Pamiętnik panicza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętnik panicza
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1875
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Pamiętnik Panicza
przez
B.... B....
Z francusko-polskiego oryginału, na polsko - francuskie przełożony z niektóremi dodatkami.

WE LWOWIE,
Nakładem księgarni Gubrynowicza i Schmidta.
plac św. Ducha l. 10.
1875.


Et haec olim meminisse juvabit!
10. maja 187....

Wyjechałem z Wilczej Góry po śniadaniu. Kochana matka z prawdziwie macierzyńską czułością oblała wyjazd mój łzami — chociaż żadnej o mnie obawy mieć nie mogła — i sama tej podróży sobie życzyła. — Niemiałem czasu skontrolować czy Florek wszystko zapakował com mu polecił; obawiam się iż się później okażą zapomnienia rzeczy koniecznych, chociaż po razy kilka mu przypominałem, co ma zapakować. Postanowiłem sobie w tej mojej wyprawie spisywać wrażenia podróży, chociaż nie myślę rywalizować z Dumasem... Któż wie na co się to przydać może? — Mama życzyła sobie bym wyjechał, a chociaż mi tego nie powiedziała wyraźnie, domyślam się, że chciała, abym na szerszym świecie porobił stosunki i znalazł może jaką posażną jedynaczkę — tylko nie Fredry.
Stosunki nasze sąsiedzkie w istocie nieponętne. Zbiegiem okoliczności dziwnym zostaliśmy w naszej stronie jedynym domem przyzwoitym. Nie było z kim żyć ani do kogo zagadać — okropne pustki. Mama w nich wyżyć może. ale czuła dobrze, że dla mnie to niepodobna.
Ostatni dom majętniejszy, et plus comme il faut hrabiego Atanazego upadł nie dawno. Świeży nabywca, który się rozsiadł w pałacu, pochodzi z ulicy Sykstuskiej i niedawno chodził w czarnym żupanie. Szlachta nieznośna do koła, a w pretensjach to śmieszna, bez żadnego wychowania i prze się a narzuca nam obrzydliwie. Gdybym się nie bronił, straciłbym w towarzystwie cały mój szyk, ton i dobrą manierę. Mamą się tego lękała, tem bardziej, że panien było kilka wcale ładnych — ale cóż to za wychowanie! — Zaborzyńskie dwie choć malować, ale istne subretki i ani wyobrażenia o większym świecie!! Młodzież męzka wszystka w taratatkach i konfederatkach, żaden z nich nad Lwów i Kraków a co najwięcej Wiedeń nie wyjechał dalej. Patrjotyzm choć oczadzieć... Słowem, żyć tu było prawdziwą męką; sądzę że i mamę namówię, aby się z czasem do miasta wyniosła.
Człowiek nie jest stworzony do życia na pustyni z dzikiemi istotami. Być może, iż które z dóbr sąsiednich, będących w rękach spekulantów, przejdą do jakiej zamożniejszej rodziny i że się okolica zaludni, naówczas stanie się mieszkalną — ale dziś... — Nie darmo Mama wychowała mnie we Francji i Belgii, starając się o to, ażebym świat lepszy poznał; nabrałem takiego wstrętu do naszego barbarzyństwa, żem się z niem utaić nie mógł. Mało znam naszą kochaną Galileję, jak ją złośliwi ludzie zowią, lecz przyznam się, że oprócz tego towarzystwa wyjątkowego, które na całem świecie jest jedne — to com tu widział — obudzą podziwienie i oburzenie.
O słodkie Brukselli wspomnienia! Lili nigdy nie zapomnę! Proste to było dziewczę, to prawda, ale jaka wrodzona dystynkcja. U nas damy tak rąk pięknie utrzymać nie umieją. Jej to wina, że nawet nie zdałem egzaminu — ale ściśle wziąwszy, na coby mi się to było przydało! Więcej z pewnością nabyłem przez obcowanie z ludźmi, niż z suchych wykładów. Mając jaką taką encyklopedją pod ręką i trochę rozgarnienia, można się wyśmienicie obejść bez nauki.


12. maja.

Wczoraj przyjechałem do Lwowa. Nie byłem w niem od dzieciństwa, nie pamiętam go prawie. Przyznam się, żem go sobie nawet jako stolicę urzędową Galilei, wyobrażał nierównie porządniejszym i piękniejszym. Przypomina małe mieściny belgijskie i litość mnie bierze. Cóż to za dziura! Jaki brak smaku i jaki brak życia! Chciałem w początkach przemieszkać tu czas jakiś, ale zaczynam wątpić, czy to podobna. Coś bardziej parafiańskiego, zacofanego... lachons le mot, barbarzyńskiego, trudno sobie wyobrazić.
Z rana przyszedł izraelita, który się mienił hotelu komisionerem czy coś podobnego. Zdaje mi się, że tej instytucji gdzieindziej za granicą nie znają. Napróżnom go się starał zbyć, upewniając, że w razie potrzeby zawołać go każę — stanął uparcie przy drzwiach i począł konwersację.
To mnie prawdziwie uśmieszyło... Stał się historiografem miasta, troskliwie wyliczył mi wszystkie zabawy i osobliwości, i chciał snać przepisać mi tryb życia... Zdaje się, że tego rodzaju ludzi rzemiosłem jest, znać wszystkich i wiedzieć o wszystkiem i pomagać do wszystkiego. C’est un homme a tout faire. Ledwie się go pozbyć mogłem. Zabytek to dawnych naszych czasów, gdy nigdy dosyć sług nie było.
Hotel godzien miasta... Zdaje mi się, że w dziewiczych lasach Ameryki na równie dogodne, lub wytworniejsze trafić można.. W pierwszej chwili wahałem się, czy rozpakować, tak brudno... Sądziłem, żem źle trafił i zajechał do jakiejś małej gospody, ale mnie zapewniono, że to pierwszy w mieście. Dziś odpoczywam i robię wycieczki dla zorjentowania się tylko...
Florek, jak przewidywałem, wielu drobnostek zapomniał, bez których jednak życie trudne. Wódkę kolońską, do której nawykłem, a której tu niewiem czy podobnej dostanę, prawdziwe duńskie rękawiczki na rano — robione na miarę — guziczki z perłami... wszystko w Wilczej Górze zostało. Głupi chłopak zdaje mi się, że stracił głowę za tą garderobianą Mamy latając — która jest kokietką jakich mało...
Przechadzałem się po mieście trochę przed obiadem... ale mnie prędko ochota odeszła od eksploracyj... Na górze jakiś kopiec sypią, dla którego o mało mnie jacyś ichmoście nie zaprzęgli do taczki... Populacja dziwnie wygląda nędznie, niektóre ulice puste, inne brudne... i osobliwszemi figurami zasiane... Malownicze to może, ale jakże tu śmierdzi!! Widziałem afisze, — w teatrze grają jakąś sztukę narodową; ani baletu, ani opery... Sam teatr wygląda jak spichlerz...
Przejrzałem moje listy rekomendacyjne, od Mamy.. Muszę być naturalnie i u Hrabiego, ale to tylko ceremonja... ten zbyt zajęty swoim światem urzędowym, i — mówiono mi, nie najlepszego tonu. Urzędnik jest cela dit tout.
Jednakże to, co się widzi w ulicy, nie może być wszystkiem... Towarzystwo lepsze istnieć gdzieś musi na wyżynach... i domy na stopie pańskiej. Smutno jest być obywatelem takiego zacofanego kraju.
W ulicy dwóch pięknych zaprzęgów nie widziałem, a trzy spotkałem śmieszne. — Gdzie jest kwartał arystokratyczny i pałace? nie mogę zgadnąć. Hrabiowski pałac — podobny do wielkiej cukierniczki z herbem... nie rozumiem nic...
Wracam z obiadu pod wrażeniem tej kuchni obrzydliwej. Z westchnieniem przychodzi mi wspomnieć mój table d’ hote w „Hotel de Suéde“. Umyślnie jadłem we wspólnej restauracji, aby się trochę publice przypatrzeć — i a la carte. Niech im Bóg nie pamięta, co mi dali... Taki beefsteak tylko ze starych butów przyrządzić można. A co za towarzystwo!
Nigdym jeszcze tyle wiejskiej naszej szlachty nie widział co tutaj. Wszyscy wyglądają na ekonomów lub leśniczych... Co za wąsy, a jaka wrzawa panowała przy stolikach, a jak się tą lurą lubowali, którą ja ledwie przełknąć mogłem!
Zdumiewałem się co chwila. Brudny kelner obchodził się ze mną jak z przyjacielem. Niezapomnę nigdy serwety, którą miał na ręku — odebrała mi apetyt.
Kawa czarna z czego była gotowaną, nie potrafię powiedzieć. Była czarna wprawdzie — lecz żeby jej nazwisko kawy dać można, wątpię. Smutna jest przyszłość tego kraju... żal mi go. Nie powiem jeszcze co zrobię z wieczorem — i czy się na teatr wybiorę.
Gdzie Florek miał głowę gdy pakował. Znowu widzę, że angielskich ręczników nie zabrał... a hotelowych tknąć się boję.


14. Maja.

Dwa te dni poświęciłem odwiedzinom. Pierwszy krok naturalnie do comtesse Marie, przyjaciółki Mamy, która się mnie już spodziewała. Zamówiłem powóz wcześnie. Wychodzę, patrzę, stoi jakiegoś coś dosyć obszarpanego, chabety mizerne, woźnica w liberji zbrukanej. Miał to być więc powóz dla mnie. Zrobiłem awanturę w hotelu — za kogo mnie biorą, żebym się czemś podobnem mógł wybrać! Ludzie zuchwali, gbury, ledwiem się czegoś, nieco mniej niechlujnego doprosił. Patrzyli na mnie ze zdumieniem utrzymując, że tu nawet książęta nie są tak wymagający...
Dom, w którym mieszka hrabina, acz nie odpowiedział wyobrażeniu mojemu — dosyć porządny. Zajmuje całe pierwsze piętro. Znalazłem ją tak, jak mi Mama opisywała, osobą milą bardzo, bardzo pięknego wychowania i wybornego tonu. Długi czas przeżyła za granicą, i dla niej ten nasz świat dzikim się wydaje, ale interesa zmuszają ją żyć tutaj. Ma kilka procesów i zawikłane różne familijne układy. Wzdycha i nudzi się, ale do konieczności zastosować się musi. Mama mnie przestrzegła, że zastanę córkę hrabiny, wdowę... panią Emilję i kazała mi się mieć na ostrożności. Młoda jest jeszcze, piękna i ujmująca w towarzystwie... ale Mama powiada, że pierwszy jej mąż był z nią nieszczęśliwym. Nie chciała mi wytłumaczyć dla czego? Oczy ma bardzo piękne i używać ich umie. Obie z matką nie mogą wyrazów dobrać na odmalowanie stanu tego kraju, wśród którego są żyć zmuszone. — Pani Emilja powtórzyła razy kilka z ironią: Cette chére patrie! Zupełniśmy się znaleźli zgodnemi w zapatrywaniach naszych... Hrabina Marja powiada, że jak tylko swoje i córki interesa ureguluje, jednego dnia tu nieposiedzi — ćest un trou abominable! powtórzyła mi raz jeszcze.
Nie mogę już spamiętać wybornych anegdot jakie mi opowiadały o tutejszem towarzystwie i żywiołach z jakich się składa. Naturalnie, nazajutrz zostałem na obiad proszony... Bądź co bądź w takim salonie, choć go czuć trochę stęchlizną, — człowiek się widzi w swoim świecie i żywiole — lżej się oddycha... Wyszedłem ztąd nieco orzeźwiony.
Miałem list do prezesa, hrabiego Sylwestra, który zna Mamę od dzieciństwa i zawsze dla niej był z wielkim szacunkiem. Wyobrażałem go sobie na wielkiej stopie, bo niegdyś był to pan możny i imie nosi piękne. Zdumiałem się niezmiernie, gdy mi drugie piętro niepoczesnego domu wskazano. Staruszek chory jest na podogrę a Mama uprzedziła mnie, że bardzo skąpy — to po części go wymawia, iż tak fatalnie zardzewiał.
Jedna mu tylko francuzczyzna została i wspomnienie dworu Ludwika Filipa. Mój Boże! co to taki kraj i otoczenie mogą uczynić z człowieka nawet najprzyzwoitszego. Znalazłem go wśród takiego brudu i pyłu, w takiem opuszczeniu, iż mi się prawie żal zrobiło.
Sarkastyczne usposobienie, z którego dawniej słynął, nie opuściło go jednakże..
Cher comte! (tytułuje mnie hrabią) rzekł po przywitaniu i kilku wstępnych słowach — powiedz mi otwarcie, jaki jest cel twej podróży do Lwowa? Jako przyjaciel matki twej i rodziny, mogę ci przynajmniej służyć radą. Que venez vous faire sur cette galére? Pojmuję tu życie jak moje z musu i obowiązku, ale z dobrej woli, w młodym wieku? Można tylko nieświadomości przypisać taką intencją!
Odpowiedziałem ogólnikami, ale choć zestarzały, choć ze zbrzękłemi nogami, kochany prezes od półsłówka rozumie i zgaduje. Znać w nim człowieka, co żył wiele i ludzi umie na wylot.
— Twoją szanowną mamę posądzam, rzekł, że chce ci dać świat poznać, o którem masz mętne tylko wyobrażenie, a zapewne nie byłaby od tego, abyś w wyższych kołach zawiązał stosunki, choćby nawet serdeczne... n’est ce pas? Chce cię ożenić? nieprawdaż. Ale, kochany hrabio — nato masz wiele czasu, a tu... mało szansy... abyś coś znalazł odpowiedniego. Na palcach policzyć się możemy, ile nas tu zostało i jakich... Kraj w ruinach... powiadam ci, ruiny gdzie spojrzysz. Wielkie rodziny trzymają się jak stare mury wrósłszy w ziemię — ale i to runie... Szlachta ledwie żywa, a to, co po jednem i drugiem spadek obejmuje, nie wiele warto... Towarzystwa, jakie niegdyś tu mieliśmy, ani śladu. Mięszanina ludzi, krwi, pochodzenia, przekonań, wiar... Salmigondis prawdziwe!
Koniec świata! Koniec świata! dodał prezes i westchnął.
Bardzo byłem rad jego ochocie do gawędki... zacząłem pytać o szczegóły.
— Co chcesz, cher comte, rzekł; mówią, że na całym świecie po troszę odbywa się jakaś metamorfoza społeczna, ale niewiem czy gdzie ona mocniej jak u nas czuć się daje. Spotkałem niedawno księżnę W... która jest praczką... a na salonie u Hrabiego pokażę ci, jeśli chcesz chłopca, który mi buty czyścił, z tytułem barona dziś miljonowym panem.
— Ale to po troszę zawsze tak bywało! odpowiedziałem.
— Dawniej wkradano się do naszych salonów, dziś je dorobkiewicze biorą szturmem. Mezaljansy codzienne. Straciliśmy majątki i to nas w niewolę zakuło... La fine fleure nie istnieje już, tylko pojedyńczemi egzemplarzami — towarzystwo dobre... nie do znalezienia. Koniec świata! powtórzył prezes... Mówił bardzo długo i istotnie ciekawe rzeczy, a nieustannie łatki przypinał, nie szczędząc i swoich, co się dali łatwo pożreć, a sami winni, iż w tym awalgamie abdykując, powoli zniknęli. O ile mogłem uważać, hrabia Sylwester większą ma antipatję przeciwko panom, specyficznie galicyjskim, wyrosłym tu na austrjackich tytułach już po rozbiorze, niż do przybłędów z innych sfer społecznych... Dla czego, tego dobrze zrozumieć nie mogłem.
— Znoszę przyzwoitych łyków, rzekł mi. — Że się pną do nas, to nic dziwnego, nikt ich przecie z nami nie zmięsza, i za jedno nie weźmie, ale tej owsiuchy w naszym owsie czystym — nie mogę cierpieć. Choć to małpuje dobre towarzystwo, ale na łokciach im znać, że przy biurku sobie hrabiostwa atramentem wypracowali... posługując zachciankom wszystkich z kolei systemów i ministrów... i kłaniając się lat dwadzieścia, aby im się choć na starość kłaniano... Łyk, chłop, neofita... niema pretensji do krwi, vollbluthem być mu się nie zachciewa; a ci ichmoście gotowi śmiało obok Potockich i Lanckorońskich i Jabłonowskich z austrjackiemi herbami... stanąć i mają się za równych nam, cośmy przecie z senatorskich rodów rzeczypospolitej!!
Do kogo pił, nie mogłem zrozumieć, bo stosunków miejscowych nie znam, ale szlachetne jego oburzenie pojmuję.
Gdybym był chciał u niego siedzieć, mówił by cały dzień, alem na pierwszy raz nie chciał być natrętnym. Pożegnał mnie bardzo czule i po ojcowsku.
Gdyby u niego nie było tak brudno!
Cher comte! rzekł mi na odchodnem, nie mogę cię prosić na obiad, bo na starość przyszło mi żyć po kawalersku i na dyecie... Lecz ile razy zechcesz pogawędzić godzinę, wstąp do mnie, żyję samotnie, a w wielu rzeczach objaśnienie dać ci mogę lepsze niż inni.
A propos, dodał — matka twoja kochana była w wielkiej przyjaźni z hrabiną Marją — niepodobna byś u niej nie był. Jest tam młoda wdówka, jej córka... proszę być ostrożnym.
Elle est charmante — ale to nie dla was...
Uśmiechnąłem się, przyznając mu się, że podobną przestrogę wywiozłem już był z domu.
Bardzo miły człowiek — ale i to ruina. Mama koniecznie mi być kazała u jenerała barona Z.... który ma wielkie w Wiedniu stosunki, a znała go jeszcze kapitanem... Znakomitej rodziny potomek i na dworze bardzo dobrze położony. Choć nam obcy, ale zawsze do europejskiej arystokracji i najlepszego świata się liczy.
Pojechałem więc do niego.
Człowiek nie młody, bo sądzę, że ma lat około siedmdziesięciu, ale trzyma się po wojskowemu, rzeźwo, prosto i trochę udaje młodzika. Od razu widać, że należy do najlepszego towarzystwa. Pamiętał doskonale matkę moją. — Zdaje mi się, że mnie posądził o ochotę robienia karjery wojskowej, alem mu zaraz wytłumaczył, że nie czuję w sobie powołania. O kraju nic mi powiedzieć nie umiał, gdyż oprócz urzędników nie zna tu nikogo i z nikim nie żyje... Zdaje mi się, że chyba w Wiedniu mógłby mi się przydać na co.
Odwiedziłem jeszcze naszego krewnego, dziewięćdziesiąt letniego pana starostę, który od lat kilku ociemniał i mieszka z wnuczką swą na przedmieściu, daleko, w małym domku. Znać musiał zubożeć bardzo, bo koło niego strasznie biednie, a kuzynka moja, która bawi przy nim, żadnego wychowania nie odebrała. Bardzo źle mówi po francuzku. — W domu gdyby nie resztki dawnej zamożności, byłoby nadzwyczaj nędznie... Staruszek i jego wnuczka o bożym świecie nie wiedzą. On mówi tylko o dawnych czasach, a ona o dziadku i o klęskach krajowych... o których ja nie mam pojęcia. Widzę że wielkie rodziny upadają i to mam za największą klęskę — ale zresztą!
Biedne dziewcze musi być tym naszym nieszczęśliwym patrjotyzmem obałamucone.
W pokoikach szczupłych, które zajmują, tak czuć było jakieś lekarstwa, ziółka czy coś podobnego, że ledwie usiedzieć mogłem i wyniosłem się co najprędzej.
Dziś byłem na obiedzie u hrabiny Marji. Pomimo ruiny, na którą się i ona uskarża, zaraz znać dom w którym są pewne tradycje. Służba ubrana jak należy — obiad był wytworny, bo ona sama jeść lubi. Pierwszy raz od dawna znalazłem się jakby za granicą. — Potrawy, podanie, wina, wszystko szło doskonale. — Piękna Emilja... siedziała koło mnie. — Każą mi się jej lękać, ale ja prawdziwie niebezpieczeństwa nie widzę. — Pełna jest prostoty, łatwa w obejściu, nadzwyczaj miła... Hrabina zaprosiła prałata Hyacyntha i barona Tartakowskiego, który tu jakieś stanowisko rządowe zajmuje.
W tych zaproszeniach nawet znać było takt gospodyni domu. — Prałat pomimo swej tuszy i powagi pozornej, jest człowiekiem najweselszym i najmilszym w świecie. Długi czas mieszkał w Rzymie, zna całą arystokrację europejską, wszystkie znakomitości polityczne, il est au fait wszystkich komerażów wiedeńskich i stołecznych po świecie. — Takie to zdolności u nas się marnują. Słuchałem go z prawdziwem poszanowaniem. Dowcipu pełen.
Tartakowski też, choć baronowstwo swe winien sobie samemu, choć o pochodzeniu jego niewiele się pono powiedzieć daje — wydał mi się niepospolitych zdolności człowiekiem, a maniery wyborne.
Z nim, jako bliższym mi wiekiem, poprzyjaźniłem się i wkrótce spoufaliłem.
Przy czarnej kawie pani Emilia wzięła mnie na konfessaty. — Nazywa mnie kuzynem, chociaż nie wiem jaki stopień pokrewieństwa łączyć nas może. — Cher cousin, spytała, przyznaj mi się — tak, między nami, jaki jest cel istotny twojej podróży?
Wytłumaczyłem jej, że na wsi u nas żyć było zupełnem niepodobieństwem z powodu braku towarzystwa, że moja Matka sama mnie wyprawiła na tę pielgrzymkę dla odżywienia, i że innego nie miałem celu, jak nie dać się zardzewieniu. Poczęła mnie po tem badać ciekawie o plan podróży, o czas na nią wyznaczony — musiałem przyznać, że to będzie zależeć od okoliczności i żem się wiązać nie chciał niczem... Była nawet tak ciekawą, iż kazała sobie zdać sprawę z wczorajszych moich odwiedzin.. i wrażeń —, na ostatek spytała czy nie życzę sobie, aby mi one jakie znajomości ułatwiły..
Powiedziałem więc jej, że gdy raz się wybrałem na taki voyage des decouvertes radbym widzieć jak najwięcej i zbadać, ces mystéres de la Golicie. Zaczęła się śmiać przypomniawszy sobie Mystéres de Paris. — O! u nas tajemnic nie ma teraz, rzekła, niestworzone rzeczy wyciąga na jaw dziennikarstwo.. najmniejszy szmer i plotkę podaje do wiadomości ogółu — ale — są rzeczy ciekawe.. i warte widzenia i poznania..
Hrabina Marja przyrzekła mnie przedstawić księztwu. Potrzeba poznać wszystkie koła.. Tartakowski zaprowadzi mnie do klubu.. Dopiero się dowiedziałem, że i tu jest jakiś Jockey-Club au petit pied. To być musi okrutnie śmieszne..


