Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/580

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiedliśmy na krawędzi skały. Tuż pod nami leżało miasto. Widzieliśmy stamtąd dokładnie po ulicach ludzkie mrowie, którego rozdrażnienie wzmogło się jeszcze bardziej. Patrząc na kaplicę po drugiej stronie szczeliny, zobaczyłem odrazu, że stała w miejscu bardzo niebezpiecznem. Występ skalny, unoszący ją na sobie, był popękany i rozsypywał się widocznie. Kapliczkę mógł jeszcze unieść, ale czy także większą liczbę ludzi, to wydawało mi się wątpliwem. Gdy zwróciłem na to uwagę kyzrakdara, odrzekł, że mu to już także przychodziło na myśl, że jednak przyzwyczaił się już do widoku niebezpieczeństwa. Zanim jesze dokończył tej odpowiedzi, usłyszeliśmy głosy po drugiej stronie szczeliny. Wyglądnąwszy przez krzaki, dostrzegliśmy naszych prześladowców, a więc pustelnika, Arnautów i wielu innych, tłoczących się za nimi. Słychać było, o czem z sobą mówili. Myliliśmy się zatem, sądząc, że trop nasz zgubili. Wiedzieli, że weszliśmy tutaj i niebawem zapełnili kaplicę i miejsce przed nią. Gdyby nas byli znaleźli, bylibyśmy zgubieni, lecz oni nie widzieli nas i z wściekłości z tego powodu podpalili kaplicę. Pośród radosnych wrzasków i bluźnierczych okrzyków stali, patrząc na wznoszące się płomienie. Wtem spostrzegłem cienką szparę, której przedtem nie widziałem, a która teraz rozszerzała się gwałtownie... skała się załamała. Zapominając o własnem położeniu, krzyknąłem głośno, żeby ich ostrzec, ale w tej chwili ujrzałem próżnię; skała zniknęła razem z kaplicą i z ludźmi, znajdującymi się na niej. W moment później usłyszeliśmy z głębi huk, jak gdyby cała góra runęła. Kyzrakdar skoczył, zasłonił sobie twarz rękoma i krzyknął:
— Mój ojcze, mój ojcze! Bóg naszą sprawę rozsądził, i to straszliwie!
Chciał biec na dół, lecz go wstrzymałem. Nie było już nic do ocalenia, bo ludzie, którzy z tej wysokości pospadali, musieli się wszyscy roztrzaskać. Tylko my mogliśmy się uratować, a to w ten sposób, że zostaliśmy tutaj w ukryciu.