy Szefaka wyszła z za parawanu.
— Możesz.
— Powiedz mi, Jutrzenko, co odmawiała teraz twoja pociecha!
— Modlitwę, której nauczył mnie ojciec — odpowiedziała, rumieniąc się.
— Jakie słowa zawiera ta modlitwa?
— To język obcy, którego nie znam. Ty go także nie zrozumiesz.
— O, powiedz mi ją, powiedz zaraz!

Złożyła ręce, spuściła powieki z zakłopotaniem i zaczęła recytować modlitwę z obcym akcentem i błędami, lecz dla mnie zawsze jeszcze zrozumiale:

„Aniele, Stróżu duszy,
Z pokorą błagam Cię:
Gdy myśl ziemska mnie wzruszy,
Ach nie opuszczaj mnie!
Niech pod skrzydłami Twemi
Złych marzeń pierzchnie rój!
Ach, wspieraj mnie na ziemi
Anieie, Stróżu mój!“

Gdy skończyła, zerwałem się z miejsca i złożyłem ręce tak samo, jak i ona. Nie wstydzę się przyznać, że mi łzy pociekły z oczu. W dzikich górach Kurdystanu, pośród fanatycznej muzułmańskiej ludności, usłyszałem modlitwę, którą sam w dzieciństwie odmawiałem. Nie pamiętam już, jak się zachowałem i co mówiłem w następnych chwilach, wiem tylko, że nawet Kurdowie byli