15. Maja.

Zaczynam przewidywać, że ja tu długo wyżyć nie zdołam... Pomimo iż szukam właściwego mi towarzystwa, nie mogę zasmakować w niem. Ci nieszczęśliwi ludzie rzuceni tu w śród tej dziczy, sami tego nie czując rdzawieją. Nudy okropne. — Dowiaduję się też różnych rzeczy niespodzianych, które mnie nabawiają strachem... U księztwa mówiono, iż społeczność jest cała podminowana, że jej grozi wywrot jakiś i wybuch okropny, że rewolucjonistów jak maku, że Masoni zamierzają zamach na kościoły i wiarę... o spiskach, o propagandach i t. p. Nie mogę cierpieć podobnych rozmów, to mi zupełnie humor popsuło. Poszedłem do hrabiego Sylwestra chcąc się o tem dowiedzieć coś więcej — ale go pytać nie śmiałem.
Szczęściem zapytał mnie hr. Sylwester o wrażenia i wywołał tem wyznanie o rozmowie, która mnie niepokoiła. Ruszył ramionami.
— Nie dobrze wiem, co się na spodzie dzieje, rzekł, ale mi się zdaje, iż się teraz wszyscy zbytecznie opiekują społeczeństwem i jego losami. Dawniej było to sprawą rządu i urzędu, utrzymać ład i porządek, a naszą żyć i spać spokojnie. — Teraz wszyscy wyrośli na opiekunów nieproszonych, a że każdy inaczej pojmuje potrzeby — każdy też im różnie radzi. — Ja jedno to wiem, że wszystkie stany, pojęcia i funkcje zmięszane, i że szczęśliwy jestem, iż mnie podagra trzyma przykutym do domu — bobym w tym świecie nie wyżył... Ja tylko dawny rozumiem porządek... Co się tyczy propagand, spisków, przewrotów i wszelkiego co rodzi nieporządek — w Austrji, u nas możliwem jest nawet najmniej prawdopodobne. — Mais, aprés nous le déluge!!
Wyszedłszy od niego spotkałem w ulicy mecenasa Hawryłowicza, który długo miał w rękach interesa nasze.
Pamiętałem go, gdy do mojej matki przyjeżdżał i był bardzo skromnym i maleńkim człowieczkiem; nie poznał bym go pewnie, gdyby mnie sam nie zaczepił i to w sposób tak poufały, że się zdumiałem... Postawa, twarz, ruchy, mowa, wszystko w nim było zmienione... Wziął mnie pod rękę, tak, żem mu się nie mógł wymknąć, choć w pierwszej chwili oburzony byłem takiem za pan-bractwem tego jegomości. — Dowiedziałem się zaraz, iż był radcą miejskim, deputowanym na sejm, że czynnie bardzo chodził około jakichś tam politycznych kombinacyj... i t. p..
Słowem, wyrósł na znakomitość jakąś lwowsko-galicyjską. Dlatego niemal protektorsko się ze mną obchodził... Burzyło się też we mnie, gdy o naszych wyższego towarzystwa osobach mówiąc, poufale je po imieniu zwał i z przekąsem mówił o nich. Poprowadził mnie tak kawałek ulicą, ażem się bał, żeby nas idących obok siebie pod rękę niezobaczono, — a żegnając dodał — iż się spodziewa, że go odwiedzę i poznam jego rodzinę...
To mi najlepiej dało poznać, jak daleko zaszliśmy i co się tu dzieje! — Pan Hawryłowicz!! wyrokujący o losach kraju i zasiadający na sejmie... Ale cóż dziwnego! mówią, że chłopi też w nim zasiadają!!


16. Maja.

Ciekawość mnie piekła — poszedłem do Hawryłowicza, — i bardzo dobrze zrobiłem... Piękny, można powiedzieć, wspaniały dom, w którym mieszka, jest jak się dowiedziałem, jego własnością. — Na pierwszem piątrze wprowadzono mnie do salonu ogromnego, w którym w pierwszej chwili znalazłszy się, sądziłem, żem się omylił chyba... Umeblowany nie z wielkim smakiem, ale z przepychem niezmiernym, lśniący od zwierciadeł, dywanów, aksamitów, adamaszków i bronzów. Ledwiem się miał czas rozpatrzeć, gdy drzwi się otwarły i Hawryłowicz wpadł krzykliwie, mnie poufale witając i prosząc siedzieć. Powiedział mi, że wybrany jedzie do Wiednia wkrótce, i że, jeżeli zechcę, mogę się z nim wybrać razem, to mi w stolicy stosunki porobi. Słuchałem osłupiały... O ministrach mówił tak jak wczoraj o naszych panach, lekceważąc ich i stając jakby na równi z niemi. — Krzyczał na cały głos, tak, że w salonie pustym rozmowa nasza przeraźliwie się rozlegała.. i działała mi na nerwy. Niewiem zkąd ta nasza szlachta i dorobkiewicze nabrali tego brzydkiego nałogu wrzaskliwego gadania, — czy ich tego parlament nauczył czy stajnia?
Chciałem się już wyrwać, ale mnie zmusił pozostać; aby żonie i córce przedstawić, poszedł po nie.. Miałem się czas przypatrzeć niesmacznemu salonowi. Na ścianach wisiały oel-druki tandetne, bronz był cynkowy, a adamaszki pewnie na pół z bawełną, ale zdaleka pańsko to wyglądało.
Wyszły nareszcie panie. — Sama Jejmość, tout ce qui il y a de plus commun, cicha jakaś, spokojna i jakby przestraszona istota, nie pozorna. Córka za to widać z jednej z najpierwszych pensyj, ładna dziewczynina, śmiała, rezolutna, kozakowata... i po francusku mówi ślicznie.
Biedny Hawryłowicz, nie zaręczam, ażeby sobie nie wyobrażał, iż na mnie może uczynić wrażenie... Śmiałem się w duchu. Prosili mnie na herbatę, którego dnia... bo pokazuje się że przyjmują... Wyszedłem istotnie zdumiony i ubawiony. O tem muszę napisać do Mamy... nie zechce mi wierzyć...


17. Maja.

Niezmiernie jestem wdzięczen Tartakowskiemu za wprowadzenie mnie do klubu — nareszcie po zrobieniu tu kilku znajomości — oddycham. Zaczynałem już wątpić o przyszłości... i powtarzać jak hrabia Sylwester: — koniec świata!
Nie jest jednak tak źle jak na pozór się wydaje. Są i tu ludzie...
Hrabiowie Iwińscy (bracia), z któremi się tu poznałem, prosili mnie na obiad. Ojciec ich był przyjacielem moich rodziców. W czasie tego obiadku, na którym byliśmy sami, wiele mi się rzeczy wytłumaczyło.
Starszy, Robert, szczególniej jest człowiekiem wyższych pojęć, i dobrze świat rozumie. Gdym mu moje wątpliwości i zdumienia przekładać zaczął, uśmiechnął się z mojej nieświadomości i obawy.
— Z ulicy, mój drogi, rzekł mi, wszystko się inaczej wydaje, niż z salonu... — My sobie z tych wszystkich zamachów, z tego wdzierania się średniej klasy i łyków i pseudo-arystokracji żartujemy! Władza i powaga, jak były tak są w naszych rękach, posługujemy się tymi ichmościami jak chcemy, trochę ich miłość własną oszczędzając, i żartujemy z nich sobie po cichu. Zdaje im się chwilami, że coś mogą i coś robią — w istocie chodzą na pasku, którego nie widzą. Niebezpieczniejszych wpuszczamy w nasze kółko, a gdy zaszczyceni zostaną uściskiem ręki i poufałością naszą — są rozbrojeni i łagodni jak baranki..
Świat się nigdy nie zmieni...
Zaczęli mi Iwińscy tłumaczyć, co się i jak dzieje.
— Trochę są poruszone żywioły różne, mówił Robert — ale wierz mi, nie ma w tem niebezpieczeństwa... Stan średni jak tylko do zamożności przyjdzie, najszczęśliwszym się czuje, gdy z nami razem iść może, demokracja póty bruździ, póki pozycji sobie nie wyrobi... potem nam służy...
Okazało się też, że więcej domów przyzwoitych i życia europejskiego znaleźć tu można, niż mi się na pierwszy rzut oka zdawało. Młodzieży takiej jak Iwińscy dużo.
Chłopcy oba wychowani zagranicą, koniarze, gentelmany — i zaręczali mi, że się tu żyje nie gorzej jak gdzie indziej... Miałem tego dowód. Wieczorem młodszy zaprowadził nas na kolację, a potem jeszcze poszliśmy do jego belli, która go mniej kosztuje niż bruxelskie i paryskie, a pięknością i dowcipem im nie ustępuje... Szyku tego jednak, co moja Lili, nie ma, i ręce nieładne... Graliśmy u niej do drugiej po północy... Starszy przegrał parę tysięcy guldenów.
Niezmiernie rad jestem ze znajomości z Iwińskiemi, i teraz się tu dopiero czuję więcej swojskim. Z biedy i tu przecie żyć można. Spytałem Roberta o panią Emilię, której mi się wszyscy lękać kazali. Oddaję jej należną sprawiedliwość, w całem życiu postępowała tak, iż nigdy do żadnego skandalu powodu nie dała, zachowywała przyzwoitość jak najtroskliwiej — lecz ma być nadzwyczaj zalotną, chociaż się z tem ukrywa i skromnej gra rolę. Robert mi otwarcie powiedział, że za życia męża sam by się był w niej kochał, ale teraz lęka się przybliżyć, bo gotowa by go spętać na wieki...
Intrygantką ma być niepospolitą i nadzwyczaj zręczną. Radzili mi także ostrożność, ale ja tu nie zabawię pewnie długo i kochać się nie myślę.
Pisałem dziś długi list do Mamy, ale w nim i połowy szczegółów nie pomieściłem, ażeby napróżno jej nie niepokoić.
Jutro będę na herbacie u Hawryłowiczów.


18. Maja.

Wracam zmęczony z mieszczańskiego tego wieczorku, gdzie z towarzystwa naszego oprócz mnie nikogo nie było. Hawryłowicz sprosił swoich i panie, do ich kółka należące. Przyjęcie było sute, mais commun au possible. W tem wszystkiem najmniejszego smaku; znać nowych ludzi, nie wiedzą na którą nogę stąpić.
Zdaje się im, że za pieniądze wszystko kupić można. Niestety! niestety!
Panna Julia widocznie chciała być piękną i zajmującą. Zmuszono ją, en lui fuisant une douce violence do grania i śpiewania. Głos ma bardzo piękny i niezłą metodę...
Z rozmowy z nią dowiedziałem się, że bardzo wiele czyta i zajmuje się literaturą, szczególniej niemiecką i francuzką... że ma pasję do podróży, że itd. Tysiące rzeczy dla mnie obojętnych i nienadających jej uroku... W innej sferze podobałaby mi się może bardzo — ale na stopniu, który zajmować pragnie rozumny człowiek, musi być bardzo ostrożnym...
Chwaliła mi Wiedeń i mówiła o nim z entuzjazmem. Oprócz niej było kilka panien z tegoż samego mieszczańskiego kółka, wcale nieszpetnych i tak wytresowanych, że to by w najlepszym uszło salonie... jednakże piętno pochodzenia widoczne. Jakaś śmiałość, żywość, otwartość... coś nie naszego. Nie powiem żebym się znudził, a nauczyłem się wiele...
Hawryłowicz mnie zmięszał niepospolicie, wziąwszy na bok.
— No hrabio — odezwał się — cóż mówisz o naszem towarzystwie — jak ci się ono wydaje?
Musiałem chwalić — nie wynurzając się przed nim bardzo.
— Średni stan u nas się wyrabia — rzekł — emancypuje i dopomina praw swoich. Wy, panowie, arystokracja — zostaniecie na swem stanowisku, ale szlachtę licho weźmie, a my ją chyba zastąpiemy. Straciła inteligencją, instynkt, majątki, ziemia im się z pod stóp wyśliznęła... nie uratuje się...
Zmilczałem.
— Ze szlachtą myśmy w antagonizmie, dodał Hawryłowicz, z wami w przymierzu, myśmy sobie wzajem potrzebni.
— Ja nie jestem politykiem wcale — odpowiedziałem mu — i kwestję tego rodzaju na dojrzalsze lata odkładam... Młodym się czuję i chcę życia użyć...
Spojrzał mi w oczy niedowierzająco i na tem się rozmowa skończyła.
Pani Hawryłowiczowa bardzo mnie gościnnie zapraszała, abym bywał w ich domu.
Hrabina Marja znowu mnie przysłała prosić jutro na obiad. Wymówić się ani chcę, ani mogę.
Na dzisiejszym obiedzie Tartakowskiego nie było, tylko ks. prałat i dwie damy domowe. O przyjęciu nie mówię, prawdziwa rozkosz, obiad tak dystyngowany. Hrabina Maria ma takiego kucharza, iżby go się dyplomata żaden nie powstydził. Pieczyste jest niezrównane, plats doux, arcydzieła, une finesse et une distinction, w całym planie i budowie objadu, jenjalne. Harmonja przypraw, stosunki ich i następstwa, godne największego mistrza. Dawno tak nie jadłem. Prałat bawił hrabinę, mnie pozostała piękna Emilia. Wiedziały już, iż wiele osób poznałem, są doskonale poinformowane o wszystkiem. Wdówka nadzwyczaj ciekawie dopytywała o wrażenia. J’etais sur mes gardes. Wspomniała o Iwińskich, o Robercie szczególniej, ale jakoś z przekąsem. Chwaliła ich obu z tonu, obejścia się, maniery, ale znajdowała, że się nadto bawią i nie przebierają w zabawach.
Domyśliłem się, że Robert nie był w łaskach, bo się musiał ostrożnie usunąć, gdy na niego rachowano.
Mówiliśmy o wielu i najrozmaitszych rzeczach; nie mogłem się wstrzymać, ażebym nie opisał wieczoru u Hawryłowiczów. Śmiała się tak, że aż hrabina Marja, zajęta rozmową z prałatem, zapytała o przyczynę... Musiałem głośno powtórzyć całą moją awanturę, zdumienie, gdym spotkał dawnego naszego plenipotenta, wyrosłego do takiej potęgi, zaproszenie, bytność w jego domu i ową świetną herbatę z muzyką i śpiewem panny Julji. — Napomknąłem coś o ostatniej rozmowie; hrabina Marja ubawiła się tem, prałat dodał kilka anegdot z czasów swojego pobytu w Rzymie.
Anim się spostrzegł, jak po czarnej kawie i likworze czas zbiegł do wieczora. Obiecałem być u Iwińskich, chciałem towarzystwo pożegnać, gdy nadszedł Tartakowski, a mnie zaczęto gwałtownie na herbatę zatrzymywać. Broniłem się trochę, lecz gdy Emilja prześladować zaczęła Iwińskimi — zostałem.
Oprócz czterech wymienionych osób, nad wszelkie spodziewanie przywlókł się prezes, pan Sylwester. Był to niegdyś, jak tradycja niesie, człowiek i piękny i dbały o to, by się pokazać pięknie... dziś w najwyższym stopniu, po diogenesowsku zaniedbany, suknie starego kroju, wytarte, bielizna tylko cienka i biała. Wszedł o kuli i o kiju ale ze swym doskonałym humorem, zobaczywszy mnie, bardzo się ucieszył. Hrabina miała to sobie za szczęście, że się mimo podagry wybrał do niej, bo prawie nigdzie nie bywa i od wieków go nie widziała. Emilja posadziła go sama w fotelu, postarano się o podnóżek i hrabia znalazłszy się w kółku swojem, bo i Tartakowskiego liczymy do zupełnie nam oddanych — niezmiernie się ożywił.
— U kochanej Comtesse Marie, niema, rzekł, przynajmniej niebezpieczeństwa, żeby się dysharmonijna nuta wcisnęła i swobodnie językowi cugle puścić można... Gdzieindziej u nas trzeba się oglądać, aby kogo nie potrącić i nie narazić się na nieprzyjemność.
Nawet u księżnej bywają różni... Widziałem bankierów niechrzczonych, których wpuszczają i sadzają, bo mają z nimi interesa — i nasze mieszczaństwo i kochanych braci Rusinów, z wielkiemi zębami wilczemi... i — mój Boże kogoż tam nie było! Tu człowiek jak w domu.
— Tak, odparła gospodyni, ale też się nie ubawisz ze starymi...
— Stary jestem... a oczy pani Emilji staną za wszystko.
Emilja się śmiać poczęła...
— Pedogra nie wygnała ze mnie uwielbienia dla płci pięknej, dodał hrabia.
— To prawda, że ja — mówiła stara hrabina — wolę być samotnie, niż w niedobrem towarzystwie — ale też moje kółko bardzo szczupłe.
Prałat się przysunął do S3dwestra. — Coś tam musiało być w dziennikach, czy przeciwko duchowieństwu czy na arystokrację, bo ksiądz zaczął gorąco narzekać na prassę.
— Ja mam doskonały sposób na nią — rzekł hrabia — nie abonuję nic, nie czytam — niewiem ignorując i gdyby wszyscy tym się systemem rządzili, mielibyśmy pokój, bo by wrzawa ustała. Gdym przed laty dwudziestu był we Włoszech, jeden Anglik w Neapolu nauczył mnie tej teorji, którą do prassy zastosowałem. Napadali mnie Lazzarony, właściciele corricolów, przewodnicy, kłóciłem się z nimi, rady sobie dać niemogłem i padałem ofiarą. — Anglik ten dał mi sposób doskonały, nigdy słowa nie odpowiadać, tylko ręką kiwnąć, dać krzyczeć, zbywać milczeniem i nie uważać... Ja to teraz wszystkim radzę...
— Ale ba! rzekł prałat — ciekawość człowieka skusi.
— Mnie nigdy nie skusiła ona abym powąchał to co śmierdzi, odparł hrabia. W życiu nie widziałem Pastrany, ani żadnej poczwary i nie czytam co głupie..
Przyznaliśmy mu słuszność.
C’est une théorie sublime! dodała stara hrabina.
— A ja, rzekł prałat, przyznaję się do tej ułomności, że choć mi towarzystwo parwenjuszów śmierdzi, bywam w niem, aby się z niego uśmiać...
Cóż to są innego jak małpy nasze?
— Ja-bo i małp nielubię — dodał hrabia, ale masz ksiądz prałat słuszność — ta średnia klasa, te dorobkowicze, typu sobie nawet własnego wyrobić nie potrafili — a dobrymi aktorami nie są, przesadzają śmiesznie.
Skarzą się na arystokracji dumę i niedostępność, ale mój Boże — niechże pójdą do świeżo zbogaconych bankierów i popróbują, niech pójdą do republikanów... Znajdą tam dopiero szorstkość, dumę, nieprzystępność jakiej się, nigdy żadna nie dopuściła arystokracja. — Pieniądz daleko jest kolczastszy niż rodowa duma, a przyznam się, że wolę się pokłonić choćby tylko wspomnieniom zasług, niż owocom umiejętnej szachrajki.
— Mogłem się o tych formach gburowatych przekonać w Szwajcarji — dodał prałat, — gdzie jakiś czas musiałem przesiedzieć. Było to w Bernie.
Żaden książę udzielny mniej nie zachowuje form i ostrzej sobie nie postępuje z biednymi ludźmi jak ci panowie Rady związkowej. Przybyłem tam wprost z Rzymu, nawykłszy do manier delikatnych, i pierwszych dni o małom w pasją nie wpadł na tych fabrykantów zegarków i rękawiczek, którzy mnie traktowali jak sobie równego...
— Prawda, że arystokracja francuzka miała często rodzaj grzeczności lodowatej dla obcych, tak odstraszającej, iż gburowatość milszą by była — ale można się było z nią oswoić — odpychała nie obrażając.
Słuchałem rozmowy z zajęciem chwilę jakąś, potem pani Emilja, która przez ten czas bardzo zręcznie kokietowała Tartakowskiego, wzięła się z kolei do mnie. Poczęliśmy z nią chodzić po salonie i rozmawiać sam na sam, tak że mi jakie półtory godziny zeszło anim się spostrzegł. W istocie jest czarującą i niebezpieczną... Może się jej zdawało, że nie widziałem jak oczyma i szeptami z Tartakowskim wprzódy się zabawiała — ale to mnie ocaliło. Baron, jak się domyślam, jest przyjacielem domu. Nie rachują na niego wcale, boć by nie poszła za takiego jegomości, ale zabawić się nim i posłużyć... wygodnie... kokietka... bardzo zręczna.
Po herbacie zostawiwszy tu hrabiego, wymknąłem się do Iwińskich.
Czekali na mnie, odgadłszy doskonale kto i co opóźniło moje przybycie... Znalazłem tam jakiegoś pana, którego mi zaprezentowano, imienia ani nazwiska nie pamiętam, choć to ma być jakaś znakomitość domowego chowu.
Nazwisko nic nie mówiące i brzmiące plebejuszowsko, mina niepoczesna, coś nadętego jak purchawka, nalanego, niezdrowego, a choć sobie dawał tony naszego świata — parafiańszczyzną śmierdział mi zdaleka.
Figura ta chodziła nadęta i plotła jak z trójnoga jakieś mętne frazy w duchu religijno-zachowawczym. Mnie to nudzi — niepodobał mi się... Po wyjściu tego jegomości, dopiero mi jego historję opowiedziano. Ojciec trzymał gdzieś dzierżawę, podobno w Polsce, ubożuchne to były szlachetki... pan ten się zamięszał w czasie powstania czyli też jego wmięszano, czy użył powstania za dobry pretekst, aby się wysunąć za granicę i tu grać rolę nieszczęśliwego. Marło to niemal głodem, więcej wydając pożyczanego grosza na rękawiczki niż na jedzenie... dopóki mu myśl nie przyszła szczęśliwa, stać się rycerzem, obrońcą zasad zachowawczych. Miał ten nos, ów doskonały spekulant, że zwietrzył zawczasu zwrot opinij i jak ciura z początku powlókł się za naszą chorągwią.
My mamy tę słabość, że lada rekruta gotowiśmy przyjąć. Rachowano podobno na zdolności tego pana, bo to tam coś pisało.
Teraz, jak mi mówili Iwińscy, nasi go wyswatali ze starą panną, bardzo majętną, a co więcej utalentowaną i stokroć od niego więcej wartą, tak że ten awanturnik, co się wprzód ofiarował zaślubić... jakąś panią potrzebującą gwałtownie męża, a mimo to niemającą odwagi podać mu ręki... wygrał wielki los na loterji konserwatyzmu i teraz zaszeregowany do naszego obozu, stał się obrońcą prawych zasad... Piszą z żoną we dwoje budujące dzieła i polemiczne artykuły. Lecz Iwińskim się ten intruz jak mnie niepodoba... Jużciż zapewne najemnika potrzebujemy, lecz nie taką ceną jaką tego zapłacono — i nie w tak mizernym gatunku. Dość spojrzeć jak to żabio wygląda...
Robert musi go przyjmować, kiedy mu wszyscy drzwi otwierają — lecz nosem kręci... We mnie też wstręt obudził na pierwsze wejrzenie... Nie cierpię takiego lokajstwa...
Powróciłem przegrany trochę — ale nie wiele mnie to obchodzi; gorzej, że mi ta Emilja się przypomina i intryguje mnie. Gdyby była mężatką, niema wątpliwości, żebym się posunął i zakochał, lub gdybym był Tartakowskim, za którego nie wyjdzie... Zazdroszczę baronowi... Żenić się zaś byłoby niedarowanem... głupstwem, bo jeśli nie starsza odemnie to przynajmniej równego wieku — a potem stosunki majątkowe zawikłane bardzo... i widzę sam, że kokietka nawykła do polyandryj!!! Cha! cha! przypomniał mi się wyraz, jeszcze w Brukseli pochwycony na lekcji greckiego języka... Wydałbym ją serdecznie za mąż co prędzej — aby się swobodnie kochać w niej potem... ale dziś — wara!!...


20. maja.

