Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Chcemy tylko zanieść mu podarunek i prośbę. Przy którym szczepie stoją wasze namioty?
— Należymy do potężnego plemienia Alabeidów.
— Alabeidów? — zawołał Halef z radością. — Gdzie to plemię teraz przebywa?
— Niedaleko stąd nad rzeką. Dostaniemy się do obozu jeszcze przed wieczorem — odpowiedział Beduin nieostrożnemu ciekawskiemu.
— W takim razie pojedziemy z wami, gdyż jesteśmy dawnymi znajomymi i przyjaciółmi waszego szczepu.
— Wy? Jakto?
Halef wskazał na mnie i odparł dumnie:
— Tu widzicie słynnego emira Karę Ben Nemzi. Czy znacie go? A ja jestem hadżi Halef Omar, jego przyjaciel i towarzysz. Jesteście młodzi i nie braliście udziału w walce w Dolinie Stopni, kiedy to z Haddedinami i z wami walczyliśmy przeciwko Abu Hammedom, Dżiowarim i Obeidom. Było to wielkie zwycięstwo, a wiecie zapewne, że zawdzięczacie je temu emirowi Karze Ben Nemzi.
Na dźwięk mego imienia wydali czterej jeźdźcy głośne okrzyki zdziwienia. Spojrzeli po sobie wzrokiem, wyglądającym na radosne zakłopotanie, później jednak dowiedzieliśmy się, że było to inne uczucie. Gdy Halef skończył swoją górnolotną przemowę, zabrał głos rzekomy Alabeida:
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi, że pozwolił nam spotkać was tutaj! Tak, wówczas nie byliśmy jeszcze wojownikami, ale słyszeliśmy o tej wielkiej chwale. Szczepy nasze zawdzięczają wam to zwycięstwo. Jakżeż ucieszą się nasi mężowie, kiedy doniesiemy im, jakich sprowadzamy im gości! Emirze, Kara Ben Nemzi, oto moja ręka! Bądź naszym gościem przez wiele, wiele dni! Czy sprawisz nam rozkosz swą obecnością?
Zobaczyłem blask oczu jego i towarzyszy, podałem mu więc rękę na znak zgody. Uważałem ten blask oczu za oznakę radości. Istotnie była to radość, tylko zupełnie różna od tej, którą przypuszczaliśmy. Nieostrożni