Mówią, że jeden z hrabiów Rzew...., nie wiem, Henryk czy Ernest wyraził się raz w uniesieniu nadzwyczaj trafnie i dowcipnie: Je donnerais tous mes fréres, pour n’avoir pas des soeurs. Ileż razy w życiu przychodzi człowiekowi odboleć na tę klęskę — familji. Nigdy tak mocno nie doświadczyłem tego, jak dzisiaj. Niestety! Któż niema ubogiej rodziny, której się wyrzec nie może! Po kochanej mamie odziedziczyłem całą armię nieznanych kuzynów i kuzynek.
Ten nierozsądny portier w hotelu na tablicy czarnej przy każdym numerze, wypisuje en toutes lettres nazwiska! Pokazuje się, że pan Stefan Niedzielski, jakiś cioteczny, ubogi szlachcic, przeczytał moje, a że te szlaguny mają w pamięci swoje kolligacje ze znaczniejszymi domami, wpadł do mnie zrana, obcesowo, od razu do gęby... cmok... braciszku, kuzynku, kochany Adasiu. Tylkom co był usiadł się ubierać i począł moje ablucje, gdy się ta figura zjawiła. Szczęściem, że nie było nikogo, boby mnie fatalnie skompromitował. Ogorzały, nizki, krępy szlachcic, wrzaskliwy, rękawiczki łosiowe, buty do kolan, żupanik, pas, taratatka, wąsy don Quichotte. Zaraz mi się zaprezentował, pewien, że tak o pokrewieństwie z nim pamiętam, jak on o mojem. Osłupiałem z początku i zimno go przyjąłem. Nic to nie pomogło, rozsiadł mi się na kanapie, nogę założył na kolano, nuż mi łapać po stoliku cygara, pluć na środek pokoju, krzyczeć jak gdybym był głuchy. Ani się go zbyć.
— Słuchaj Adasiu, to nic nie pomoże, musisz ze mną pojechać na wieś, poznać moją żonkę i familię. Trzy małe milki. Chabety moje robią je we dwie dobre godziny. Ja żadnej wymówki nie przyjmuję. Żebyś ty był we Lwowie, siedział tu dni kilka i mnie nie odwiedził! To nie może być! ja się tak pokrzywdzić znowu nie dam!
Zacząłem się wymawiać, nie dał mi się wytłumaczyć..
— Tere fere! — nic nie słucham — konie kazałem zaprządz, pojedziemy na objad do mnie, a pod wieczór cię odstawię całego do Georgesa... i sam cię odprowadzę...
Nie było sposobu, wolałem ten kielich wypić od razu, niż mieć go jak groźbę przed sobą. Męczył mnie w końcu tak, że musiałem przystać. Ledwiem wyprosił, że mi się dał umyć, obmyć i zrobić toaletę wedle zwyczaju...
Przed hotelem stała bryczka, cztery konie dobre w lejc, krakowiak na koźle... Oddałem się pod opiekę Opatrzności. Wiem z doświadczenia, co to są takie wizyty na wsi, trzeba ich żelaznego zdrowia i końskiej natury, aby to bezkarnie wytrzymać. — Pan Stefan kazał lecieć, żeby pokazać jak jego kasztanki kłusa chodzą. Bryczka wściekle trzęsła, droga wybojów pełna, żołądek i głowa boleć mnie zaczęły... W dodatku Stefan miał sobie za obowiązek bawić mnie całą drogę i wrzeszczał mi w ucho, a ja musiałem pierś zrywać, odpowiadając mu choć po parę słów...
Nie dojeżdżając do Wulki (wiele u nas tych Wulek!) Stój! — świnie i owce chłopskie w szkodzie, Krakowiak i Stefan poszli je zabierać. Skończyło się na tem, że Stefan sam ze mną zajechał przed ganek dworku. Żonie znać nie dał, że przyjedziemy, wybiegła jejmość wystraszona, nieubrana, widząc zajeżdżającego męża i cofnęła się, nieznajomego zobaczywszy. W domu zastaliśmy nieład — do obiadu porządnego żadnego przygotowania... śniadania nawet prędko podać nie mogli.
Tymczasem jako kuzyn, którego wszystko obchodzić było powinno, musiałem z gospodarzem przedsięwziąć ogólną rewję dworu, stajen, chlewów, ogrodu... i chwalić, bo nigdzie na świecie niema nic takiego jak u pana Stefana...
Świń takich nie mają Potoccy — takich koni nie mają Sanguszkowie ani Dzieduszyccy, takich gęsi rasa wyginęła... Myślałem, że skonam... Tu się zginaj bo chlew niski, a pakować się do niego potrzeba, tam po kamieniach śliskich przez gnoje skacz. Nie darował mi najmniejszego kątka i spoconego, wytrenowanego, późno odstawił do dworu...
Troje dzieci jeszcze każde z osobna chwalić musiałem i zasmarkane po kolei całować, nie licząc pani Stefanowej, dobrej kobiety, krzykliwej jak mąż, śmiejącej się, rozgorączkowanej... a przypominającej mi jakąś ekonomowę.
Śniadanie było wiejskie, musiałem się wódki napić i jeść rzodkiew z masłem, co mi apetyt popsuło. Dożyłem jakoś do objadu... Objad był z występem a ani w gębę, wino węgierskie młodsze i starsze, oba nieosobliwe, ale i pieprzyk i myszkę chwalić, a co gorzej pić trzeba było zapamiętale, bo inaczej bym miłości familijnej nie dowiódł. Jedzenia nie pamiętam już, wiem tylko, że z pieczystem i tępe noże i zęby moje toczyły walkę daremną.
Jak ci ludzie tak żyć mogą, nie rozumiem. Dzień ten zostanie mi pamiętnym. — Com jadł, com pił, i że to wszystko przecie bezkarnie wytrzymać potrafiłem — cud prawdziwy... Przekonany jestem, iż Stefan pewien jest, iż mnie ufetował... Po obiedzie nie było czem ust popłukać. Kawa z cykorją — o likworze pojęcia nie mają, a był by mi się dla przetrawienia rzodkwi i jarzyn niedogotowanych przydał bardzo....
Wieczoru czekałem jak wybawienia... chcieli mnie zatrzymać na noc!! Z rozpaczą się oparłem i stanowczo oświadczyłem, że jechać muszę. Nie wiem czy mi to za złe wzięli, lecz perspektywa kolacji, herbaty, śniadania... rozmowy... tylu godzin, dodała mi męztwa.
Stefan wycałowawszy żonę przy mnie... i poklepawszy ją po ramionach, siadł na bryczkę ze mną. Głowa mi się wściekle rozbolała... Droga na powrót wydała się długą nad miarę... O godzinie jedenastej dobiliśmy się do miasta i Stefan może bawił do północy... jutro go zaprosiłem na obiad i Iwińskich wezwę, bo sam nie wydołam... Okropny człowiek! Ciekawym jaki mi tu oni objad dać potrafią... niechciałbym ich potruć...


21. Maja.

Zrana kazałem zawołać oberkelnera, zamawiając obiad; chciałem podyktować menu. — Oberkelner poszedł po wice-gospodarza, gospodarz kazał mi się na kucharza spuścić... Za pozwoleniem — odpowiedziałem serjo — ze mną tak nie idzie — chcę sam menu oznaczyć. Godzinę trwało pókim jaką taką kartę ułożył, bo mnóstwa rzeczy wyobrażenia nie mają. Obiad nie będzie dystyngwowany, ale znośny... Niezmiernie ograniczone środki. Tourtle, Soupe, Łosoś, Puncz a la romaine, Melon, Chateau Wiand, Vol au vent, Jarzyna, Zwierzyna, Lody, Deser... c’ est commun, aż mi wstyd. — Drzałem jeszcze jak to oni zrobią...
Zastawy stołu poszedłem zobaczyć sam wprzódy, d’une mesguinerie humiliante. Nic nie mają. Do deseru pozłacanych nawet łyżek i nożów braknie, et c’ est de rigueur.
Wina oznaczyłem i musiałem napisać w jakim porządku nalewać mają.
Robert mi mówił później, że tak elegancko ułożonego obiadku nigdy tu nie jadł! Stefan był nieco upokorzony, alem go spoił i śpiewał przy deserze: „Z dymem pożarów“... co mnie do rozpaczy przyprowadziło... Iwińscy, sztywnie i zimno się znajdowali, a młody kilka razy prychnął, bo Stefan był niezmiernie pocieszny. Takiego typu szlaguna nie trafiło mi się spotkać, bo naiwny jest i niedomyśla się nawet, do jakiego stopnia śmiesznie i dziwacznie wygląda...
Paplał a tort et a travers, co mu ślina do gęby przyniosła... to na panów i arystokrację, to na demagogów... — Gdy trochę podchmielił, patrjotyzm go napadł i nie opuścił do końca... płakał aż biedny.
Iwińscy i ja — którzy tej polakierji znieść nie możemy, patrzaliśmy po sobie, niewiedząc co począć. Pod koniec objadu, gotów był sam jeden iść przeciw Moskwie, Austrji i Prusom z jedną szerpentyną — słowem komedja była... ale mnie służba hotelowa żenowała... Wstyd mi było. Iwińscy mówią, że oni do tego przywykli.
Stefan poszedł po obiedzie do swoich, a ja pozbywszy się go, odetchnąłem u Belli młodszego Iwińskiego, do której poszliśmy grać. — Piliśmy wodę sodową z szampanem i to nam „dobrze zrobiło“; — odegrałem się trochę, Robert przegrał.
Bella, wcale ładna dziewczyna i zdolności ma wielkie; gdyby trochę na świecie się otarła, zrównałaby nawet takim jak Cora Pearl — i umiała by sobie zrobić pozycję. Iwiński mi mówił poufnie, że go nie kosztuje z prezentami nad może sześć tysięcy guldenów. — Młody hrabia Ferdynand stara się mu ją odmówić podobno, a Iwiński mi się przyznał, że nie byłby od tego, by się jej pozbyć, gdyż w mieście gadają, a u nas to z takiego stosunku zaraz wielkie rzeczy robią...
Późno już w noc z teatru przyszedł sam Ferdynand, wiedząc, że Iwińscy tam będą; — poznałem go, miły i bardzo pięknie wychowany człowiek, ale angielską morgue ma nieznośną, chwilami Bella nań tak patrzy jak by już była z nim w porozumieniu.
Tony sobie dawał jakby książę Walii, którego podobno naśladuje we wszystkiem. Bogaty będzie bardzo, ale też długi robi na skalę olbrzymią. Ledwieśmy po północy wyszli z tąd w dobrym humorze, nie przysięgnę czy wszyscy.


22. Maja.

Zrana byłem jeszcze w łóżku, gdy Stefan ze swemi serdecznemi afektami przyszedł mnie męczyć znowu... Oświadczył mi, że nadzwyczajnie mnie kocha — co mnie przeraziło... Ledwie się go kłamstwem pozbyć potrafiłem. Zdaje mi się, że będzie trzeba uciekać ze Lwowa przed nim i resztą familji. — Wstałem późno zmęczony i chory... Robert przyszedł około południa i szepnął mi na ucho, że brat jego swej Belli się pozbył, odstępując ją dobrowolnie hr. Ferdynandowi, który nas do niej prosi na wieczór, — odmówiłem... Lękam się, aby nie mówiono, że tylko do takich domów uczęszczam. Potrzebuję odpoczynku i tęskno mi do Emilji. Nie żebym miał być zakochanym, bo do tego niema najmniejszego podobieństwa — ale lubię jej towarzystwo.
Zastałem tam nieuniknionego Tartakowskiego sam na sam z nią, zarumieniła się nieco i wytłumaczyła tem, że czekał na hrabinę, do której miał interes. Czy mnie ma za tak naiwnego człowieka, ażebym temu uwierzył? Baron po chwili wyszedł — żal mi go było. Po jego wyjściu Emilja odzyskała swobodę, a że hrabina jeszcze nie była ubraną, siedzieliśmy długo sami. Zabawne to, że oni mnie przestrzegali, abym był ostrożnym z panią Emilją, a ona jako kuzynka czuła się w obowiązku też — ostrzedz o nich... iż nieco za rozwiązłe życie prowadzą, a nadewszystko za nadto głośno brawując opinją postępują sobie.
Broniłem ich... comme de raison.
— Podejrzywam was, rzekła, kochany kuzynku, że i wam ten rodzaj życia smakuje... ale wierz mi — że w wdowiem towarzystwie znaleźć można więcej przyjemności a mniej się ryzykuje... gdy ta mniemana swoboda po kątach, rujnuje moralnie, materjalnie i zużywa człowieka... Te kobiety...
Zaprzeczyłem, abym jakiekolwiek miał stosunki z płcią piękną; pogroziła mi śmiejąc się, oświadczyła, że mówi to dobrze mi życząc... i że się lęka o mnie, szczególnie gdy będę w Wiedniu.
Rozmowa była tak drażliwą, iż się ją starałem zwrócić na inny przedmiot... Przyszła też stara hrabina i nie dając mi się pożegnać, zaprosiła a la fortunę du pot. Emilja kazała mi zostać. Daje sobie ze mną tony szczególne, mentorskie, ale mnie za to kuzynem nazywa i mam moje przywileje... Przed obiadem pokazała mi swój pokój i cały apartament, aż do sypialni. C’est adorable, z jakim smakiem i oszczędnością razem potrafiła to urządzić... Jednem niczem, perkalem, jakąś tam obszewką, suknem grubem, wytapicerowała sobie apartament, który ma taki chic, jakby go paryzki artysta urządzał... Pozwoliła mi wejść do sypialni... Gniazdeczko! Szczególniej ładny klęcznik do modlitwy, na wzór starego rzeźbiony... z ołtarzykiem... Jakaś delikatna woń miła i upajająca...
Patrzała z zajęciem jakie to na mnie zrobi wrażenie... Trzymała nawet dosyć długo, pokazując różne szczegóły i pamiątki. Ten gabinecik w istocie czarujący... A! gdyby wdową nie była...
Hrabina Marja przyjęła nas powracających z tej wycieczki z uśmiechem, dopytując, jak mi się podobało w jej salonie.. Chwaliłem zakłopotany, ale na szczęście powrócił Tartakowski, bo bez niego niema tu podobno obiadu... Panie na chwilę się oddaliły, zostaliśmy sami, baron dziwnie pokierował rozmową, unosząc się z uwielbieniem nad cnotami, przymiotami i charakterem pani Emilji. — Było w tem coś nienaturalnego i obudzającego nieufność. Zwierzył mi się też, jako zarządzający majątkiem i interesami, że pomimo chwilowych zawikłań, fortuna bardzo piękna, a w razie, jeśli kolej projektowana przejdzie przez dobra hrabiny, wartość jej się podwoi. Jest także nadzieja znalezienia nafty... Gdyby to wszystko było prawdą! i — gdyby nie sam Tartakowski, i — gdyby nie tysiące innych okoliczności — nie licząc tego, że Mama byłaby przeciwną.
Objad był skromny, lecz przedziwny... Mało potraw — a każda przewyborna, hrabina Marja zna się na kuchni jak Brillat Savarin. Emilja nie wie co je.. nadto jest jeszcze młodą, i głowę ma czem innem zajętą.
Opowiedziałem im moją bytność w Wulce, i zabawiłem tem hrabinę, że się do łez uśmiała. Mówiłem to po francusku, bo humorystycznym po polsku być bym niepotrafił... Tartakowski upewnia, że niemal wszystkie domy szlacheckie są w tym rodzaju, z małemi odmianami... Przyznałem się też, że jeśli mnie ta szlachta obsiądzie, będę musiał mój wyjazd ze Lwowa przyspieszyć, — bo się obronić nie potrafię, a wyżyć z nią nie zdołam. Pani Emilia zabroniła mi mówić o odjeździe. — Będzie nam bez kuzynka nudno!, nie puścimy go..
Ależ przecie na wieki w tym parafiańskim Lwowie pozostać nie mogę..
Po objedzie Tartakowski zaraz wyszedł, ja zostałem jeszcze chwilę, a że hrabina ma zwyczaj drzemać w krześle, a nie lubi aby odchodzono bez pożegnania po angielsku — czekałem z panią Emilią aż się przebudzi. Usunęliśmy się tylko nieco, aby jej rozmową nie przeszkadzać. Gdybym był podejrzliwym, posądziłbym panią Marję, iż umyślnie spała tak długo..
Między mną a Emilią zawiązał się jakiś szczególny kuzynowski stosunek; jest tak poufale ze mną, tak naturalną, ujmującą, tak z nią wszystko mówić można, tak ona wszystko rozumie, iż z prawdziwą przyjemnością prowadzi się gawędkę. — Wśród żywych rozpraw kilka razy położyła mi śliczną swą rączkę, zapomniawszy się, na ręku — miałem się jej czas przypatrzeć. — Co za cudowne kształty, co za delikatność karnacji, i jaki kunszt w jej utrzymaniu.. Nie mogłem się powstrzymać, abym jej nie wyznał, że takiego arcydzieła nie widziałem w życiu. Zaczęła się śmiać i dała mi ją w nagrodę do pocałowania. Zdaje mi się, żem to wykonał z takim ogniem, iż się zmięszała, zarumieniła, pogroziła mi, i wyrwała ją szybko..
— Jesteś zepsuty choć młody! rzekła — tak się z uszanowaniem ręki kuzynki nie całuje.
— Gdybym był zepsutym — kochana kuzynko, odpowiedziałem — pocałunek byłby zimnym... zachowałem całą świeżość uczuć młodzieńczych... i dla tego obojętnym być nie umiem, a samo artystyczne uwielbienie zapał obudza...
Trzymała ciągle tę rękę jakby umyślnie na pokuszenie. — Przyznaję się, że robiła na mnie wrażenie, któremu oprzeć się nie umiałem...
Pocałowałem ją drugi raz jako kuzyn — z uszanowaniem i zimno, potem jako artysta z uwielbieniem, a na ostatku, dla okazania różnicy, tak, jakby kochanek ją namiętnie do ust przyciskał. — Już niewiem prawdziwie jakbym był jeszcze tę rękę całował, gdyby się hrabina Maria nie obudziła i nie zawołała nas, gromiąc, że się nieprzyzwoicie po kątach chowamy.
Winę wzięła Emilia na siebie — wchodząc do salonu. — Pożegnawszy staruszkę, chciałem się wyśliznąć zaraz, bom się czuł jakby pijanym... Emilia podbiegła za mną i szepnęła mi — kuzynek powinien codzień odwiedzać kuzynkę. Jeźli mama nie przyjmuje, znajdziesz mnie w moich pokojach... Obcych tam nie przyjmuję nigdy, mais vous.
Wieczór był prześliczny, poszedłem zamyślony na wały. — Czułem się niespokojnym w sumieniu. — Niema nic groźnego w tym stosunku, mais c’ est entrainant, łatwo się zapomnieć można. — Gdyby mi tej nader miłej znajomości nie żal było, najrozumniejszą rzeczą w świecie byłoby Lwów opuścić.
Zdaje mi się jednak, iż mam tyle mocy nad sobą... Na wałach znalazłem mnóstwo przechadzających się, to mnie trochę rozerwało... Zdaje mi się, że sama średnia klasa, niektóre ładne twarzyczki, wiele przesadnej elegancji.
Anim się spostrzegł, jak o Hawryłowiczów się otarłem, a byłbym samej pani nie poznał, bo takich jest tysiące, ale pannę Julię spostrzegłem, która się mi uśmiechnęła. Musiałem się przywitać, a że mnie zaczepiono rozmową, nie było sposobu, tylko towarzyszyć tym paniom w ekscentrycznych toaletach. Szczęściem, że mnie tu nikt nie zna i że się tem skompromitować nie mogę.
Panna Julja jak na swój wiek, bo to jeszcze bardzo młoda, rezolutna i śmiała. Widocznie chciało się jej mną chwalić przed publicznością, bo mi się oddalić nie dawała, a ludzie się oglądali i szeptali. Mówiliśmy naturalnie o wszystkiem i o niczem, jak zwyczajnie z taką pensjonarką, — paplącą bez myśli... Ładne dziewczę, ale przypatrzywszy się, piękność pospolita, zdrowa, czerstwa,... bez dystynkcji.
I matka i ona tak mnie napastowały, żem im z półgodziny musiał towarzyszyć; dopiero nadchodzący hrabia Ferdynand, uwolnił mnie z tych więzów... Ukłoniłem się i z nim poszedłem.
Dziwił się zkąd mogłem mieć taką znajomość, alem mu to wytłumaczył.
Przypadkiem wspomniał o Emilji, której jest wielkim wielbicielem. — C’ est une vraie parisienne powiedział, co jest nadzwyczaj wielką pochwałą.
I on jednakże powiada, że trochę jest lekka i że hołdy tak lubi, że nie patrzy często zkąd pochodzą. Mówił mi, że pomimo wszystkich resursów jakie tu sobie starał się wyrobić, aby życie uczynić znośniejszem — staje się ono, a la longue, bardzo nudnem. Istotnie wiele warunków, których człowiek cywilizowany wymagać ma prawo, braknie. Traci się poczucie i smak wytworny, nawykając do rzeczy pospolitych i trywialnych. Wzdychaliśmy oba myśląc kiedy nasz kraj dźwignie się do takiej cywilizacji jak inne zachodnie.
Hr. Ferdynand jest wielkim wielbicielem Anglji, a tu ani sportu, do którego nawykł, ani życia na taką skalę jak tam nie znajdzie. Opowiadał mi, że chciał zaprowadzić dla rozrywki polowanie na szczury z daksami, to się z niego śmiano. O boksach nikt wyobrażenia niema...
Polowania odbywają się starym obyczajem, bez należytych form. Z wyścigami, które z wielką biedą zaprowadzono, mają tysiączne kłopoty, żeby to było do czegoś ludzkiego podobne. — Hrabia Ferdynand ma to sobie za punkt honoru, ażeby kraj inicjować do tych szlachetnych zabaw... Ale cóż: nasza szlachta pnie się, zaraz na równi chcąc iść z nami, rujnując się na chabety, ani jockejów dobrych, ani metody, ani znajomości rzeczy, i turf okrywają śmiesznością...
Na dwa, trzy konie ledwie się kraj zdobyć może i to zawsze też same. Zakłady małe, prawdziwej pasji niema, tylko próżności dużo. Wiele się jednak już podobno zrobiło i hrabia upewnia, że postęp widoczny.
Kilku półpanków się zrujnowało, ale cóż to znaczy wobec zysku jaki kraj odnosi cywilizując się i nabierając szlachetnych tych pasji. — Wiele jeszcze czasu upłynie nim się to da wydoskonalić... Ferdynand zaprowadził mnie potem do Belli... na herbatę...
Przyznam się, że po świeżem z Emilją zbliżeniu poufalszem, wydała mi się, mimo swej młodości i wdzięku — bardzo pospolitą — a w rozmowie czuć było nieokrzesanie i gminność. Hrabia Ferdynand obchodzi się z nią tak okrutnie czasem, że dziewczyna ma łzy w oczach — to go bawi... Zdaje się ją drażnić i wyzywać umyślnie, jakby próbował cierpliwości... Chwilami oczy jej błyskały jakby wybuchnąć chciała. Zabawne to było, si vouz voulez, ale w końcu nużące...
Doskonałe jest, iż Iwiński ma pozwolenie bywania, i hr. Ferdynand prosił go o to nawet, znajdując śmiesznem, żeby o Bellę mógł być zazdrośnym. Nadszedł właśnie i siedliśmy grać w écarté — we trzech, co mi było bardzo na rękę — bom się nudzić zaczynał...
Kilkanaście dukatów przegrałem, dziwnie mi nie szło... Iwiński się śmiał, żem zapewne w czem innem musiał mieć szczęście...
Czyżby się czego domyślał? Hrabia Ferdynand powiedział mu, że mnie z Hawryłowiczami spotkał.


24. maja.

Wczoraj nawet zanotować nic nie miałem czasu. Niema straszniejszej plagi nad tę familię ubogą, a tak serdecznie kochającą i poczuwającą się do obowiązków wiszenia nam na karku. Ciągle mi się chciało Stefanowi powiedzieć, jak Talleyrand: Surtout, point de zele.
Chce mnie formalnie wziąć w swoją opiekę, być moim dobroczyńcą, obrońcą, protektorem!! Niedzielski dobroczyńcą hrabiego Adama... c’est fort! Naiwny człek, sądzi na serjo, iż w czemś mi pomocą być może. Nie oddala się odemnie na krok, ściska mnie i ślini, a ja tych uścisków, wyjąwszy z bardzo ładnemi paniami — cierpieć nie mogę. Przyjechał wczoraj z Wulki, jak mi powiedział, tylko dla mnie, służy mi, kellnerów pędza, jedno nakazuje, do drugiego przeszkadza, w najwyższym stopniu niecierpliwi. Byłem na nieszczęście sam, gdy wczoraj przyleciał ze wsi umyślnie i zastał mnie jeszcze w łóżku. — Nie wiem czy spostrzegł, żem pobladł, ale w każdym razie, nie wytłumaczył tego sobie niekorzystnie... bo jest pewnym siebie, jak każdy szlachcic, który buty nosi na spodnie... Przysiadł się na łóżku mojem, coraz przysuwając bliżej. Zaręczył mi naprzód, że formalnie zakochany jest we mnie, on, jego żona, dzieci, aż do furmana co nas woził, a któremu dałem papierek! Nic nie wygodniejszego, nad taką miłość, za którą zawsze płacić trzeba — czy to jest miłość familijnego kółka, która cię za to ma prawo maltretować i karmić niestrawnemi rzeczami, czy to jest miłość ogółu współobywateli, którym się wypłacać trzeba usługami aż do zdechu... Daleko wygodniej jest być nielubionym, lub obudzać obawę. Muszę to zapisać sobie — Rusini powiadają: Ne bud’ sołodkyj, bo tia rozłyżut! Mają słuszność — C’est trés vrai.
Najzabawniejsza rzecz, że ten krępy, mały Stefanek, który wcale na orła nie wygląda, domyśla się, iż ja musiałem wyjechać z domu w matrymonialnych celach. Napróżnom mu się wyprzysięgał, wierzyć nie chciał.
— Mów ty sobie, co chcesz — rzekł — ja stoję przy swojem. A gdyby nawet tak nie było, toś powinien myśleć o ożenieniu. I — słuchaj (powtarzam co do słówka) — ja, gdym się żenił, mogłem się sobie połączyć wedle serca, ze szlachcianką ubogą, jak ja, bo ja tam wielkich pretensyi nie mam. Maciek posiał, Maciek zjadł, a dzieci niech pracują i będą poczciwe. Wcale co innego tobie, kochany kuzynku, z hrabiowskim tytułem, pałacem, wspomnieniami i obowiązkami reprezentacyi. Ty powinieneś się ożenić świetnie i bogato... dla ciebie fortuna warunkiem koniecznym... Nawet, wierz mi, o pochodzenie i kolligacją nie idzie — to głupstwo, twoja korona dziewięcioperłowa pokryje... choćby... choćby... no jednem słowem całą przeszłość twojej żony. Idzie o pieniądze! prawda?
Zacząłem się śmiać, wypierając, że wcale się żenić nie myślę.
— Otóż ja mam dla ciebie żonę! zawołał, złożył wszystkie pięć palców ręki do kupki i pocałował się w nie. Coś — rarytnego — jak Hersz powiada... osobliwość! Tuż, obok w mojem sąsiedztwie... mieszka bogacz... ale co się zowie... całą gębą.
— Polak? spytałem.
— Nie — odparł Stefan — nawet ci się przyznam, że o narodowości jego i źródle fortuny tak osobliwsze chodzą wieści, iż wolę nie zgadywać. Nazwisko nic nie mówi... Tytułują go baronem Wlasch, ale żadnym baronem, jako żywo nie jest.
— Niemiec? spytałem.
— Nie Niemiec, bardzo źle mówi po niemiecku. Szkaradnie (jak utrzymują) po włosku, niegodziwie po francuzku — ale córka wszystkiemi językami doskonale. Słyszałem ludzi co go mają za cygana... kaduk go wie! Czarny, osmolony, straszny jak bandyta, ale człowiek szlachetny, dobroczynny, wielkiego serca... Córka podobna też do bardzo ślicznej cyganeczki... ale cudo!! klękajcie narody! w pyski się bić przed nią! Roskosz patrzeć! Przezwał ją ojciec Aria, chociaż pono ma imię Maria... Wszystko to są rzeczy podrzędne — główne to, że skupił trzy ogromne klucze, na których grosza długu niema, że na zamku skarby, że pieniądzmi sypie jak król — że człek i do wypitej i do wybitej... a córkę by chciał wydać tak, aby wejść w obywatelstwo... bo dotąd jest tu obcym.
— Z kąd-że się wziął? spytałem.
— I tego nikt dobrze nie wie. — Córka wychowała się w Wiedniu, a on zna doskonale Włochy, Francję, Egipt, Hiszpanję, Turcję i zdaje się, że chyba cały świat. Gdy się go kto spyta o przeszłość — śmieje się i zbywa tem, że bywał wszędzie, że ojczyzny nie ma i że się chce do jakiej wkupić... że wiele biedy doznał i t. p. Ciekawy człowiek... To pewna, że choć rozmówić się z nim nie łatwo — ale nauczyć się od niego można wiele, bo geografię spraktykował caluteńką... i chyba był wszędzie... — Aż strach...
Otóż kochany kuzynku — ja z nim jestem tak dobrze, ale tak dobrze, że za pan brat. Spiłem się z nim parę razy solennie — prawdę powiedziawszy, nie jestem pewny, czy on był pijany, bom ja wcześniej stracił pamięć... Pozawczoraj byłem u niego w Chełmicy, gdzie ze starych ruin nowy zamek sobie postawił, zacząłem mu się tobą chwalić... i bez twej wiadomości cię swatać — na śmiech... A ten mi powiada — to go przywieź!! jak się Arji i mnie spodoba, choćby złamanego szeląga nie miał — czemu nie!
Oburzyłem się na Stefana.
— Ale zmiłuj że się — to już nadto, zawołałem, szanuję twe dobre serce dla mnie — jednakże... rozporządzać mną, to trochę za śmiało.
Począł mnie ściskać... — Bo cię kocham, rzekł. Rozbroił mnie tem trochę. Zwróciłem rozmowę i poprosiłem go bez ceremonii, aby mi się dał ubrać, bośmy z hr. Fryderykiem mieli jechać konno. Pozbyłem się go — zapowiedział mi wszakże, iż nie puści mnie, aż na oczy Chełmicę, Wlascha i pannę Arję zobaczę. Śmiechem się to skończyło.
Mamże się przyznać sam przed sobą, tą głupią wiadomostką podrażnił moją ciekawość. Co to może być!?
Z rana wyszedłem do Fryderyka, z którym umówiliśmy się zrobić spacer... konno. Robert Iwiński dał mi swoją klacz kasztanowatą półkrwi — Cerfettę, którzy głupi furmani przezwali Serwetą. — Ma chody śliczne, ale nieco wątłe... kształty plastycznie piękne, coś niezmiernie ujmującego w fizognomii... Łebek pełen wyrazu... Stworzenie dystyngwowane... i wyjeżdżone klasycznie.
Na pół drogi uczepił się mnie Hawryłowicz i ofiarował poprowadzić do drzwi hrabiego. Nie było o czem mówić, — spytałem go co robi?
— Właściwie teraz pracuję tylko nad polityką krajową, interesów się zrzekłem, jednem jedne mi pozostały, których nie rzucam dla tego, że zbyt są korzystne...
Spojrzałem nań — czyje?
— Wlascha... rzekł.
— Któż to jest? Spytałem udając niewiadomość zupełną.
— Zadałeś mi hrabio pytanie, na które ani ja, ani tu podobno nikt odpowiedzieć nie potrafi. Ludzie przypuszczają że ja, jako prawnik, na równi ze spowiednikiem muszę być wtajemniczony — a ja o tym Wlaschu tyle wiem co i hrabia — choć jego interesa trzymam.
Wiem tylko, mówił Hawryłowicz, że klient nie do pogardzenia, płaci mi rocznie za to 10.000 guldenów, żebym nic nie robił.
— Jakaś zagadka? zapytałem ciekawie.
— W istocie... Grek, Mołdawianin, Ormianin, Włoch, Turek,... Cygan, kto jest nie wiem, ale ma miljony... Straszliwie bogaty.
— Przecież, rzekłem — znasz go pan, coś możesz powiedzieć!
— Minę ma korsarza albo rozbójnika, serce królewskie, dłoń szczodrą, rozum wielki, choć się z nim nie wydaje... zresztą zagadka...
Więcej się dowiedzieć niemogłem nad to i że od lat czterech mieszka w Galicji w dobrach, od rządu zakupionych...
Hawryłowicz mnie jeszcze mocniejszą ciekawością nabawił niż ten nieznośny Stefan. — Cerfetta stała gotowa, hrabia był ubrany do przejażdżki i — ubiór muszę przyznać, miał d’un gout parfait, un peu trop voyant-peutétre.
Ja w tych rzeczach surowym jestem dla siebie i dla drugich; — kilka razy byłem w Epsom, i pilnie badałem sport angielski, aż do guzików... Pojechaliśmy tedy... W pół godziny Cerfettą znałem jakbym był jej panem. Robert ją popsuł nieumiejętnem zażyciem, u mnie idzie jak dziecina.
Całą drogę mówiliśmy o towarzystwie miejskiem. Hr. Ferdynand jak ja, wzdychał nad tem, że Emilia jest niezamężną. Taki Tartakowski korzysta z tego! rzekł wzdychając. Ale czyż korzysta? ja temu nie wierzę...
Ferdynand zdaje się o tem najmocniej przekonany; ja od wczoraj nie wierzę...
Wróciliśmy na śniadanie do miasta, na którem znaleźli się zaproszeni Iwińscy i ten sam baron Tartakowski, o którym mówiliśmy. Kawalerskie to śniadanie sprawiał Ferdynand, a umie wcale dobrze się rozporządzić. Il faut lui rendre cette justice. Ma nawet idee oryginalne w doborze potraw...
Il va sans dire, że śniadanie trwa zawsze do wieczora... Pod pozorem, że ja tam byłem, i że on mnie potrzebował, Stefan wpadł jak bomba... Gdybym był mógł w pierwszej chwili, biłbym go... zobaczywszy jakie zrobił wrażenie tak nieprzyzwoitą inwazją. Powinien był to uczuć, bom go przyjął lodowato... Wziął mnie na bok jakby z najpilniejszym interesem... Wlasch tu jest!! Wlasch tu jest!
— Ale cóż mnie to obchodzi?
— Trzeba się z nim poznać...
Odprawiłem go, dając mu uczuć, że odejść ani mogę, ani chcę. Pozbyłem się go... Widziałem po twarzach Iwińskich i hr. Ferdynanda, że ten kochany kuzynek w butach do kolan zaszkodził mi w ich opinii. Ale któż niema takiej familii?
Musiałem reperując się jak mogłem szydzić trochę z tego biednego Stefana i pośmieliśmy się jego kosztem.
Nie wiem czy który z nich dosłyszał, że była o Wlaschu mowa, czy się domyślili... lecz w półgodziny był na stole. Ja milczałem...
Hrabia Ferdynand przyznał się, iż niemając zręczności go poznać, tak był ciekawym, że na gościńcu nie daleko Chełmicy symulował spadnięcie z konia, aby szukać pomocy u Wlascha. To mu się udało i na zamku był, a nawet nocował, ale Arji nie widział.
Powiadał, że go przyjmowano po pańsku, po książęcemu, jak u nas nigdzie, lecz to mu nie na wiele posłużyło. Wlasch z nadzwyczajną uprzejmością go ugościwszy, stosunków zawiązać nie chciał. I on mówi, że to figura zagadkowa, podejrzana i że prędzej awanturnik jakimś wypadkiem zbogacony, niż coś znakomitego. W obyczajach ma być z pańska gburowaty, jak człowiek zdziczały, jednem słowem, ekscentryk...
Wszczęła się rozmowa o nim. Baron Tartakowski, który jest urzędnikiem w biurze namiestnictwa i ma naturalnie najlepsze wiadomości o obywatelach... wyznał, że w namiestnictwie nic o Wlaschu nie wiedzą, oprócz, iż z najwyższych sfer w Wiedniu miał ze sobą polecenia jak najsilniejsze i że nakazano mu we wszystkiem służyć, pomagać itp. Suponują, że to jakiś cudzoziemiec, pod obcem imieniem zmuszony szukać przytułku w obcem państwie, skompromitowany we własnym kraju. Iwińscy oba go widzieli razy kilka i oni mówią, że ma minę Cygana, Wołocha lub Greka... a obyczaje, ledwie się dające pogodzić z naszym trybem życia...
Nie odzywałem się notując sobie wszystko — ale podziwiałem osobliwszy skład okoliczności, który jak na zawołanie, obdarzał mnie tylu potrzebnemi objaśnieniami o tym Wlaschu. Domyślałem się, że Stefanowi obronić się nie potrafię i znajomość zrobić będę musiał... i było mi na rękę coś wiedzieć z góry. Ciekawość też rosła. Powiedziałem sobie, że zabranie znajomości z takim oryginałem, zawsze jest coś warte.
Późno wieczorem powróciłem do mieszkania, okrutnie zmęczony. Hr. Ferdynand ma zły nałóg zmuszania wszystkich do szampańskiego, które sam lubi. Mnie ono nie służy, nawet z domięszaniem czegoś mocniejszego. Głowa się mi rozbolała i kazałem sobie zrobić herbaty z cytryną. Postanowiłem niewychodzić już więcej. Herbaty mi jeszcze nie podano, gdy niepozbyty Stefan wpadł znowu.
Zaczął mnie przepraszać, że się tam wcisnął.
— Ale bo — słuchaj — odezwał się — musisz się poznać z Wlaschem... Co ci to szkodzi?
Nie broniłem się już, odkładając do jutra — głowa mnie bolała. Ledwie na tę zwlokę zgodził się Stefan... Dobry może ale pewno nieznośny kuzynek. Bawił mnie potem, choć już w łóżku leżałem... a tak krzyczał, że sąsiedzi pewnie wszystkie jego zwierzenia słyszeć musieli...
Nazajutrz ledwie mi się dał ubrać... Wlasch stoi w tym samym hotelu — ale jedyny salonik z sypialnią i przedpokojem zajmuje. Byłem mu snać zapowiedzianym...
Znaleźliśmy go z fajką na krótkim cybuchu z ogromnym bursztynem, w jakiemś fantastycznem ubraniu, w fezie na głowie. Mężczyzna ogromny, czarny, ogorzały, brwi jak dwa krzaki sterczące, oczy straszne, barczysty, ręce jak bochenki chleba... Może mieć lat pod sześćdziesiąt, ale siła i zdrowie jak u młodego, zęby białe... wąs podstrzyżony, podbródek zarosły... jedno ucho przekłóte... a oba pokryte włosem jak u niedźwiedzia... W saloniku pełno kosztownego, podróżnego sprzętu, niepotrzebnego... którego cywilizowany człowiek nie wozi z sobą....Służba w liberji niepotrzebna też, aż trzech ludzi, kręcących się nieustannie...
Maniera tureckiego paszy lub — lub chyba kapitana korsarzy en retraite. Mówiliśmy na pół po francusku, trochę po polsku, najwięcej językiem franków... używanym na wschodzie a składającym się z obłamków wszelkiego rodzaju...
Stefan zaprezentował mnie jako swojego kuzyna, zwiedzającego i pragnącego poznać kraj. Wlasch oświadczył mi że rad znajomości i że szczęśliwym będzie mieć mnie w swoim domu.
Rozmowa, gdyby nie Stefan, który z nim jest poufale, byłaby niemożliwą. — Szczęściem Niedzielski zaczął mi różne osobliwości pokazywać, które zawsze jeżdżą z tym Wlaschem. Jakiś nóż oprawny w złoto z turkusami — jakiś kubek do picia w drodze, z jednej sztuki agatu... szpilkę z ogromną perłą itd. Bawił mnie jak dziecko, a Wlasch znajdował to naturalnem, i zdawał się sam mieć w tem przyjemność. Miało to minę odwiedzin pod namiotem wodza jakiegoś... dzikich, który zamiast rozmowy, zabawia gościa popisem ze swą zamożnością... Więcej mnie zajmował sam pan, jak jego dostatki... lecz pomimo pozornej prostoty tego excentryka, posądzam go o większą daleko zręczność, niż mu ją pospolicie przypisują. Wejrzenie nadzwyczaj inteligentne — bystre — a w mowie, jakby umyślnie połamanej, błyski sprytu niespodziane. — W obejściu się osobliwsze sprzeczności — chwilami nieforemna gburowatość, to znowu najdelikatniejsza i wyrafinowana grzeczność. — Ledwieśmy weszli, zaczęto zastawiać śniadanie... do którego nie miałem najmniejszego apetytu po wczorajszem... Napiłem się tylko doskonałej herbaty i ten tajemniczy Nabob przyniósł mi swoje pudełko z cygarami, un vrai bijou en vermeil ciselé, częstując taką havaną, jakiej od Bruxelli i rozstania z moim przyjacielem Kubańczykiem nie paliłem... Likwor też był niewidzianej doskonałości.
Stefan, jakby mu na sercu leżało, żeby niezmierne bogactwa swojego przyjaciela mi sprezentował, wynosił ciągle z sypialni jakieś osobliwości. Wstyd mi było jego naiwności, ale Wlasch się tem bawił i po ramieniu go klepiąc, w twarz całował...
Pod koniec śniadania — je joue du malheur, wszedł Hawryłowicz z papierami. Okrutnie mi się zrobiło przykro, że mnie tu zastał, a na jego twarzy odmalowało się też zdziwienie. Wytłumaczyłem mu to Stefanem i jego natrętnością.
Wlasch Hawryłowicza tak prawie serdecznie przyjął jak mnie — ale po chwili wyszedł z nim do drugiego pokoju, i zabawili tam dobre pół godziny, z którą niewiedziałem co zrobić. Stefan ze wszystkich kątów wyciągał osobliwości, towarzyszące panu Wlaschowi, między innemi jakieś wschodnie noże, szable i rozmaite cacka... Najciekawszy był naszyjnik odebrany z naprawy od jubilera a należący do córki, gruby, złoty, nasadzany perłami przepysznemi, tak dziwnego smaku, żem w istocie nietylko nic podobnego nie widział, ale nie umiem powiedzieć co to za styl i pochodzenie tego wyrobu... Samo pudełko, służące do przechowywania go, niemal tyle co on warte... Sadzone rubinami cabochons i opalami jak bób wielkiemi.
W istocie zamożność tego domu — (jeśli to dom??) — osobliwsza, bajeczna... Muszę to wszystko opisać mamie, bo wiem, że ją to zajmie mocno. Co to za zagadka??
Zaledwie doczekałem wyjścia gospodarza, wstałem aby go pożegnać; — przeprosił mnie, że go interesa wstrzymały i nie puścił mojej ręki, aż mu przyrzekłem, że z Hawryłowiczem i Stefanem po jutrze u niego w Chełmicy będę na obiedzie.
Wyzwoliwszy się z objęć kuzynowskich, po obiedzie poszedłem do hrabiny Marji. Widać, że mnie tu oczekiwano, gdyż kamerdyner oznajmił, że hrabina niedysponowana, lekarstwo bierze, ale pani Emilia prosi mnie do siebie.
Kuzynkę zastałem strojną, jakby matka wcale nie była chora. Uspokoiła mnie, iż to lekka i zwyczajna niedyspozycja — prosząc siedzieć... a z góry zapowiadając, że się gniewa, que je la neglige i że tyle dni nie zajrzałem...
Ślicznie wyglądała i oczkami przeszywającemi na wylot dobierała się do mojego serca... Biedne serce... Wiedząc, że jestem jej rąk wielbicielem, filutka, ciągle mi niemi błyskała przed oczyma.
— Kuzynko — rzekłem — na miłość Bożą, chyba chcesz mnie oczarować — a na cóż się to przydało?
— Choćby do niczego, zawsze bardzo przyjemnie dla mnie — odpowiedziała — a dla kuzynka nie sądzę, żeby to przykrem było. Przynajmniej się nie będziesz nudził we Lwowie.
— Ale będę cierpiał, tęskniąc za nim!
— Żebyś aż tęsknił! c’est beaucoup dire! Wy młodzi dajecie się oczarowywać prędko, ale odczarowujecie się niemniej rychło.
Przyszło do tego, żem znowu tę rękę śliczną całował i że się wcale nie broniła. Dowcipując, papląc, przepędziliśmy godzinę do mroku... Doprawdy, jedną z najmilszych godzin mojego życia — bo Milcia ma obok wdzięku, wychowanie, sztukę podobania się, une finesse incomparable.
Przygnała mi się po kuzynowsku, że się jej bardzo, bardzo podobałem i że chce być moją doradczynią i przyjaciółką wierną. — Nie możesz znaleźć, rzekła, lepszego przewodnika w życiu nade mnie... mam doświadczenie — i przebolałam wiele, wiele!
Siedliśmy na causeusie tak blisko siebie; dała mi rękę nie broniąc się wcale... byłem bardzo szczęśliwy przez pół godziny zwierzeń i rozmowy cichej. — Mówi ślicznie, ale co za talent słuchania — qu’elle intelligence! Rozumie a demi mot... Zgaduje... odczuwa.. Taką mieć przyjaciółkę...
Examinowała mnie tak zręcznie, żem przed nią nic utaić nie mógł, nawet Wlasch’a. Niesłychanie była go ciekawą, kazała mi go sobie opisywać, i wyznała, że byłaby mi bardzo, bardzo wdzięczną, jeślibym go potrafił ściągnąć do ich domu...
— Lubię excentryków i zagadki — to nadaje życiu interes... ja się nudzę w tem mojem wdowieństwie.
— Ależ kochanej kuzynce nic łatwiejszego jak wyjść z niego...
— I drugą w życiu popełnić omyłkę — rzekła — pas si béte. Raz mnie wydano za mąż, teraz się już ja sama wydam... et a bon escient. — Westchnęła...
— Żebym miała ciągle u boku takiego miłego przyjaciela i kuzynka... tobym nie narzekała! dodała... a tym czasem póki tu jesteś, biorę cię w kontrybucję...
Nie mogłem się wymówić i od herbaty en téte a téte. — Dziwnie bo miła, zajmująca i tak bez żadnej tej przesadzonej pruderji, że z nią można mówić o wszystkiem.. Sama o sobie powiada — qu’elle est trés bon garçon! I prawda... Dla mnie to ma urok nowości. Ta biedna Liii... niesłychanie była, przesadzenie, nudnie comme il faut. Obrażała się każdem słówkiem un peu salé... Ona to znosić lubi i wybornie jej z tem.. To jest prawdziwie dobry ton kobiety, która wyższą się okazuje nad dziecinne obawy znalezienia się nieprzyzwoitego..
Stan wdowi daje jej więcej swobody — c’est délicieux. Trudno mi się było od niej oderwać...
Wyszedłem około dziesiątej oczarowany...


26. maja.

Znowu dwa dni — a właściwie trzeci już jak nic nie pisałem, bo choć kładnę datę 26, — ale widzę, że już po północy....
Następny dzień miałem wolny. Kuzynka Emilia kazała mi się stawić koniecznie... Musiałem u nich jeść obiad. — Hrabina Marja zupełnie już wyzdrowiała.
— Ale ty mi Emilkę bałamucisz — powiedziała przy powitaniu... Wiem, wiem... Sam na sam siedzieliście wczoraj cały wieczór. Toby jeszcze nic nie było, alem ja jej nigdy nie widziała tak rozentuzjazmowanej kimś, jak tobą, panie Adamie... Sama mi się przyznała — po całych dniach mówi o was... Matce się poskarzę...
Na obiedzie był Tartakowski czegoś w złym humorze, posępny, — Emilja nielitościwie sobie z niego żartowała, a źle znosił te dowcipy jej i gniewał się. Stanowczo posądzałem ją niesłusznie o słabość dla Tartakowskiego, i inni są w błędzie. Ona sobie z niego żartuje. Przy obiedzie tak się jakoś na słowa ostre starli, że już sama Emilja uczuła potrzebę ułagodzenia nieboraka i wyszła z nim na chwilę do drugiego pokoju, aby mu dać admonicję, która poskutkowała. Baron się opamiętał...
Wieczorem poszedłem do Iwińskich gdzieśmy znowu trochę grali... a wróciwszy do domu zastałem Stefana u mnie, drzemiącego w krzesełku. Tak wiernie mnie chciał dopilnować i doczekać.
Nie miło mi, że w mieście już z tego częstego bywania u hrabiny Marji, ludzie już coś snują. My jesteśmy tak nieszczęśliwi, że ulica, która zaledwie ruchy nasze obserwować może i od sług się coś o nas dowiedzieć, komponuje na nas niestworzone rzeczy. Zazdrość to i ta złośliwość demokratyczna, która by rada wszystko złe w nas wynaleźć. Stefan, który nigdzie nie bywa (w świecie s’entend) już słyszał w mieście, że ja się staram o Emilję, że odsadziłem Tartakowskiego, że do późnej nocy tam przesiaduję, a stara hrabina umyślnie chorą udaje, aby mnie oplątać i pochwycić.
Oburzyło mnie to niesłychanie! j’etait indigné! Zgromiłem Stefana, że może słuchać coś podobnego i powtarzać! Wytłumaczyłem mu, że mi się nie śni o Emilji, że to moja kuzynka...
— No, to chwała Bogu — rzekł — cieszę się niewymownie, bo gdybyś wpadł w jej sidła, byłoby po tobie...
Uśmiechnąłem się na to. Za kogoż mnie masz! rzekłem.
— Za młodego i namiętnego chłopca...
— Wprawdzie młodym jestem — odpowiedziałem, ale namiętności panować umiem... bądź spokojnym..
Niema nic nieznośniejszego jak tego rodzaju miasteczka, bo mają wszelkie niedogodności wsi, a brak im wygód miasta... W takim Paryżu, Londynie, Wiedniu nawet — człowiek to nie niepostrzeżony, il a toute sa liberte d’ action... nikt go nie szpieguje i nie śledzi... Tu się ruszyć dosyć, zagadać, uśmiechnąć, a bębnią zaraz, a trąbią, a kamienują... Nigdybym długo tu nie mógł mieszkać pod taką nieznośną kontrolą...
My w większym świecie — la sociéte proprement dite, jesteśmy na to szczególniej wystawieni... bo mamy ten honor, że nas ten motłoch nie cierpi... Et nous le lui rendons bien!
Stefan się podjął całego wyboru naszego do Chełmicy, mieliśmy też z sobą zabrać Hawryłowicza. Nie cierpię ubranemu we fraku jechać kilka mil. — Musiałem z sobą zabrać Florka, tłumoczek i le strict nécessaire. Stefan przybył poczwórnym powozem, piątka dobrych koni... Wyjechaliśmy około dziesiątej. Hawryłowicz w drodze wyręczał mnie rozmową ze Stefanem, który kwandransa zmilczeć nie może. — Oba sobie gardła zrywali, a mnie wolno było milczeć, myśleć i uśmiechać się. Myślałem też najwięcej o Emilii.
Coraz więcej ją cenię. — Tyle w niej uczucia i tak szczere, głębokie, nie rachujące się dziecinnie. Szepnęła mi ostatnią razą, że jeśli się uprę jechać do Krakowa i do Wiednia — gotowa szukać pozoru, aby mnie wyprzedzić lub napędzić... Byłem wzruszony... Około godziny drugiej stanęliśmy w karczmie w Chełmicy, ażeby się przebrać. We trzy kwadranse byłem gotów z toaletą. — Stefan i Hawryłowicz tylko się otrzepać kazali... Już ztąd mogłem się przypatrzeć zamkowi. Hawryłowicz powiada, że to była ruina obrzydliwa, dzis to prawdziwy Castel... coś tak romantycznego u nas w kraju się nie spotyka...
Na dosyć wysokiem wzgórzu, budowa nieregularna z bastjonami, z wieżyczkami, dachami i daszkami... okolona fosami, w których dziś rosną ogromne drzewa... park do koła, staw prześliczny. Senjoralnie się to przedstawia!
Zamek z dziedzińcem wielkim w pośrodku, na który się wjeżdża sklepioną bramą... cały otoczony wewnątrz gankami, galerjami, słupami, okrytemi bluszczem i winem. W rogu wieżyczka rzeźbiona jak sztuczczyk do igiełek... Co to musiało go kosztować!
W dziedzińcu zastaliśmy pełno różnorodnej służby, czysta maskarada, angielscy jokieje, murzyn, liberja w kamaszach, jakichś dwóch niby Greków, kozak... A szumno a wrzawliwo... a wesoło i nie karnie...
Stefan tryumfując prowadził po wschodach na pierwsze piętro. Wszędzie znać starą budowę, tylko umiejętnie zrestaurowaną... dlatego pokojów dużo, ale rozmiary ich małe. W przedpokoju — jakby tego było nie dosyć cośmy widzieli w podwórzu, zastaliśmy jeszcze sług ze sześciu, na ławach siedzących...
W sieniach pełno osobliwych myśliwskich przyborów... Ztąd weszliśmy do sali, wybitej skórą złoconą i paradnie przybranej, a z niej do salonu wielkiego, po za którym jeszcze ciągnie się szereg pokojów. Wielki salon — Kafarnaum!! Czego tam niema! opisać go trudno.
Jednakże choć sprobuję go sobie przypomnieć... Naprzeciwko wnijścia uderzył mnie komin marmurowy, przepyszny, widać z Włoch sprowadzony, z ramami do zwierciadła także z marmuru białego ze złotem... Rzeźba może nadto bogata, dłubana, cacana, ale wspaniała... Na ścianach kilkanaście obrazów, o ile mogłem dostrzedz, wcale pięknych. W kątach na słupach wazony rzeźbione... Z okien widok na staw i ogród... Konsole, meble, ramy, obicia, biało ze złotem... Ogólne wrażenie zbytniej wspaniałości, trochę dziwactwa... orjentalnego smaku w błyskotkach, ale — nie bez charakteru...
Gospodarz już był wyszedł na nasze spotkanie, ubrany nie zupełnie prawidłowo (miał jasno-niebieską chustkę na szyi, ujętą ogromnym pierścieniem z brylantem), ale z pewnem staraniem... U zegarka łańcuch, przerażający grubością, a na palcach na ten dzień powkładane znać pierścienie, śmieszne. Stefan mnie męczył już po drodze, zmuszając admirować osobliwości zamku i kosztowności. To prawda, że zbytek olśniewający i śmieszny, — a bric a brac jakiś pretensjonalny — bo czego tu niema!
Dopłynąwszy do salonu i złoconych krzesełek, pokrytych goblinami, siedliśmy nareszcie.
Na kominie przypominam sobie zegar boule, niewidzianej piękności, i kilka puharów, któreby muzeum ozdobić mogły.
Wlasch z upodobaniem i nasycając się, pozwalał Stefanowi robić inwentarz swych skarbów. W dobry kwadrans zaszeleściała suknia, weszła panna Arja... Prawdziwe zjawisko, doskonale do tych ram bogatych przypadające, w które je oprawiono!
Typ kobiety osobliwszy — nigdy podobnej nie widziałem — coś indyjskiego... egipskiego... niebywałego.
Osóbka miernego wzrostu, szczupła a gibka i silna, przedziwnych kształtów, trochę śniada, owal twarzy przeciągły, rysy nadzwyczaj czyste i delikatne... Nosek garbaty, usta nieco wydatne, oczy czarne, brwi jak malowane... Piękność niezaprzeczona, oryginalna, wdzięczna... w całej świeżości młodzieńczej... Rączki i nóżki cudowne... Ubrana była czarno i skromnie, ale z niezmiernem staraniem i elegancją...
Za nią szła „starsza pani“, kobieta przygarbiona, pomarszczona, typ hiszpańskiej duegne, twarz żółta... strój wdowi, pokorna i z miną służebniczą. Siadła na boku, gospodarz ani jej nam, ani nas jej nie prezentował... Panna Arja przebiegła nas oczkami pojętnemi, smutno się uśmiechnęła, skłoniła zlekka i rozpoczęła rozmowę wyborną francuzczyzną, bez zakłopotania, swobodnie, jak osoba najlepszego tonu...
Zdziwiło mnie to, bo dziewczę młodziuchne, a śmiałe tak że widok obcych twarzy ani na chwilę jej nie pomięszał. Pochlebiam sobie, że umiała we mnie poznać lub domyślać się człowieka innego świata niż Stefan i Hawryłowicz — a jednak zdało się jakby to na niej najmniejszego nie uczyniło wrażenia. Popatrzyła się na mnie uważnie i zagadnęła mnie o to jak mi się okolica podobała?
Chcąc się pomścić za okazaną mi taką obojętność, starałem się — przyznam — popisać i błysnąć dowcipem... Słuchała z uwagą, spojrzała razy parę, uśmiechnęła nieco — lecz nie potrafiłem jej ożywić. Hawryłowicz poszedł na rozmowę pod alabastrową urnę w kąt z gospodarzem. Stefan zaczął niemożliwą gawędę ze staruszką, która się nie zdawała go rozumieć wcale i śmiała się kiwając głową — a mnie dano na pożarcie temu Sfinksowi.
Nigdym nie spotkał młodziuchnej osoby, tak siebie pewnej i chłodnej... Odpowiadała mi kilku słowami, trafnie — lecz bez najmniejszego pomięszania, zakłopotania, jakby mnie egzaminowała...
Mnie to coraz bardziej drażniło i wprawiło w jakiś stan nienaturalny, tak żem sam siebie nie poznawał. Nie jestem nawykły do tego, abym za zupełnie pospolitego człowieka uchodził. Moje uniesienie się, dowcipy, sarkazmy, zdawały się ją bawić tylko. W końcu postanowiłem i ja ją badać.
— A pani jakże się podoba okolica?
— Mało ją znam... park i kilka mil koło... kraj dosyć piękny ale dość smutny...
— Pani Wiedeń i okolice wydały się wdzięczniejszemi...
— O Wiedeń! ja w Wiedniu nie tak byłam długo.
— A dawniej? spytałem.
Uśmiechnęła się zimno. — O! dawniej podróżowałam z ojcem wiele i widziałam krajów najrozmaitszych tyle... że wolno mi być trudną....
— Ale tam, gdzie się ma żyć, trzeba się w końcu przywiązać...
— To samo z siebie przychodzi! odpowiedziała.
W ogóle robiła mi wrażenie osobliwsze, jakby sprzeczności postaci z mową, jakby połączenia jakichś dwóch żywiołów, niegodzących się z sobą. Twarzyczka dziecinna, a chłód stary...
Nie patrząc się na nią, a słuchając jej, można ją sobie było wyobrażać nie równie starszą — patrząc na nią, gdy milczała, domyśleć się należało naiwnego, bojaźliwego dziewczęcia... Nic a nic ją goście nie zdawali się obchodzić... Ze Stefana śmiała się i żartowała z wyższością jakąś, jakby się litowała nad nim... Prawie czułem się tem obrażonym.
Dano do stołu. Dostało mi się Arją prowadzić. — Podała mi rękę obojętnie, — z powagą gospodyni domu. Stefan szedł ze starą, a Hawryłowicz z gospodarzem. Sala jadalna, cała1 w trofeach z broni myśliwskiej i starej — prześliczna.. O nakryciu nie mówię surtout bronzowy złocony — w smaku pierwszego cesarstwa, nie godził się z resztą, ale był wspaniały.. Przeczuwałem, że kuchnia będzie fantastyczna.. omyliłem się — wyborny był obiad, ale więcej angielski niż francuski i pieprzu a ostrych przypraw bez miary. Hawryłowicz, który ma ten przesąd, że silne ingredencje są niebezpieczne, mało co jadł, a wodę pił ze strachu co chwila.
Wina były dobre ale mocne... Zupełnie z obiadu zostałem zadowolniony; nie było to zbyt wytwornem, ani ściśle prawidłowem, mais tres solide i przyzwoicie.. Po deserze kobiety wstały i wyszły do salonu, po angielsku, myśmy zostali ze starym, bardzo poważnym węgrzynem, smokcząc go po trochu. Un vin tres distingué. Wlasch, którego obserwowałem, miał osobliwsze chwile, mówił czasami wcale nie źle i płynnie po francusku i po polsku, to znów jakby sobie przypomniał, że nie umie, plątał się, łamał i łatał. — Stefan, który przy mnie siedział, łokciem mi w boku nabił guza, nieustannie zwracając moją uwagę na coś.
Panna u stołu była dosyć milcząca.
— Jak że ci się podobała? zapytał Stefan pocichu.
— Nie miałem czasu ani się przypatrzyć ani rozmówić.
— To znaczy, nie bardzo!
— Owszem, piękna jest wielce i oryginalną ma piękność, ale nad wiek poważna i surowa...
— Gdzie tam! rozśmiał się Stefan — to taka na nią przyszła chwila... trzpiot jak dziecko...
Na kawę wyszliśmy na ogromny balkon, z salonu wychodzący na ogród i staw. Tam zastaliśmy i pannę i staruszkę, kawa w filiżankach tureckich bardzo ładnych, to mi się podobało...
Arja zaczęła mnie rozpytywać o moje strony, stosunki, rodzinę i pobudki podróży. Zdawała się to czynić przez miłosierdzie i grzeczność nademną; niechciałem okazać, że mnie jej chłód obchodził i począłem żywo opowiadać o sobie, o mamie, o stosunkach naszych... i o tym wielkim świecie, którego ona nie zdaje się mieć wyobrażenia...
— Państwo tu żyją bardzo samotnie! zapytałem w końcu.
— Mnie się to czuć nie daje — odpowiedziała — jam nawykła do tego...
— Jakież są pani zatrudnienia?
Zdziwiło ją pytanie.
— Zwykłe bardzo — muzyka, którą lubię, przechadzka, trochę książek, jakaś robótka...
— Ale ludzi widując mało...
— Można do tego przywyknąć, odpowiedziała...
— Cóż panią najwięcej zajmuje? — zapytałem, chcąc przecie dobyć z niej znak życia...
Długą chwilę się namyślała — mnie! — wszystko mnie zajmuje... bawię się każdą rzeczą...
Spojrzałem zdziwiony; uśmiechnęła się jakby z politowaniem. — Zmięszało mnie to, i zaprzestałem rozmowy. Wlasch mnie wziął zaraz dla pokazania zamku; to mnie wybawiło. W istocie było co widzieć, a dziwny gospodarz lubi się chwalić, i jest otwarcie próżny ze swych dostatków. Musieliśmy z nim obejść całe to osobliwsze zamczysko, które niechcący może, uczynił czemś zazdrości godnem. Smaku zapewne sam niemiał, lecz z Wiednia posprowadzał artystów, budowniczych... ogrodników, pozwolił im sobie puścić cugle, pieniądzmi sypnął, i książęcą rezydencję stworzył. — Sale najrozmaitsze, pełne rzeźbionych sprzętów i dębowych okładzin, malowane sufity w kassetonach drewnianych, — szafy, siedzenia nie wiem zkąd pobrane, ale przepyszne. Ten na pół dziki człek, który się na niczem nie zna, wszystko lubi — ma pełno szkła starego, porcelany, puharów, sreber, szkatułek, cacek, broni... Pokazał nam nawet jeden z pokojów córki, prawdziwe pieścidełko w średniowiecznym smaku... Całą jedną ścianę zajmuje szafa hebanowa, wykładana kością słoniową z figurkami podobnemi na górze, arcydzieło kunsztu stolarskiego... Z pokoju tego starałem się charakter panny odgadnąć, ale oprócz nadzwyczajnego porządku i zamiłowania w kwiatkach, nic nie znalazłem coby mnie objaśnić mogło. Istota dumna i bezduszna...
Wlasch poprowadził nas do ogrodu, utrzymanego jak tylko w stolicach zdarza się widzieć podobne...
Stefan, który za mną szedł, wziął mnie pod rękę i szepnął. — A co, kuzynku, niemiło by to było być tu panem, i z taką śliczną żonką opływać w roskoszach tego ziemskiego raju?
Uśmiechnąłem się tylko.
Pamiętając o poleceniu Emilii, zaczepiłem Wlasch’a, czyby dla córki i dla siebie znajomości sobie nie życzył, ofiarując się, gdyby wola jego była — wprowadzić go do domu hrabiny Marji. Spojrzał na mnie bystro i pomyślał, potem podziękował i zbył ni tem ni owem. — Nie była to ani obmowa, ani przyjęcie propozycji... Zostaliśmy tu na herbacie jeszcze, spuszczając się na księżyc z powrotem. Panna Arja siedziała przy mnie, lecz tak była zimna i nieprzystępna jak zrana — i — ma foi można ją było posądzić, że na mnie spoglądała z rodzajem lekceważenia jakiegoś... Grałem rolę, jaka mi przystała, człowieka z tego świata, który się niczemu nie dziwi, i czuje się wyższym nad wszystko. Czy się jej moje tony podobały czy nie — niewiem, ale nie mogłem przybrać innych... Uważałem, że Stefan, który tu jest jakby domowym, wziął pannę na stronę i długo z nią rozmawiał po cichu, postrzegłem i to, że była z nim całkiem inną, wesołą, swobodną i wyraz jej twarzy łagodniał. Ciekawym był go spytać o tę rozmowę, lecz musiałem czekać, aż byśmy sam na sam byli. Stefan odwoził mnie i Hawryłowicza do miasta. Ledwieśmy za bramę sklepioną się wydobyli, zaczęła się żywa gawęda.
Hawryłowicz był w uniesieniu.
— Co ten człowiek ma? zkąd on to wszystko wziął? jak zrobił te bogactwa!? zawołał... otworzył mi dziś dla papierów, które miał dać, szafę wertheimowską; ażem osłupiał, stosami w niej akcyj, banknotów, obligacyj — miljony!! I to wszystko dla tej jedynaczki. Ale jakże się hrabiemu podobała?
— Piękna laleczka, rzekłem, która ani wstrętu ani zapału obudzić nie może.
— Ale piękna...
— Wszak i lalki piękne bywają — rzekłem.
— No — tak! krzyknął Stefan — dziś ona zła lalka, bo ją obcy gość mięszał i niepokoił — ale to miluchne stworzenie i życia pełne, gdy się je bliżej pozna...
Zaczęli potem oba z Hawryłowiczem unosić się bałwochwalczo nad Wlaschem, jego zamkiem i dostatkami, tak że zamilczeć musiałem, nie mogąc im wtórować.
Gdyśmy do miasta przybyli, zapytałem Stefana, o czem z panną Arją rozmawiał tak poufale. Przyznał mi się, że ją pytał po swojemu, obcesowo i bez taktu, co też o mnie trzyma... Odpowiedź jej zdaje mi się, że skłamał — widzę mu to z oczów. Poczciwy chłopak, tak jest naiwny, że gdy mu się przypadkiem z prawdą rozminąć przyjdzie, zaraz twarz go zdradza. — Powiedział mi, że panna skromnie się wyraziła, iż poznać mnie wcale nie miała czasu i sądzić niema prawa...
Przysiągłbym jednak, że co innego dostał w odpowiedzi, ale wyznać mi tylko nie chce. Dowiem się o tem innym razem, bo poczciwy Stefan języka nie strzyma...
Piszę dziś jeszcze do Mamy, aby jej tę osobliwszą znajomość oznajmić i rady jej zasięgnąć... Co się tyczy Arji — przyznaję się, że Emilja jest mi tysiąc razy powabniejszą.


29. Maja.

Przez dni kilka nie tknąłem mojego dziennika — czuję się do winy, gniewam się na siebie za złamane słowo, choć samemu sobie je dałem tylko; lecz miałem tyle a tyle zajęć rozmaitych — choć na prawdę żadne z nich — może by tego nazwiska nie było warte..
Lecz właśnie w tych to drobnych, niepostrzeżonych porywach... zaprzątnieniach... spoczywa główny życia interes. To co ludzie ważnem zowią, służy za brzydkie rusztowanie lekkiej budowie powietrznej szczęścia i upojenia...
Radbym do tej spowiedzi mych wrażeń wpisać choć treść tych dni kilku.
Stefan odwiózłszy nas, sam na całą noc poleciał do domu; coś go tam w gospodarstwie korciło. Nazajutrz rano, gdym się do ablucji moich i toalety zabierał, wcisnął się znowu nieproszony ten izraelita, który mi się pierwszych dni stręczył do usług. Niemiałem najmniejszej ochoty, ani do wdawania się z nim, ani do posługiwania się. Stanął jednak u progu, i jakoś zręcznie zagaił, żem go wypędzić nie miał odwagi.
— Jaśnie hrabia może się bezemnie obejść — rzekł — jednakże w wielu razach moja służba i przydać się też na coś... może... Ja młodym chłopcem miałem to szczęście znać ojca Jaśnie hrabi... Tu nikt w mieście, mogę zaręczyć, lepszej informacyj nie da o osobach i okolicznościach nademnie... Ludzie się śmieją z faktorów... na zdrowie... a bez nich obejść się więcej kosztuje, niż nimi posłużyć. Ja zresztą — do małych interesów — nie jestem zdatny....
— A do jakichże!
Uśmiechnął się.
— Ja Jaśnie panu powiem przykład — rzekł postępując. Syn prezesa? Pan go zna?... (wymienił nazwisko) dlaczego się mnie nie spytał, ile weźmie posagu po żonie! Nie byłby się na 50.000 guldenów oszukał i nie byłoby tej biedy co jest... Tu niema jednej osoby, jednego człowieczka, o którymbym ja albo dokładnie nie wiedział, co u niego w kieszeni, i co u niego w sercu, lub żebym w dwa dni wiedzieć o tem nie mógł.
Nadzwyczajnie inteligentna twarz tego człowieka uderzyła mnie mocno... Rozśmiałem się z tej fanfaronady i chciałem ją wystawić na próbę.
— Mój panie, rzekłem — jeśli mnie chcecie przekonać, że to nie jest blaga i samochwalstwo, proszę o dowód. Dacie mi najlepszy, jeśli mi powiecie naprzykład — no — choćby o mnie samym i o mojej matce — jak stoimy majątkowo...
Zmięszał się widocznie i spojrzał mi w oczy.
— Jaśnie pan żartuje? rzekł nieśmiało.
— Mówię serjo. Zapewne i na to by wam starczyło parę dni czasu...
— Parę dni — odparł cicho — nie — ja mogę na to odpowiedzieć w kilka minut...
Ja się na przemian zmięszałem... Fanfaronada — pomyślałem.
— Mów, proszę.
— Jaśnie pan się gniewać nie będzie — to — rzecz między nami.
Byłem zdumiony nad wyraz — przystąpił bliżej, obejrzał się i począł powoli robić mi inwentarz naszych majętności i interesów, który mnie w końcu przeraził... i oburzył...
Były w nim rzeczy, rzeczy takie, które w przekonaniu naszem nikomu na świecie nie mogły być wiadomemi.
Udałem, że lekceważę ten dowód wszystkowiedzy — alem w duszy był zgryziony... Przyszło mi na myśl skorzystać ze zręczności.
— Za tem, rzekłem, moglibyście mnie również objaśnić, naprzykład — o stanie majątku Hawryłowicza, hrabiny Marji, prezesa Sylwestra, a może nawet i Wlascha...
— A czemuż nie! chcesz hrabia? Co wiem to powiem, a czego dziś jeszcze nie wiem, jutro mogę się dowiedzieć. To jest mój fach...
Skłoniłem się... Więc hrabina Marja?
— Krewna pana hrabiego i przyjaciółka jaśnie pani matki... Delikatna materja... Czy tylko o majątek chodzi?
Spojrzał mi w oczy.
— Ciekawym wszystkiego...
— Sama hrabina to jest osoba bardzo szlachetna i poczciwa i dobra, ale słaba... Córkę wydała źle... pani Emilja była nieszczęśliwa i on był nieszczęśliwy... Ona ma nadto wielkie serce i pali się u niej w głowie. To bieda. Żeby nie to, byłaby też dobra pani... Za życia męża, gadali na młodego księcia, że on tam był w łaskach, potem z pułkownikiem od huzarów mąż raz ją zastał samą jedną... Z tego było wiele gadaniny... i żeby nie umarł, byłby się rozwiódł. Nawet dożywocia jej nie zostawił. Teraz Tartakowski tam — bawi, ale póty póki lepszego nie znajdzie...
Co to o tem mówić — majątek się będzie świecić, póki stara żyje, a potem to — zgaśnie. Jak się pani Emilji zostanie 80.000 guldenów, będzie wielkie szczęście.
— To coś waćpan mówił o księciu, o pułkowniku, o baronie Tartakowskim — plotki brukowe...
— Ja też mówię nie co innego, ale plotka a prawda to wszystko jedno. — Jak już jest z czego plotkę pleść — to nie dobrze. — Pan Bóg jeden będzie wiedział co prawda a co plotka.
Niechciałem dłużej rozmazywać tego.
— A biedny prezes Sylwester? zapytałem.
— On! biedny! rozśmiał się mój gość — on biedny! chciałbym mieć połowę tego co on ma! On tylko dla tego jest biednym, że dzieciom dawać nie chce, i ma rację, boby stracili... On pożycza na lichwę....
— Ale cóż znowu?
Uderzył się w piersi i rozśmiał.
— A Hawryłowicze!
— Dorobili się — rzekł spokojnie — ale widzi jaśnie hrabia, ja niepowiem, że wiem ile. U Hawryłowicza cały majątek w biurku. — Żeby wiedzieć co on ma, trzebaby dójść ile kuponów on mienia w banku... no — to nie trudno... a widać z tego co przeżywa, ile ma w kieszeni. Taki człowiek jak on, w dorobku, nie może przeżyć tyle ile zarobi..
Zamilkł i coś szeptał po cichu. — Pójdę w zakład — dodał, że nie ma więcej nad sześćdziesiąt tysięcy, ale zarabia co roku i dokłada.
Z kolei przyszliśmy na Wlascha.
— O nim nikt nic nie wie.
— No, no — odparł z uśmiechem — jak to nic? — Na co to jaśnie hrabiemu potrzebne — spytał — czy może względem panny!
Milczałem. — To trudny interes, mówił dalej — dziewczyna dumna i wysoko się nosi — ona pójdzie za mąż chyba za takiego, którego sobie sama wybierze...
— Ale Wlasch! nalegałem.
— On!! Tu rzeczywiście nikt nie wie kto on i co za jeden, ale my to wiemy. To cała historja... A na co jaśnie panu ona? Dla ciekawości nie warto rozpowiadać... chybaby interes był....
— Cóż to za nieprzeliczone skarby i miliony mu przypisują?... — spytałem... to są bałamuctwa... blichtry....
— Obliczyć go do grosza — niemożliwa rzecz — rzekł żyd — ale powiedzieć co wart majątek i co może być gotówki... omyliwszy się na jakie sto tysięcy — potrafiłbym...
Niesłychanie mnie to zaintrygowało.
— Jeżeli jest w tem geszeft — mówił chłodno dalej — no — to się postaram dobrze dowiedzieć — a jak na pusto — nie mogę.
Chwilkę pomyślał i dodał z uśmiechem: Ja to rozumiem; pan Stefan Niedzielski jest pański kuzyn. On pana hrabiego chce tam swatać. On u Wlascha jak domowy, stary go lubi... To by mogło być! ale o to trzeba się starać i nabiedować, dziewczyna uparta..
— Lecz żeby się starać i biedować — przerwałem, dla takiego człowieka jak ja, należałoby wiedzieć naprzód z kim ma do czynienia..
— Oh! rozumiem, wtrącił, jaśnie hrabia nie może się ożenić z lada kim.. bez urodzenia. No to ja tyle tylko powiem.. to nie jest dla jaśnie hrabiego.
I głową potrząsł.
— Przyznajcie się — rzekłem śmiejąc się, iż nie wiele wiecie..
Pokręcił głową dziwnie.. — Ja może i wiem, ale mnie się tego rozpowiadać nie godzi..
Domyśliłem się, że bez zapłaty nie zechce mi być konfidentem i dobyłem piątkę. Spojrzał tylko i głową potrząsł.
— Przepraszam, jaśnie pana, ja geszeftów na piątki nie robię.. ja mam też swój honor. Niech mnie pan słowo da, że nikomu tego rozpowiadać nie będzie, a ja dla znajomości i dla łaski jaśnie pana, objaśnię o wszystkiem — bez piątki.
Zacząłem nalegać i dowiedziałem się — prawdy czy bajki — co następuje. — Jeden z panujących dawniej na Wołoszczyźnie książąt, pokochał się za młodych lat w cygance. Usłużni dworacy wykradli mu ją. Wlasch ma być synem naturalnym tego jakiegoś mithycznego księcia który później nie doczekawszy się dzieci, niemogąc już adoptować syna cyganki, ubocznemi drogami cały mu swój ogromny przekazał majątek. Nim to jednak nastąpiło, chłopca, gdy książę się żenić zamyślał z jakąś greczynką, pozbyto się. Wlasch puścił się na awantury, był korsarzem, kupcem, żołnierzem, na ostatek gdy majątek odziedziczył, idąc w ślady ojca, porwał jakąś żydówkę w Bukareszcie i z nieślubnego z nią związku urodziła mu się ta córka jedynaczka, którą później przyznał prawnie za swoją. Tak tedy w żyłach tej dziedziczki Chełmicy i milionów, płynie krew książęca, (a wołoskie księstwo ce n’est pas beaucoup dire) cygańska i izraelska... Sapristi! piękna mięszanina! Mój faktor zapewniał, że lekko licząc, dobra i kapitały tej szczęśliwej dziedziczki Naboba — wynoszą kilka poważnych miljonów guldenów. Suma ta na nasze czasy i okoliczności tak znaczna, że ostatecznie — gdyby młoda osoba była dobrze wychowaną, gdyby ojciec nie ciągnął się za nią, gdyby nie szły wspomnienia — gdyby — byłby to książęcy kąsek. A dla takiego jak ja hrabiego Adama — ożenić się... mogłoby odzłocić prastarą tarczę familijną...
Wołoska — cygańska i izraelska krew!! Mój Boże! alboż dziś dla grosza gorzej się jeszcze nie żenią...
Po długiej rozmowie z nadzwyczaj roztropnym tym faktorem — nieoceniony człowiek! — kazałem mu jutro przyjść rano — zacząłem się ubierać aby hrabinę Marję odwiedzić, gdy mi list od matki z poczty przyniesiono. Była tę odpowiedź na mój, po pierwszej bytności w Chełmicy wysłany... Ale jakże się mama pospieszyła!
Mój Boże! — tegom się nawet niespodziewał, znając jak mama wysoko ceni ród, krew, stosunki i położenie towarzyskie. W uniesieniu jest nad tą znajomością i każe mi pilno się starać przez Stefana o względy Wlascha.. Skutek to naszych nieszczęśliwych czasów, w których pieniądz tyle znaczy. Mama powiada, że imie męża i tytuł okrywa wszystko.
Dziś napiszę com się dowiedział o prawdziwem ich pochodzeniu... Cela me donne des frissons, ale kilka miljonów... Któż poza tą złotą kratą, dojrzy drzewa jenealogicznego, na którym wyśmienicie stać może książę wołoski... jakiś Principesco, Rumanesco... Georgesco... Wszystkie cyganki i Żydóweczki osłoni mitra książęca!!!
Niechciałem znowu na obiad trafić do hrabiny Marji — poszedłem odwidzieć Iwińskich. Napadli mnie zasypując gradem pytań, Hrabia Ferdynand był u nich także. Zdziwiło mnie bardzo, gdym się (umyślnie) zlekka odezwał o Wlaschach — że mnie poprosił abym jego poznał z niemi i wprowadził. Dało mi to do myślenia. Jest prawdziwy hrabia... stary hrabia... niezaprzeczony... Kolligacje pańskie — jeśliby on się na to decydował — a czemuż bym ja miał się drożyć! Gorszym nie jestem od niego, lecz lepszym też nie?
Prawda, że o strumieniach egipsko-indyjskiej krwi, najstarożytniejszej w świecie niewiedzą — Mais mon Dicu, depuis qu’un Archiduc a epousé une fille de maitre de poste... a drugi... Trzeba być wyższym nad przesądy.
Napisałem ten wyraz i sam się go przestraszyłem — Ou sommes-nous? dokąd idziemy.
Z rozmowy z nimi widzę iż wszyscy by gotowi nie pytając metryk, żenić się z milionami... To upokarzające — mais c’est ainsi! — Zatrute powietrze wieku...
Obiad zjadłem w garkuchni — Abomination de la disolation. — Przypomniał czasy patriarchalne, gdy gotowano w polu na kamieniach...
Wino mi dano, w którem kropli soku szlachetnej wici pewno by chemik nie znalazł. — Smutny, bo po takim obiedzie zawszem w złym humorze i znękany na duchu — poszedłem do hrabiny Marji — zastałem ją drzemiącą — przyjęła mnie u siebie Emilja, i znowu zarzuciła pytaniami.
Podejrzewa o Arję!
Musiałem jej opisać ją złośliwie, aby się uspokoiła...
— Myślałam, że kuzynek i przyjaciel, zupełnie o nas zapomniał... marząc o tej ślicznej Arji!
— Za to należy kuzynce pokuta, bo tęskniłem tak, żem chory! rzekłem — dzień i noc...
Położyła palce na nosku, posłyszawszy wyraz ostatni, zrobiła minkę surową i potrząsnęła głową dziwnie — ażem się rozśmiał...
— Tęskniłem, tęskniłem — tęskniłem! dokończyłem...
— Bałamut jesteś...
To mówiąc dobyła rękę z rękawiczki i zaczęła się sama jej przypatrywać.
— Cóż to się stało? spytałem.
— Skaleczyłam się — palec mnie boli...
I wyciągnęła mi wszystkie pięć, a na żadnym z nich nie mogłem dostrzedz najmniejszego śladu rany...
— Niema znaku...
— Ale przypatrz że się — o to tu — tu!...
I pokazała mi — zdrowy paluszek, ale najpiękniejszy, podsuwając mi go do oczu i ust tak blisko, że trzeba było być... kamieniem, żeby go nie pocałować...
Wyrwała mi go żywo, skarząc się, że zabolał gorzej.
Wśród tych miłych drożeń się i zalecań zapomniałem o wszystkiem w świecie. — Emilja jest tak ponętna, jej zalotność tak się zdaje naturalną, konieczną, płynącą z serca... że się jej oprzeć nie można. Czarująca kobieta... Siedliśmy na kozetce jak wprzódy... Z rozmowy wypadło, że mi swój klęcznik raz jeszcze chciała pokazać, aby dowieść, że jest tak piękny, iż by i w Chełmicy mógł się mieścić — poszliśmy więc we dwoje do sypialni...
Tu dopiero strach mnie jakiś ogarnął paniczny.. Zaledwie próg przestąpiłem, słyszę kroki... wchodzi hrabina Marja i z niezmiernie surową twarzą spogląda na nas. Emilja się śmieje, jam zbladł...
— Chciałam kuzynkowi klęcznik mój pokazać... kochana Mamo...
— Ale, Emilciu — proszęż cię — ale jakże bo można... ale...
I staruszka aż ręce załamała.
— A! Mama bo serjo zaraz bierze wszystko i tragicznie... Cóż znowu!
Potrafiła ją udobruchać prędko i wyszliśmy do salonu, gdzie na nas czekał ksiądz prałat... Emilję to bynajmniej nie zmięszało — śmiała się patrząc na mnie i szeptała — że mnie skompromitowała!...
Ochłonąwszy pomiarkowałem, że z nią istotnie ostrożnym być potrzeba...
Nigdy człowiek nie może zaręczyć, gdzie go ta fantazja pociągnie. A ona nie zważa na nic i śmieje się ze wszystkiego... Gdyby Mama o tem wiedziała, byłaby w rospaczy. — Hrabina Marja także posępną była w początku, lecz prałatowi oprzeć się niepodobna, gdy chce zabawić. — Jest niezmiernie dowcipny, a ma zawsze na posługi mnóstwo miejskich ploteczek... Są one u niego rozłożone na różne kategorje, jedne się całe powtarzają na głos, drugie w części głośno a w części się mówią po cichu, ostatnie wreszcie szepczą się na ucho... Prałat mówi je zrazu z powagą wielką, serjo, namarszczony, — powiedziawszy, jakiś czas siedzi czekając skutku, nareszcie wybucha śmiechem, trzęsie się cały, płacze i łzy ociera... W tej chwili przypomina sobie inną anegdotę, przybiera znowu minę serjo, i ta sama scena powtarza się da capo.
Najulubieńszym przedmiotem jego żartów są łyki, jak on ich zowie... i ich pretensje do tonów. Trzeba posłuchać jak opisuje pierwszy ekwipaż dorobkiewicza, który zachorował na pana, albo skutek jaki wywiera na parwenjuszu, gdy go pod rękę ujmie książę Jegomość...
Całemi wieczorami bawią się tem — ale prałat powtarza i odgrzewa bardzo już znane anegdotki, które ja gdzieś dawniej słyszałem...
Nadszedł i Tartakowski, który ze mną był wprzódy dobrze i serdecznie, a teraz kuso na mnie patrzy, zimno wita, i okazuje mi jakąś urazę, chociaż nie uchybiłem mu nigdy. Ale ci świeży baronowie jak on, są tak drażliwi, że nigdy wiedzieć nie można, co się im nie podoba. — Przypadkiem wyszliśmy razem, zaczął mi dokuczać panią Emilią. — Musiałem mu się wyprzeć wszystkiego, oprócz kuzynowstwa i przyjaźni — i dodałem, że nawet wyjeżdżam wkrótce. — W istocie myśl ta mi coraz częściej przychodzi, że powinien bym wyjechać... Od Emilii się oddalić każe najprostszy rozum, a co się tyczy Wlaschów — to nadzwyczajnie trudne, nudne, — brudne...
Toute refléxion faite, nie mogę się ośmielić na taką wyprawę po złote runo... jednego Stefana mając za sprzymierzeńca. — C’est un enfant terrible, i rychlejby mi popsuł niż dopomógł...
Innych projektów tu nie mam, i nie widzę najmniejszej perspektywy — wyjąwszy te kilka godzin u Emilii, potem z Iwińskimi i hr. Ferdynandem... czasem kwadransa u hrabiego Sylwestra — cela n’est pas attrayant. Du tout, du tout.
Nazajutrz jeszcze, jakby dla odstręczenia mnie zupełnego od Lwowa, odebrałem ręką wnuczki starosty napisaną kartkę, dopominającą się o przyrzeczone odwiedziny. Staruszek chory, niezabawny, nikt prawie nie bywa u niego, nudzi się, nie dziwię się iż przyjść mi kazał... Musiałem być posłusznym, choć przyznaję się, okupiłbym się był od tego smutnego obowiązku. Mama mówiła mi zawsze o panu staroście jako o człowieku wielkiego świata, który niegdyś odegrywał rolę wielką. — Dziś, ani śladu tej świetności, tego tonu — ubóstwo, tęsknota, choroba — wszystko pożarły — que ce que c’est que de nous!... Wnuczka mi otworzyła drzwi, zalecając bym szedł cicho. Ten sam niemiły zapach ziółek i lekarstw przywitał mnie na progu... Starosta siedział w fotelu, przed nim jakaś brudna książka i okulary w niej. Pies na pół oblazły, obrzydliwy, u nóg burczał. Ta biedna wnuczka mizerna, w perkaliku, blada... bez żadnej dystynkcji — a byłoby to nawet może ładne, żeby się w dostatkach wychowało i między innemi osobami... Dziś na prostą szlachciankę wygląda.
Starosta się ożywił, począł mnie dopytywać co robię — jak mi się miasto podobało, co dalej z sobą myślę. Byłem tak roztargniony — że nie wiem czym mu do rzeczy odpowiedział... Ten zapach ziółek... to powietrze, i to przerażające jawne ubóstwo... wreście oczy tej biednej wnuczki, skierowane na mnie z jakąś surową, zimną, badawczą ciekawością, — mięszały mnie.
Stancyjki nizkie... pułap z belkami... a wśród najpospolitszych sprzętów, des rococos délicieux. Kuzynka, jak się okazuje, ma patrjotyczne imię Wandy, — ale też i uczucia do niego zastosowane... Znać starego także tym patrjotyzmem napoiła razem z ziółkami, bom napróżno rozmowę starał się z tych nieznośnych frazesów wydobyć o nieszczęśliwej ojczyźnie, o ofiarach, o bohaterach — o poświęceniach, o nadziejach.
Musiałem w końcu otwarcie się przyznać, że jestem nieprzyjacielem tych wszystkich marzeń próżnych, które już nas tyle kosztowały. — Wanda się zarumieniła i aż cofnęła od stolika. Starosta zaczął mi się przypatrywać uważniej; złagodziłem to wyznanie potem, ale sądzę, że mi tego nie zapomną. Jeszcze podobno więcej naraziłem się kochanej kuzynce w perkalowym szlafroczku, która — bodaj czy nie choruje na literatkę, gdym jej wyznał, że cała ta nasza literatura polska, i to co się nią nazywa — jest nie dla nas, chyba dla ekonomów i prowentowych pisarzy. Gdybym chciał nauki, czytałbym po niemiecku, a dla zabawy po francuzku, po polsku zaś chyba dla nudy i zniecierpliwienia. Bo cóż my mamy?
Cała czerwona ze wzruszenia, panna Wanda się ujęła za tych tam poetów i prozatorów, od których dobra mama strzegła mnie w młodości, zawsze utrzymując, że to tylko karmi marzenia i nie jest dobrego tonu. — Trochem się śmiał w duchu z tego zapału jej, ale rozumiem go, bo cóż będzie biedna czytała i po co ma się poznawać z literaturą tych sfer, do których nigdy wstępu mieć nie może, a w istocie — śmieszna to pretensja tych naszych szowinistów, że chcą mieć jakieś literatury.
Mój pierwszy nauczyciel, na nieszczęście, etait catiché polonizmem, i skutkiem tego nauczyłem się języka, którym chyba ze szlachtą, z arędarzem i z księżmi mówić mogę — a we francuzkim nigdy nie dojdę do paryzkiej doskonałości, bo mnie własny język bałamuci.
Starosta jakby mnie po tem chciał brać na formalny egzamin, badał o różne rzeczy. — Byłem w takiem usposobieniu, że nie mogłem mu się przypodobać. Wpływ wnuczki musiał go uczynić dziwakiem...
Spytał mnie w końcu, jakie sobie obieram powołanie, czem krajowi będę użytecznym, jakiej się pracy poświęcę...
Ma foi! tego już było nadto.
Nazywać go muszę — dziaduniem. —
— Ale kochany dziaduniu — odezwałem się zniecierpliwiony — nie jestem przywiedziony do tej ostateczności ażebym pracował.
— Przecież każdy pracować musi!
— Tak, komu przeszłość nie zostawiła w spadku środków do życia i kto się do pracy urodził. Przecież w naszym stanie tego wymagać od nas nie można... My mamy powołanie kształcić w sobie uczucia i gusta szlachetne, cywilizować, obyczaje łagodzić... Tak ja to pojmuję.
Dziadek mi wręcz odparł:
— Źle pojmujesz to, moje serce — tradycje zgasły! nie poczuwacie się do obowiązków... i źle z wami będzie — żal mi was...
Wanda także chciała mi dać naukę moralną o obowiązkach obywatelskich... odpowiedziałem jej, iż pojmuję przecie że mogę być powołanym do szambelaństwa... lub do urzędu dworskiego... i gotów jestem spełnić ten obowiązek. Mais pas autre chose.
— A cóżbyś zrobił, gdybyś zubożał! zapytał starosta.
— Kochany dziaduniu — odpowiedziałem, choqué de cette supposition — ale to nie jest możliwem, ale my mamy zawsze resursa, a w końcu rodziny znaczniejsze wzajem się od upadku bronią... a wreszcie mam imie, wychowanie.
— I zaprzedasz się jakiej wiedeńskiej pannie ze swem imieniem i wychowaniem, ażeby cię posadziwszy na fartuszku karmiła.
Wstałem już żeby pożegnać, tak mnie ta nieznośna rozmowa niecierpliwiła — Starosta wskazał mi ręką bym usiadł.
— Nie gniewaj się — rzekł, mówię ci rzeczy niemiłe, ale potrzebne, bo w tobie krew naszą kocham... Czas jeszcze abyś poważne zrozumiał życie.
Nie cierpię polemiki ze starymi, z któremi pewne względy nie dozwalają być zupełnie szczerym, ani z kobietami, które oszczędzać należy. — Wolałem już zamilknąć, poddać się przeznaczeniu i słuchać admonicyi. Starosta jest zupełnie zwichnięty na umyśle, a ta nieszczęśliwa Wanda ma głowę przewróconą patrjotyzmem chorobliwym. W końcu musiałem oświadczyć otwarcie, że wreszcie gdyby był kraj, król, dwór, a la bonne heure, rozumiałbym patrjotyzm... lecz iść głową mur przebijać i karmić uczucia które mnie za to zjedzą potem — pas si bete!
Wanda mi powiedziała, że — mnie bardzo żałuje... Musiałem i to przełknąć, ale nogA moja nie postanie u starosty... To są ludzie zgubieni i zapach tych ziółek... Zabierałem się odchodzić, gdy staremu obiad przynieśli... Pomimo, że mi dokuczyli, żal mi się ich zrobiło...
Służąca dosyć brudna, w jakichś łupinkach od talerzy i coś okropnego postawiła na stole... Pieczyste, nigdy nie zapomnę, pływało w jakiejś zastygłej tłustości... Zupę czuć było świeżo upraną bielizną... Wanda przyniosła staremu prześliczną staroświecką łyżkę srebrną.. i gdy jeść poczynali wyszedłem... Mój Boże, co to za nieszczęście zubożeć! comme cela change le moraL de l’homme! Jaka to nauka dla mnie! A.. raczej najgłupsze ożenienie niż ubóstwo...
Postanowiłem wyjechać — i kazałem Florkowi pakować nazajutrz, zostały mi tylko visites d’adieu!
Poszedłem zrana do hrabiny. — Zabiegła mi drogę Emilia.
Mais qi’est-ce que vous devenez? zawołała z wymówką, mais on ne vous voit plus?
— Jadę, kochana kuzyneczko.
— Jakto jedziesz — cela n’a pas le sens commun!
— Muszę...
W tem nadeszła hrabina Marja.
— Słyszy, maman, powiada, że jedzie? ale czyż my go puścimy...
Złożyłem tedy postanowienie odjazdu na rozkaz mamy. Wszczęły się spory i wymówki. Emilia mnie w końcu zabrała z sobą pod pozorem listów, które dać chciała, do swojego pokoju.
— Jesteś najniewdzięczniejszym z ludzi, Adasiu kochany — odezwała się — jakże możesz tak zimno, bez żalu, bez wahania, bez namysłu, powiedzieć — jadę...
Powtórzyłem, że — muszę...
Rozmowa była żywa, koniec końców powiedziała mi że — może i ona wyjedzie ze Lwowa.
— Bo ja — dodała — ja jeśli mam dla kogo choć trochę przyjaźni, życzliwości — tom gotowa wszystko poświęcić... aby — żywić to uczucie...
Zacząłem się tłumaczyć. — Niewiem sam jak się te odwiedziny w jej pokoju przeciągnęły... i jakeśmy do tego doszli że — mi przyrzekła pojechać ze mną do Krakowa, a choćby do Wiednia — aby czuwać nade mną.
— Jako młody, niedoświadczony, łatwy do obałamucenia, z obowiązku muszę się tobą zaopiekować.
— A cóż powie hrabina Marja?
— To moja rzecz...
Musiałem dziękować — elle est adorable, ale to — niewola. Mam obawę, ażeby ta przyjaźń nie zwichnęła mojej przyszłości — Si elle etait mariée! Ożeniłbym z nią choćby Tartakowskiego, choć taki baron z kancelarji namiestnika — c’est si peu de chose!
Cały ten dzień dla mnie był jakiś nieszczęśliwy — pożegnałem Iwińskich i hr. Ferdynanda u Belli, (a i ta mi ładne oczki robiła) byłem u hr. Sylwestra, słowem zbyłem się wizyt, bo nawet księdzu prałatowi zostawiłem bilet, — przychodzę do domu i zastaję Stefana.
Chodzi po pokoju między tłumokami, które Florek pakuje i klnie paląc cygaro.. Zobaczywszy mnie rzucił się jak na pastwę.
— Co to jest, myślisz wyjechać?
— Tak jest, niezawodnie...
— A ja ci mówię, hrabio kochany, że nie pojedziesz...
— To ciekawe...
— Dla tego nie pojedziesz, że musiemy być u Wlascha... tak nie można pannie milionowej dać odkosza... mnie skompromitujesz! Pocóżem cię tam u djabła woził... Nudził mnie.
— Mój kochany Stefanie — zawołałem zniecierpliwiony, rozwiedź się z żoną, jeśli chcesz, ożeń się z panną Arją, ale mnie daj pokój. — Ściskać mnie począł — prosić, błagać — abym raz tylko jeden pojechał z nim jeszcze. — Nie było już innego sposobu odczepienia się od niego tylko mu, wziąwszy go do drugiego pokoju, powiedzieć całą tę historję którą od faktora słyszałem.
— No to co? zawołał Stefan — to co? albo ty myślisz, że ja tego wszystkiego nie wiedziałem? Cóż to znaczy?
Jutro zapłaci i będzie najprawowitszym księciem włoskim... jakim zechce... Córkę weźmie jaki hrabia Ferdynand albo książę X. i śmiać się będzie z tych co nosami kręcili.
Męczył mnie tak, że w końcu zgodziłem się po drodze zajechać do Chełmicy z pożegnaniem. Dał mi słowo, że o tem nikomu nie powie. Niechcę być śmiesznym...
Dziś znowu inny projekt, Florek się z pakunkiem zostaje we Lwowie, a my na noc jedziemy do Chełmicy. Nie mam najmniejszej ochoty — ale cóż robić...


30. maja.

Zdaje się, że nas się po troszę spodziewano. Przybyliśmy nad wieczór do rezydencji. Wlasch przyjął mnie bardzo po swojemu, grzecznie... Gdyby chciał, to niepotrafi być comme il faut. Panna wyszła na herbatę, połączoną z wieczerzą... z nieodstępną swoją staruszką. Ciekawy jestem staruszki? co też to może być? cyganka? izraelitka? wołoszka? Ani słowa nie mówi... Troszeczkę mnie grzeczniej przyjęła dziewczyna...
Mieszał mnie tylko jej wzrok, który łapałem ciągle zwrócony śmiało na mnie i examinujący mnie; tak, tak, żem się zląkł, czy w mojej toalecie niepopełniłem, quelque incongruité. Ale nie — j’étais en regle, a to nałóg pięknej panny. Ojca bawił Stefan, Staruszka zajęta była herbatą, którą zawijała w serwetę i gotowała z jakimś ceremoniałem osobliwym, ja miałem zupełną swobodę.
Z początku rozmowa szła kulawo, ale i ona i ja jakoś wkrótce uczuliśmy się swobodni. Zaczęła mnie wypytywać a bout portant, o wszystko, co się mnie tyczyło, o dom, o matkę, o młodość, o projekta. Dosyć mnie to kłopotało, gdyż nie znając jej, niewiedziałem, jak się w korzystnem świetle przedstawić. Któż wie, co ona lubi. Kto wie czem się jej podobać można? — Nie kłamiąc nawet, są sposoby przyzwoite zaprawienia tak prawdy, aby smakowała, jeśli się wie, co przypada do smaku; w tej niepewności, musiałem się trzymać w sferach des banalités, i niewiele się odemnie dowiedziała.
Miałem się jej czas dobrze przypatrzeć. Śniadą ma płeć, typ orjentalny, brwi będzie miała później silnie oznaczone, ale ładna i świeża, i ma coś stepowego w sobie, co mi się podoba... W salonie może uczynić senzacją oryginalnością swoją, a ujdzie dobrze za księżniczkę wołoską. Jednejbym się rzeczy lękał, — rozpieszczona, samowolna i zanadto ma energii.
Mówiliśmy o kobietach w ogóle, bo to teraz przedmiot w modzie — wszystkiego, co o tem napisano, nie czytałem, c’est assommant. Niech sprobują udawać mężczyzn, zobaczą, czy im to będzie dogodnem...
Zapytała mnie, co ja myślę o tem zadaniu. Z początkum się trochę zacofał... alem się tem wywikłał, żem oświadczył jej, iż powołanie kobiety oznacza jej charakter. Jeśli która się czuje stworzoną do samoistności... coś podobnego. — Znalazła to znać słusznem.
— Tak — odpowiedziała mi — są charaktery i temperamenta różne, są kobiety, które potrzebują opieki, przewodnika — i całe życie pozostają małoletniemi, ale nie wszystkie. Ja pierwsza nie dałabym nigdy wydrzeć sobie woli swej i swobody.
Musiałem się namyśleć z odpowiedzią, bo to było rzuconem wyraźnie, jako artykuł preliminarny do — traktatu.
— Mnie się zdaje — odpowiedziałem — że woli i swobody kobieta w jednym tylko razie się wyrzeka, gdy jej to dyktuje uczucie...
— W takim razie — rzekła żywo — ten, ktoby na nie zasługiwał, ani wymagać ofiary ani jej przyjąć nie powinien.
— Są to kwestje — wtrąciłem — które się teoretycznie rozwiązywać nie mogą, życie i stosunki rozcinają te węzły w niespodziany sposób.
Usiłowałem rozmowę wprowadzić na ton lżejszy, na przedmioty nie tak drażliwe. Zaczęliśmy mówić o mieście, o rozrywkach. — Spytałem czy lubi miasto?..
— Sama niewiem, rzekła — dotąd lubię wszystko. Ojciec mój dobry jest dla mnie, dogadza, wszystkim fantazjom moim. Życie mi się śmieje — i dla tego zapewne wcale sobie zmieniać go nie życzę. Bardzo mi dobrze.
— I myśli pani tak ukryta siedzieć na wsi?
— A! wcale nie — pojedziemy, będziemy odbywać podróże, wrócimy czasem spocząć tutaj, potem znowu w świat.
— Ale przecież niezbyt daleko! spytałem.
— Któż to wiedzieć może? odpowiedziała obojętnie, ja za nic nie ręczę...
— Tak, bo do tego kątka wcale się pani przywiązać nie mogła...
— Żyliśmy samotnie, lecz się nie mogę skarzyć, ci ludzie których tu poznaliśmy, podobni są nam wszyscy. Dobrzy są ludzie. Pański kuzyn, pan Stefan, cóż to za serdeczny człowiek!
Uśmiechnąłem się — dziękuję za niego — rzekłem. Arja przyjęła to naturalnie bardzo i mówiła dalej.
— Ja właśnie lubię takich ludzi... serce na dłoni... i taki jakim go Bóg stworzył.
Wszystko to było jakby wymierzonem przeciwko mnie; nie dałem poznać że to rozumiem. Rzecz jasna, że kobieta co panować chce, lubić musi najwięcej tych, co nad sobą łatwo przewodzić dają. —
Mówiliśmy długo, ale do porozumienia przyjść nie było łatwo. Gospodarz odprowadzając mnie wieczorem do mieszkania, razem ze Stefanem, wymógł słowo, że nazajutrz zabawimy. Obiecał nam z rana stajnie i konie pokazać, potem mieliśmy odbyć przejażdżkę konno po okolicy... a na noc powrócić do miasta.
Postawiono mnie w gościnnym pokoju, w baszcie na pierwszem piętrze, urządzonym z komfortem i przepychem książęcym. Wszystko czegom tylko mógł zamarzyć, zażądać, stało pod ręką, aż do dzienników których nie czytam, chyba z ostatniej nudy ostatni numer Revue des deux Mondes... kałamarze, pióra, papier, tak że do mamy list mogłem napisać na ćwiartce z widokiem Chełmicy. Stefan miał obok pokój, nie mniej wygodny, choć może nie tak wytworny, bo w moim apartamencie salonik i sypialnia były przepyszne. Ledwiem się pozbył kuzyna, tak mu się chciało dzielić się jego entuzjazmem.
— Miałem zręczność mówić z Wlaschem kilka razy i nie mogę powiedzieć żebym go znał. Nieodgadnięta dla mnie mięszanina barbarzyństwa, dzikość z cywilizacją. Czyni to wrażenie przedmiotu... z surowego drzewa z korą, ale pociągniętego lakierem. Ciągle się trzyma na wodzy, tak, że do głębi dostać się niepodobna. Unosi się, zaczyna mówić i milknie nagle, jakby się wydać z sobą obawiał.
Jedno przywiązanie do córki i bałwochwalstwo dla niej wychodzi na wierzch jawnie. Niepokoi się o nią, rzuca oczyma, śledzi każdy ruch; niepospolitą ma też próżność i chęć popisu z pańskością swoją... Nie wiem czy przyjemny byłby teść z niego — ale w razie gdyby córka nie była szczęśliwą — mógłby się stać groźnym.


1. czerwca.

Z rana zasnąłem długo, gdym się przebudził było po ósmej. — Stefan już ubrany przyszedł mnie przynaglać, abym co prędzej kończył toaletę, bo ze śniadaniem na mnie czekano... o pół do dziesiątej zszedłem na dół do pokoju Wlascha... Sądziłem, że i Aria się pokaże, ale nie wyszła. Dzień był bardzo piękny. — Spędziliśmy z godzinę przy herbacie i cygarach i prosto poszliśmy do stajen... Wszystkiegom się mógł spodziewać, ale takich koni, takiego ich utrzymania, takiej wspaniałości i zbytku — takiej umiejętności koniarskiej — nigdy... koni kilkadziesiąt wschodnich i angielskich prześlicznych znalazłem do oglądania. Wschodnie mnie zachwyciły choć małe... Co za kształty! co za intelligencja!! Przeprowadzono kilka... Pasza, siwy stadnik, uderzył mnie szczególniej wspaniałością i szlachetnością budowy... Spytał mnie Wlasch, czybym się na nim przejechać nie chciał... Niewiedziałem, czy przyjąć czy odmówić, ale zapewniał mnie, że chodzi pod wierzchem przewybornie, byleby rozumnie i łagodnie prowadzony. Zgodziłem się więc na niego. Stefanowi okulbaczono brudno kasztanowatego wałacha, zwinną ale ostrą bestję, Wlasch sobie kazał dać niepozornego jakiegoś gniadosza... Jużeśmy mieli dosiąść koni, gdy wyprowadzono śliczne stworzenie z długą grzywą i kobiecem siodłem. Dopierom się domyślił, że panna ma nam towarzyszyć. Wyszła wkrótce w czarnej amazonce i kapeluszu, dosyć wesoło, poskoczyła przywitawszy nas, ku swojemu Izmaelowi, który główkę do niej zwrócił i nogą grzebać zaczął. Dosiadła go zręcznie i puściliśmy się ku lasom..
Ojciec jechał tuż przy niej, droga pozwalała też i mnie obok się mieścić. Stefan ze swoim kapturem miał ciągle coś do czynienia.
Przejażdżka ta zdawała się pannę Arję ożywiać, była uśmiechniętą, żartobliwą, wesołą prawie, dokazywała trochę, a gdy po dobrej godzinie stępa i kłusa zawróciliśmy się nazad ku zamkowi, puściła Izmaela galopem... Nie bardzom temu był rad, gdyż mojego Paszę nie znałem, lecz musiałem się ścigać z nią jak inni... Ojciec tylko jeden nie dał się wyprzedzić, nas wszystkich zostawiła za sobą, mimo żem mojego nie żałował.. Dopiero na grobli przed Chełmicą zwolniła śmiejąc się kroku i obejrzała na nas... Jeździ doskonale, śmiało i z namiętnością. Uważałem, że pędząc animowała się prawie do szału, i było jej z tem bardzo pięknie... Ojciec napróżno prosił i przestrzegał; śmiała się i robiła swoje...
W dziedzińcu gdyśmy zsiedli, poklepała po szyi Izmaela, dała cukru, kazała go przeprowadzać a sama uciekła..
Myśmy jeszcze oglądali masztarnię gdzie także było co widzieć. Siodeł wschodnich i rzędów tak bogatych nie spotkałem w żadnem muzeum. — Mógł by pół szwadronu wsadzić na koń, tyle tam tego jest, a masztarnia podobna do salonu... Kulbaki, siodła, terlice — wszystkiego podostatkiem. Same czapraki kollekcję stanowią. Podziwialiśmy ten zbytek, prawdziwie książęcy... Cała ściana jedna zawieszona szpicrutami i batożkami..
Przed obiadem poszliśmy się przebrać, a Stefan mi towarzyszył.
— No cóż ty mówisz? co?
— Nic, dziwię się, admiruję...
— A w pannie czy już się zakochałeś!
— Jeszcze nie — odparłem śmiejąc się, więcej we mnie obudza admiracji niż — sympatji.
Ruszył ramionami... Właśnie z okien mojego mieszkania patrzałem machinalnie na przechodzący nieopodal za stawem gościniec, gdy spostrzegłem idący nim powóz, który się zatrzyma! opodal od dworu...
Mogłem ztąd rozeznać, że służącego wysłano na zamek. Stefan patrzał, co to może być! kto! tu nikt nie bywa?
W powozie zdało się nam, żeśmy rozpoznawali kobietę.
Stefan zbiegł mocno zaintrygowany... a w chwilę powrócił milczący, chmurny, niosąc kartkę w ręku którą przedemną na stół rzucił.
— Do hrabiego Adama! — rzekł spoglądając z ukosa.
Nieznajomy charakter postrzegłszy, zacząłem zaraz czytać i dopiero podpis mnie nauczył, że pismo było od pani Emilji!
— „Familijny interes wielkiej wagi zmusza mnie w najnieprzyzwoitszy sposób gonić za kuzynkiem. Lękam się, żebyś nie uciekł nam... Potrzebuję widzieć cię koniecznie.“
Musiałem natychmiast zejść, nie mogąc pojąć, coby to było... Tylkom co do sieni się dostał, gdy spotkałem w niej Wlascha, który z okna swego widział powóz i przybywającego posłańca.
— Za pozwoleniem — rzekł — co to jest? kto?
Opowiedziałem mu, że przybyła kuzynka moja dla rozmówienia się ze mną w pilnym interesie — i że do niej spieszę.
— Na to nie pozwolę — proszę na zamek... błagam o tę łaskę, niech pańska kuzynka nie czyni mi tej obelgi, by u wrót się zatrzymywała. Idę z panem hrabią.
Poszliśmy więc razem...
Zdala już postrzegłem Emilię, wychyloną z powozu, która się przypatrywała mnie i mojemu towarzyszowi. Wlasch postąpił naprzód, i swoją złą francuzczyzną zaprezentował się, zapraszając gwałtownie na zamek. Emilia słabo się tłumaczyła, że nieubrana, że tylko kilka słów mi ma do powiedzenia i t. p.
Odrazu domyśliłem się, że ją ciekawość skusi; tak się też stało. Boże odpuść, posądziłem ją nawet, że do mnie żadnego interesu nie miała, i użyła tego pretekstu przez zazdrość tylko, by mnie ztąd wyciągnąć. Omyliłem się o tyle, że interes był w istocie, i ważny... ale pani Emilia z niego zręcznie skorzystać umiała...
Zamek obudzał w niej taki entuzjazm, niemal jak w Stefanie; na chwilę zapomniała o interesie i o mnie. Po drodze Wlasch szedł przy powozie, i tak się do starego gbura wdzięczyła, że mnie prawie gniew porywał. Kobiety tego temperamentu, co Emilia, kokietują nawet drewnianych świętych, spotykając ich figury po drodze — Mauvaise habitude, le plis est pris. Na skinienie gospodarza otworzono jakieś pokoje gościnne, zapewne umyślnie dla dam urządzone.
Gdyśmy się tu sami zostali — Mais c’est un chateau d’un comte de fées! zawołała w zachwyceniu piękna kuzynka. Ja stałem milczący i trochę nadąsany za jej umizgi do Naboba. Nim zaczęła mówić, pobiegła opatrzeć portiery, firanki, meble, nawet wspaniałe rzeźbione łóżko, zasłane koronkową kapą na tle niebieskiem.. Padła nareszcie w krzesło.— A! są ludzie szczęśliwi na świecie! zawołała.. Obróciła się potem do mnie. —
— Telegram od waszej matki! zawołała szukając po wszystkich kieszeniach.. Prababunia chora bardzo.. umierająca.. Wiecie co to znaczy.. Ogromna jej fortuna, jeżeli się nie dopilnujecie, spadnie skutkiem intryg na Starostę.. Wam się nie dostanie nic. Matka wasza żąda, byście natychmiast chwili nie tracąc jechali do Podrańcza..
Spojrzała na mnie; rażony byłem jak piorunem..
— Więc jadę w tej chwili — rzekłem..
— Ze mną do Lwowa, a ztamtąd extra-pocztą„ dodała..
— Pożegnamy więc tylko gospodarza i w drogę..
— Ale, au nom du ciel! zawołała[1] żebym choć zamku nie obejrzała.
Jak na umyślnie zapukano do drzwi, Stefan zaglądał dowiadując się o co chodziło. Pobiegłem do progu i wprowadziłem go, objaśniając mu w kilku słowach rzecz całą. Emilia, która go nie wiem czy widziała kiedy — a której go przedstawiłem (ukłonił się jej tak niezgrabnie!) — od razu jednem wejrzeniem zmierzywszy, poznała z kim ma do czynienia..
— Pan tu jesteś jak domowy! zlituj się — żebym ten osobliwszy zamek widzieć mogła..
Stefanowi było — w to graj — wybiegł do Wlasch’a a w dwie minuty zjawił się gospodarz rękę podając Emlji, aby jej honory domu swego mógł robić. — Cudem jakiemś śniadanie drugie już przygotowane stało w sali.. Ja ze Stefanem pobiegliśmy się pakować, a moja kuzynka znikła..
Znalazłem ją w pół godziny później razem z Arią przy stole, zajadającą przysmaki, paplającą wesoło, śmiejącą się, wesołą, a Wlascha z twarzą rozognioną, siedzącego tuż przy niej i już podbitego.. Ledwie na mnie okiem rzucić raczyła, tak była zajęta wołochem. Aria patrzała na to z dziwnym uśmieszkiem, trochą ironii i wesołości — jakby nie zbyt była temu nierada.
Wlasch nie do poznania zmieniony, bełkotał wszystkiemi językami świata, chcąc być bardzo miłym.
Ja nagliłem o wyjazd, chociaż mnie nie słuchano — w końcu musiałem szepnąć, że może by pani Emilja zostać chciała, a mnie samemu jechać dozwoliła. Nie rychło na to otrzymałem odpowiedź, tak była starym, obrzydliwym Nabobem zajęta, nareszcie wstała... spiesząc, wywróciła krzesełko, namiętnie uściskała Arię, dygnęła całującemu ją w rękę gorąco wołochowi i przyjęła podane sobie ramię, by zejść do powozu. Przez całą drogę gadała z nim nie patrząc na mnie... Stefan został na zamku... Po długich pożegnaniach, wychylaniach się z powozu, na ostatek ruszyliśmy. Emilja rzuciła się w głąb zmęczona i milczała przez chwilę..
— Sen czy jawa! zawołała — to istotnie milioner!... to coś bajecznego...
Moja postawa dała jej poznać, żem był obrażony tem nadzwyczajnem zajęciem panem Wlaschem. Spojrzała na mnie...
— Co to wam jest?
— Pilno mi... wiecie... prababcia...
— A! prawda! zapomniałam...
Kilka razy jeszcze spojrzawszy na mnie, uśmiechnęła się.
— Gotów byłeś mi wziąć za złe, żem tak grzeczną być musiała dla Wlascha? przyznaj się!
— Zdziwiłem się trochę i — było mi trochę przykro...
Emilia się rozśmiała, zdjęła rękawiczkę i na przejednanie dała mi rączkę, wiedząc o mojem uwielbieniu dla niej.
— Wstydź-że się kuzynku, być o przyjaciółkę i mentora swojego, zazdrośnym... — rzekła. Względem takich ludzi jak ten Wlasch, trzeba być zawsze hałaśliwie, przesadzenie, śmiesznie grzecznym, inaczej doza okaże się za mała i nie uczyni skutku... Ręczę ci, żem najmilsze po sobie zostawiła wrażanie... A — mam ci prawdę powiedzieć, dziecinna myśl przebiegła mi po głowie... Gdybym się ja wyswatała za Naboba, a ty ożenił z Arją? hę? co mówisz!!
— Kochana kuzynko, masz projekta osobliwsze, rzekłem zniechęcony i urażony, ja w tej chwili myślę o prababce...
— A co to pomoże? — odparła — myśl, nie myśl, teraz los rozstrzyga. Jeżeli w czas dojedziesz do Podrańcza... możesz wygrać sprawę, spóźnisz się — no — to zostaniecie z czem byliście...
— Prababcię, rzekłem, szacują na półtora miliona — mówią o stosie starych pończoch w zamkniętym pokoju, natkanych dukatami...
Emilia westchnęła — każże jechać prędzej...
Nieprędko dopiero ochłonąwszy z wrażeń po Chełmicy — Emilia spokojniejsza zwróciła się do mnie, lecz nie była taką, jaką się ją widzieć spodziewałem po dawnej jej ku mnie życzliwości. Roztargniona, zimna, uśmiechała mi się, widocznie myśląc o czem innem. — Ja też więcej o prababce niż o niej myślałem. Od tylu lat jesteśmy z nią poróżnieni i nie z winy Mamy, ale przez ludzi — jednego mnie czasem przyjmowała jako tako... Któż może wiedzieć, czy ja potrafię ją poruszyć przybyciem mojem?
Staruszka całe życie najdziwaczniejszą była w postępowaniu.
Z Emilią umówiliśmy się, aby mnie wyrzuciła do hotelu, zkąd natychmiast wyjechać miałem... Nie było czasu wstępować do hrabiny Marji. Pożegnaliśmy się dosyć czule. Chwyciła mnie za ręce. — Kuzynku, rzekła ze wzruszeniem — pamiętaj, że nikt ci lepiej nademnie nie życzy, bądź co bądź, na moją przyjaźń, na moje serce, rachować możesz... Pamiętaj bądź co bądź...
Gdym ją po rękach całował, pocałowała mnie szybko w czoło i wypchnęła z powozu...
W pół godziny potem pocztowe konie czwałem niosły mnie do Podrańcza...


3. czerwca.

Przez całą drogę drzemałem zmęczony, zostawiwszy Florkowi staranie o konie i przeprzęgi... Wśród tego pół snu pół jawu — uderzenie gwałtowne mnie zbudziło... targnięcie... powóz leżał na jedną stronę przychylony, konie w pędzie ciągnęły go jeszcze — i stanęły — oś pękła... Stało się w polu opodal od wsi, przynajmniej pół mili od kowala, tak że z największą biedą — il falait faire bonne mine au mauvais jeu... w trzy czy cztery godziny, ledwieśmy dalej z tych przeklętych Zakliczek wyruszyć mogli, które całe moje życie pamiętać będę. — W karczmie, oprócz chleba razowego i jaj śmierdzących, nic! Gdyby Florek nie miał rozumu wziąć z sobą butelkę czerwonego wina i kilka bułek, trzeba było z głodu umierać...
Już w drodze po tym wypadku pewny byłem, że mnie ściga przeznaczenie, i że w porę nie nadążę. Płaciłem tryngeldy, jakie chciano, nic to nie pomogło, drogi szkaradne i — przeznaczenie! Konie kulały, uprząż się rwała, co chwila jakaś zwłoka... Na ostatniej stacji furman ivre mort, Florek musiał powozić... W Podrańczu nie byłem od niewiedzieć wielu lat, ale się nic nie zmieniło. Też same ogromne drzewa, podziczałe, poschłe, popalone od piorunów, nietknięte ręką ludzką jak w lesie... ten sam dwór na podmurowaniu starem spalonego niegdyś pałacu, drewniany, lichy, słomą okryty, olbrzymi, pusty, z oknami, polepionemi papierem, pozasłanianemi okiennicami, kutemi dziwacznie. Wszędzie pustka i zaniedbanie.
W dziedzińcu zdala już mnóstwo ludzi zobaczyłem, zły znak... Nie kazałem zajeżdżać i wysiadłem u bramy, spiesząc pieszo do dworu... Chłopiec bosy stał przy słupie.
— Kasztelanowa jak się ma? — zapytałem.
Kiwnął głową. — Dobrze się ma, bo w nocy stara umarła — już leży na tapczanie i sąd pieczętuje het, wszystko...
Prawdę rzekłszy, nie było już po co iść do dworu, ale przecież należało się dowiedzieć o testament, jakibykolwiek był. Zniechęcony, zbity podróżą powlokłem się do ganku. Tu stał proboszcz w ciemnej sutannie, jak bęben opiętej na brzuchu wypukłym, mundurowa jakaś facjata biurokraty, kilku ludzi przeróżnych, i zakrystjan ze świecami w ręku żółtemi.
Patrzali wszyscy na mnie idącego przez dziedziniec, z szyderskiemi twarzami, z uśmiechami, niekiedy spoglądając też na siebie... Szedłem jakby mnie pod pręgierz prowadzono, un vrai suplice!
W milczeniu mnie przyjęto. Zwróciłem się do proboszcza, który z góry spojrzawszy, półgębkiem się odezwał.
— Nic nie wiem — nic nie wiem... mój obowiązek modlitwa.
I wskazał na urzędnika... Ten z czeska po polsku rzekł do mnie:
— Wszystko opieczętowane... w czas... wszystko je w porządku... Vermächtniss może ona być, a może nie być.
Z krewnych nie było nikogo przy śmierci. Poszedłem odwiedzić ciało, które już spoczywało na katafalku w wielkiej sali, opróżnionej ze sprzętu. Oprócz kilku nędznych portretów i obrazu Chrystusa Milatyńskiego, nic nie było. Skąpstwo staruszki widać i tu było wszędzie.
Ściany brudne, podłoga zgniła... na suficie plamy od zaciekania... w kątach ślady rosnących grzybów. U drzwi w nędznych sukienczynach, bose dziewczęta ubogie, które staruszka utrzymywała przy sobie, ostro się, jak mówiono, obchodząc z niemi, klęczały modląc się. Na ich czele stara ochmistrzyni w ogromnym czepku białym, z rękawami złożonemi, z różańcem, ocierająca nieustannie łzy, płynące z czerwonych oczów.
Staruszkę ubrano wedle jej rozkazu w suknię czarną, wyszarzaną i czepek biały, krzyżyk mosiężny dano w rękę... Żółta, pomarszczona twarz, z wpadłemi głęboko policzkami, wychudła, surowa... jakby zaschła za życia, przypomniała mi nieboszczyków w grobach Kapucynów w Rzymie. Cztery świece żółte, woskowe paliły się w ogromnych cynowych lichtarzach, do których nie przypadały, gdyż były cienkie, chude i trzymały się ledwie na trzpieniach, powychylane na boki. Domyśleć się było łatwo, że staruszka oszczędny ten pogrzeb sama sobie zadysponować musiała. Pomodliwszy się u katafalku, a raczej skromnego tapczana, okrytego całunem, wyszedłem na ganek. Ochmistrzyni, stara Wałkowska, postrzegłszy mnie i poznawszy, wyszła za mną. Całując mnie w rękę, oblała ją łzami i poprowadziła do jedynej izby nieopieczętowanej, którą zajmowała.
W karczmie znalazłbym był pewnie czyściejszy przytułek niż tutaj, bo wszystko, co biedną kasztelanowę otaczało, musiało być brudnem i opuszczonem, a Wałkowska i jej mieszkanie także. Wyobrazić sobie trudno tej nędzy, odarcia, brudu. Piec czarny, wytarty plecami aż do brunatnych jakichś plam świecących, krzesełka połamane i podarte, z których włosień wisiał u spodu... le reste a l’avenant. Zaduch, stęchlizna... Zapach jakichś odgrzewanych potraw i tłustości skwaśniałej... Prosiłem zaraz, żeby okno otworzyła, ale furtkę ledwie znalazła, mogącą się poruszyć a i ta na jednej zawiasie wisiała.
— Biedna moja dobrodziejka — odezwała się Wałkowska, martwiła się, martwiła, suszyła, pościła, modliła i ot tak przed czasem skończyła.
Miała lat 89.
— Doktora nie chciała — mówiła ochmistrzyni, rosołu nie dała zgotować, przez oszczędność, jak to zawsze, nie posiliła się niczem... nie słuchała mnie...
Nie śmiałem pytać o rozporządzenie, alem zapytał, czy o nas, o familii nie wspomniała. Westchnęła stara. Może i myślała choć nie mówiła nic. Ciągle sobie wyobrażała, że przyjdzie do zdrowia i że jej nic nie będzie. Prawda, że już tak nieraz źle było i potem znowu odeszło. Dopiero, gdy ksiądz do spowiedzi namówił i gromnicę dał w rękę, zlękła się nieco, ale na ówczas już nie była pora myśleć o czem innem jak o panu Bogu. I tak modląc się, przykazawszy mi wszystko pozamykać i klucze sobie pod poduszkę włożyć — skończyła biedaczka.
Wałkowska płakała ciągle, sama potem mi powiedziała niepytana, że testamentu jako żywo nie zrobiła, żadnego. Nie ulegało więc już wątpliwości, iż majątek cały spadał na Starostę i na jego jedyną wnuczkę Wandę. Nie miałem tu, prawdę rzekłszy, co robić, lecz raz przybywszy, przyzwoitość kazała, zostać do pogrzebu. Obejrzałem się więc o jakie takie mieszkanie. W letniej porze byle czysta izba mogła mi starczyć. Po długich naradach wskazano mi starą, jako tako utrzymaną jeszcze altanę murowaną w ogrodzie, gdzie się jesienią na słomie owoce rozkładały, i Wałkowska obiecała mi ją kazać oczyścić trochę, aby choć znośną była.
Przedarłem się do niej zarosłą ścieżyną, wśród zdziczałego ogrodu, ale ze smutkiem przekonałem się, znalazłszy ją nareszcie, że jedno okno było tarcicami zabite, a dach odarty... na wypadek deszczu... Niech się mój Florek urządza — pomyślałem — i poszedłem pieszo na folwark do ekonoma. Tu przesiedziałem parę godzin, wyprosiwszy, żeby mi cokolwiek zjeść zgotowali. Na okropnym jakimś papierze napisałem list do mamy i namyśliwszy się, drugi do Starosty. Któżby mi powiedział, gdym ostatnim razem był u starego, że tak się zmieni jego i Wandy położenie. Bez wątpienia byłbym może ostrożniej sobie postępował, bo Wanda teraz... wcale niespodzianie odziedziczy Podrańczę i — wszystko... Zawsześmy ufali w to, iż staruszka zrobi na naszą korzyść rozporządzenie i słusznie się to nam należało. Już jeśli nie całość, to część przynajmniej znaczniejszą wziąć byliśmy powinni. Ale — kiedy komu nie idzie to nie idzie. Staroście to niepotrzebne, użyć tego nie potrafi... Wanda!!


5. czerwca.

Nareszcie — wszystko skończone — i mój pobyt w altanie i w Podrańczu, prawdziwe męczeństwo. — Lecz coś dla względów familijnych uczynić należało, dla przyzwoitości — dla tego, aby nie okazać żalu do zmarłej, chociaż go do niej mieć możemy. O! tej altany i miłego w niej mieszkania nigdy pewnie w życiu nie zapomnę... Posłano mi siana na wilgotnej podłodze... Florek jeszcze urządził to znośnie. Mais nous avons compté sans notre hote... W nocy myszy i szczury... nie dały chwili spoczynku, musiałem świecę palić... bo się ich niesłychanie boję. Florkowi, który spał, pogryzły kamizelkę... Burza z piorunami w nocy i przez dach lał deszcz do środka, tak, żeśmy byli w obawie, w suchszym rogu czy i nas nie podtopi...
Nareszcie zjechała się familja — doczekałem się kochanej Mamy, która z żalu do staruszki łez nie mogła utulić. Nadjechała z jakąś panią i Wanda. — Starosta być nie mógł. Z reszty familji ubogiej, bliżsi się przywlekli... C’etait profondement triste et miserable.
Proboszcz czy na złość, czy niewiem z jakiego powodu, ściśle się trzymał rozporządzenia kasztelanowej, i pogrzeb był dla nas upokarzający... Chcieliśmy już na to łożyć sami; uparł się, iż na łożu śmierci tak a nie inaczej dysponowała... Mowy pogrzebowej zakazała... Trumna prosta sosnowa. Do katafalku dwudziestu świec nie było... Stypy żadnej.
Nazajutrz przystąpiono do inwentarza. Będąc już na miejscu — zostaliśmy do końca. Wałkowska mniej więcej wskazać mogła gdzie czego szukać, choć i ona nie wiedziała dokładnie jak się okazało. W złocie, srebrze, banknotach i na niewielu wexlach bardzo pewnych zsumowano, wszystko przetrząsłszy, do ośmiukroć sto tysięcy... Majątek lekko wart drugie tyle, choć ohydnie opuszczony. — Panna Wanda więc jest dziś książęcą partją, ale wyjdzie pewnie za zagorzałego patriotę.
Nie zbliżałem się już prawie do niej, choć wcale dla mnie była grzeczną i sama parę razy zwracała się do mnie. Zdaje się, że wypiękniała... Mama niepotrzebnie okazywała dla niej tyle czułości — i napróżno mi się zbliżać kazała. Jeśli już konieczność mnie zmusi, to później...
Skąpstwo kasztelanowej wystąpiło teraz przed nami z całem swojem dziwactwem; bo to już była mania jakaś i ideé fixe. Cały pokój pełen znaleźliśmy starego, pordzewiałego żelaztwa, sznurków powiązanych w paczki, różnych obłamków i łachmanów bez wartości. Skórki suche od chleba składała na kupki — chyba dla myszy...
Mama chciała zostać dla Wandy, mając na myśli zbliżyć się do niej i zyskać ją sobie — usłużyć jej w czemś... lecz nadjechała tam uboga jakaś krewna i Wanda podziękowała. Mama więc wróciła do Wilczej góry, a mnie pozwoliła jechać do Lwowa, lub dalej, wedle pierwszego planu — zalecając abym Starosty i Wandy nie zaniedbywał, a nawet usiłował być im pomocą. Dobra, kochana Mama jest tego zdania, iż jeżeli Starosta ma choć cokolwiek sumienia, powinien sam wpaść na tę myśl, aby wydaniem Wandy za mnie wynagrodzić krzywdę jaka się stała... bo nam spadku tego należała część wielka.
Zapewne, że myśl to słuszna a dziś Wanda, mimo zaniedbanego jej wychowania, byłaby dla mnie partją stosowną — lecz, nie wierzę w to aby Starosta miał tak delikatne uczucia sprawiedliwości. — Wanda wcale nie jest brzydka, nie można powiedzieć, aby nie miała inteligencyj — lecz zwichnięte pojęcia...
Enfin, Mamie posłusznym będę... Spróbować nie szkodzi; łatwiej tu się coś zawiązać może, niż gdzieindziej. Sprawa familijna. Mama też zaręczyła mi, że tę myśl podda Staroście z boku, przez osoby obce, i spodziewa się, że potrafią przemówić do jego sumienia.
Być by też bardzo mogło, że Mama sama, jeśli uzna tego potrzebę, przyjedzie do Lwowa. Wypada mi się więc dłużej w mieście zatrzymać...


10. czerwca.

Niepotrzebowałem się spieszyć tak bardzo z powrotem i po drodze wstąpiłem spocząć do poczciwego Gucia. Należało mi się to po nieznośnych strapazzach tej całej wyprawy, pogrzebu i t. p. Szczęściem zastałem Gucia w domu, a jego gościnność wynagrodziła mi doznane niewygody, jakie w naszym kraju spotyka się na każdym kroku. Nie znam domu kawalerskiego na lepszej stopie jak jego. Mówią, że się rujnuje; nie rozumiem tego, zaledwie le strict nécessaire komfortu, widzę u niego porządek wielki... Gdyby na to człowiekowi nie stawało, to żyć nie warto... Niema na stajni więcej, jak dwa konie wierzchowe, a ośm zaprzęgowych, kamerdynera, dwóch lokai, groom... kucharz i pomocnik... Cóż to jest za zbytek? W domu go też nie widzę. Do stołu bordo i szerry dobre, nic więcej, szampańskie rzadko i skromnie. Jeśli już na to tak jak on wychowanemu człowiekowi nie starczy, la vie devient impossible. Zresztą wiem, że Gucio gra bardzo szczęśliwie i systematycznie. Wygrana stanowi znaczną cyfrę w jego budżecie, na koniach mu się też szczęści. Gdyby nie Wycieczki do Lwowa i nie te nieszczęśliwe passje dla artystek... Ale każdy ma swe słabości, a ja moją dla niego przyjaźń także słabością nazwać mogę. Chłopak prawie bez wychowania, szkół nie skończył, za granicą był mało, a tak przyzwoity, z takim instynktem i taktem... I ubrać się umie i znaleść, i mówi dobrze, i w towarzystwo lepsze zawsze się potrafi wśliznąć, zajmując w niem miejsce przyzwoite. W najlepszych domach go przyjmują. Gdym zajechał, mało mnie z radości nie udusił w ganku.
Wiedział już o wszystkiem, i o krzywdzie jaka się nam stała, tylko nic o moim pobycie w altance ze szczurami. — Dał mi zaraz pokój dla wypoczynku i postarał się o obiad, prawdziwie dystyngwowany. Jedliśmy go oba w szlafrokach, en téte a téte, skończywszy wcale dobrym szampanem, choć nieznajomej mi marki. Nie zbyt słodki, ma trochę mocy i dużo gazu... Pokrzepiłem się znacznie. — Wieczór graliśmy w ekarte, ale ja niemam do tej gry szczęścia... Bawiłem go opowiadaniem moich lwowskich przygód, bo dla niego nie mam sekretów. Zazdrościł mi Emilji, a Wlaschówna go zaintrygowała. Jak teraz to i Wanda zajmującą się stanie.
Nazajutrz nagle zdecydował się jechać ze mną, za co mu z serca byłem wdzięcznym, bo nie lubię być sam w drodze, a z nim jechać, to roskosz prawdziwa. Zabawny bardzo et eminemment practique. Często nawet wcale dowcipny... Reszta też podróży do Lwowa przeszła nam niepostrzeżona... Stanęliśmy obok siebie. — Poznam go z hr. Ferdynandem.


11. czerwca.

Niewiele dni czasem wielkie zmiany sprowadzić może... Ostatnie płodne były w prawdziwie niespodziane rezultaty — nie licząc tego, że nas sukcessja ominęła, i że Starosta, który jadł obrzydliwe rzeczy w obłupanych talerzach, teraz będzie miał kucharza i saską porcelanę!! a Wanda co go pilnowała samotna, wyglądając przez okno na puste przedmieście, znajdzie świetne koło wielbicieli i konkurentów!! Daleko mnie więcej zdziwiło, gdym poszedłszy do hrabiny Marji, znalazł ją samą. Przyjęła mnie jakoś zimno, zakłopotana, z politowaniem szczerem nad zawodem jakiego doznaliśmy. Spytałem o Emilię...
— Nie znalazłeś jej — odpowiedziała — trochę excentryczna zawsze i łatwo się do nowych znajomości zapala... Poznawszy się z tą panną Arią Wlasch, pojechała do niej, ot już drugi raz... i ma tam parę dni zabawić.
Spojrzała na mnie stara i przysunęła się nieco.
— Nie mów tego nikomu, ale mi się zdaje, że ona się gotowa wydać za tego Wlascha, o którym głośno mówią, że był rozbójnikiem. — Czy to prawda, że tak bogaty?
Posłyszawszy to, przypomniałem sobie pierwszą bytność w Chełmicy i mimowolnie westchnąłem. Potwierdziłem to, że istotnie Wlasch się zdawał i był pewnie możnym bardzo, dodając jednak, że dla pani Emilji związek z takim człowiekiem, nieznanego pochodzenia, mętnej przeszłości i dosyć już późnego wieku, nie zdawał mi się stosownym.
— O! już to Emilka, ręczę ci kochany hrabio, do wszystkiego się zastosować potrafi. Zna ludzi, umie się obejść z nimi, a gdy zechce go sobie ująć — to potrafi...
Westchnęła pani Marja, widać jednak było, że obok obawy, niemal rada była projektom córki. Zaczęła potem mówić o Wandzie i Staroście, i życzyć abym się zbliżył do nich, prorokując mi, że łatwo tam pozyskam względy panny i dziadunia.
— Myli się, kochana hrabina, rzekłem niestety, nie przeczuwając wcale obrotu, jaki mogą przybrać wypadki, w czasie mojej ostatniej bytności u dziadka byłem tak niezręcznym, żem się i z nim i z Wandą posprzeczał — czego mi pewno nie zapomną.
Opowiedziałem hrabinie o co chodziło i przyznała mi, żem miał zupełną słuszność, bo ten chorobliwy nasz patrjotyzm raz przecie ustać powinien, a czas żebyśmy się z rzeczywistością pogodzić umieli.
Jest jednak tego przekonania, iż dziadunio nic tej mojej otwartości za złe brać nie powinien. — Radziła mi jak najspieszniej pójść do niego, zwłaszcza iż słyszała, że i Wanda z pogrzebu już wróciła. — Namyślałem się długo, wreszcie przemogła ciekawość i pojechałem do pana Starosty. Nie zmienił on jeszcze mieszkania, zastałem go w tym samym dworku, a Wanda, która mi z uśmiechem drzwi otworzyła, miała na sobie tę samą perkalową sukienkę. Wypadało mi, nie okazując wiele żalu ani pretensji żadnej, powinszować staruszkowi, co też uczyniłem...
— Dziadunio pozwoli, rzekłem, żebym był jednym z pierwszych, którzy mu powinszują, iż w późnym wieku doczekałeś się tak dla jego zdrowia potrzebnego polepszenia interesów.
— Mój Adasiu, odparł na to — wierzaj mi, że dla mnie to rzecz prawie obojętna. Nawykłem już obchodzić się małem. Było mi tak jak jest, prawie dobrze — niepotrzebuję wiele, a przytem czyż to mnie długo na świecie?? Jeśli się cieszę, to dla mojej drogiej Wandzi, i przekonany jestem, iż Bóg sprawiedliwy jej cnotę i poświęcenie chciał nagrodzić.
Wanda pocałowała go w rękę i żywo dodała:
— A! ja też nie potrzebuję wiele — przeszłam próbę życia i obojętne mi te wielkie dostatki jeśli one wam życia nie osłodzą.
Zwracając rozmowę od tych czułości, które mi obrzydliwemi się wydały, bo sentymentalizmów nie cierpię, zapytałem, czy nie mogę pomódz w obmyśleniu wygodniejszego mieszkania i t. p.?
— Zmiłujcie się, nie pędźcie, nie naglijcie mnie. Nawykłem do tego dworku, wrosłem do tego krzesła, zdaje mi się chwilami, że mi nigdzie lepiej być nie może.. — Westchnął. Tu byliśmy istotnie samemi otoczeni przyjaciołmi i kto tu nas szukał, z serca to uczynił — a teraz...
Wanda zaraz wpadła na swojego konika patrjotycznego, dowodząc gorąco dziaduniowi, iż otwarcie domu, w którymby skupiać się mogli i wspólnie zagrzewać ludzie uczuć szlachetnych, gdzieby można założyć ognisko itp. było by wielce dla społeczeństwa potrzebnem.
Spuściłem oczy i zmilczałem.
Jeźli się spodziewa mnie nawrócić — nawet dla pięknych swych oczu — to się bardzo myli. Wyniosłem z domu zasady, od których odstąpić nie potrafię żebym chciał, choćbym dla przyzwoitości zgodził się ich nie objawiać głośno. W czasie gdy to mówiła stojąc przy stoliku dziadka, miałem czas się jej przypatrzeć z uwagą. Strój nadzwyczaj prosty, dozwalał wydać sąd, żadnem złudzeniem nie złagodzony. Wzrost średni, figurka kształtna, nieco chuda.. twarz ożywiona, płeć nie zbyt delikatna, czoło piękne, nos orli, usta wdzięczne, włosy i zęby przepyszne.. ale ręka choć kształtna, dużawa i zapracowana.. dystynkcji mało.. W oczach znać bystrość pojęcia.. Tysiące się kobiet podobnych spotyka i mija, nie zwracając na nie wejrzenia. — Widać po niej że nie marzyła nigdy i na świat patrzy surowo, a jednak w rzeczach patrjotycznych unosi się i zapala. Nie pociągnęłaby mnie nigdy ku sobie! Zimną być musi..
Myśmy też zepsuci od dzieciństwa temi trzpiotkami niezrównanemi.. które rosną na paryzkim bruku, temi kwiatkami, pełnemi woni, blasku i smaku i po nich mało która kobieta podobać się nam może. — W Wandzie tak mało jest niewieściego! a my tak wiele wymagamy. — Ożeniwszy się — musiałby człowiek pomimowoli życie en partie double prowadzić — jak starzy Rzymianie et c’est diablement couteux.
Wróciwszy z tych odwiedzin dosyć smutny jakiś, musiałem się zająć Guciem i poznać go z Iwińskiemi i Ferdynandem.. Od razu jakby dla siebie byli stworzeni, zrozumieli się i pokochali.. Cały wieczór niemogliśmy się rozstać. — Na wieczerzę hr. Ferdynand zaprosił do Belli, gdzieśmy do gry siedli.. Gucio gra jak anioł, ale dziś, co mu się rzadko zdarza, przegrywał. — Żeby też się choć zmarszczył. Admirowaliśmy jego znalezienie się — pełne taktu. — Śmiejąc się i z najlepszym w świecie humorem, nie zwracając nawet uwagi na grę, znaczną sumkę przegrał do Ferdynanda. Polubili go wszyscy.
Późno bardzo wróciliśmy do hotelu. Ja pod koniec gry, usunąłem się od stolika i siadłem z cygarem na kanapie, gdzie mnie Bella przyszła rozrywać. Biedna dziewczyna! Pierwszy raz dłużej trochę z nią mówiłem — roztropna i nie bez dowcipu. Przyznała mi się, że hr. Ferdynand ją nudzi i że się jej to życie bez przyszłości przykrzy... Radaby wyrwać się na świat większy. Gdyby trochę maniery nabrała, mogłaby na nim zrobić karjerę jak tyle innych... a tu, co najwięcej, skończy na założeniu Magazynu Mód. Ferdynand skąpy jest dla niej i obchodzi się z nią brutalnie a bez delikatności. Iwiński mi mówił, że matka jej była praczką i podobno dotąd jeszcze się tem zajmuje — więc nie wiele na nią mają względu... Radziłem jej, żeby się po francuzku uczyła.


12. czerwca.

Dziś cały dzień spędziłem w szlafroku, ale też deszcz lał, który, mówią, że potrzebny był gospodarzom, a nam się dał we znaki. Nie w humorze też jestem. Jeżeli tak dłużej potrwa, muszę ztąd ruszyć dalej gdzieś, niemam tu co robić. Emilia etait une puissante distraction pour moi, a tej niema, do Wandy gwałtownie posuwać się ani mogę, ani mam ochoty, a samemu do Chełmicy jechać?! teraz przynajmniej nie wypada. Część dnia znaczną spędziłem na rozbieraniu położenia i refleksjach nad sobą. Co dalej? Jechać do Krakowa? To co tu słyszę, nie nęci mnie bardzo. Ostatnia posażna panna wyszła za mąż; nudy, słyszę, śmiertelne, chorują tam na politykę i literaturę, na propagandę konserwatywną i wszystkich zaprzęgają, jeśli nie do pługa, to do poganiania. Ja niemam najmniejszej zdolności do polemiki i apostolstwa — chcę naprzód żyć i dla siebie coś zyskać, nim się dam użyć do wojowania choćby za najświętszą sprawę. Cela m’embéte.
Posyłałem się dowiadywać o Emilię; kazano mi powiedzieć, że jeszcze nie wróciła z Chełmicy. Ciekawy byłbym ją tam zobaczyć, kokietującą starego Naboba, bo że się z zapałem musi temu posłannictwu poświęcać, j’en suis sur. Jechać mi nie wypada. Jak na złość i Stefana niema, nie wiem nawet, czy wie o moim powrocie. Czyby go zawiadomić?
Serio muszę się namyślać, co dalej począć mam z sobą.
Gucio latał cały dzień i więcej porobił znajomości, niż ja w ciągu tygodnia.


13. czerwca.

Przypadkiem dowiedziałem się o powrocie Emilji i pospieszyłem do hr. Marji. Szczególna rzecz, że od powrotu mojego dostrzegam w tym domu wielką różnicę postępowania względem mnie. Hrabina Marja mniej daleko jest uprzejmą. Emilja przyjęła mnie, jakby zaambarasowana, aleśmy poszli do jej pokoju.
— Nieprawda — zdziwić to musiało kuzynka, gdyś się dowiedział, że jestem w Chełmicy. Aria mnie tak zajęła, to biedne dziecię tak osamotnione i zdziczałe...
Zarumieniona spojrzała mi w oczy. Postrzegłem na palcu jej pierścionek przepyszny z olbrzymim turkusem, obracała go właśnie na palcu i domyśliła się, żem nań zwrócił uwagę.
— To od Arji — rzekła... Prawda, turkus przecudowny! co za kolor! Ale u tego Wlascha siodła i rzędy podobnemi są sadzone. Westchnęła; siedziałem milczący.
— Pamiętasz — dodała — com mówiła w Chełmicy — na pół żartem... że gotowam się wydać za Wlascha a ciebie z Arją ożenić. Otóż wiesz, pierwsza część programu gotowa się sprawdzić.
Spojrzała w zwierciadło, poprawiła włosy...
— Wlasch szalenie zakochany we mnie. Z takiemi temperamentami południowemi nie można inaczej postępować, tylko trzymając je a distance. Jestem surową i zimną i — doprowadziłam go już do szaleństwa prawie... Waham się.
Jakoś mnie to ubodło...
— Ponieważ rzeczy w krótkim przeciągu czasu tak daleko zaszły, odezwałem się szydersko — pozwoli kuzynka, ażebym jej przysłużył się wiadomością o pochodzeniu i przeszłości pana Wlascha. Juściż ją to musi obchodzić.
— A! pewnie największe niedorzeczności o nim plotą! co mi tam — zawołała żywo.
— Mam mówić?
— Ciekawam — proszę..
Zacząłem więc jej powtarzać historję ojca i syna, cyganki i izraelitki z Bukaresztu. — Słuchała czerwieniąc się, bledniejąc, niecierpliwiąc.
— Ale koniec końców, przerwała mi gwałtownie — cóż to jest? dowód, że pochodzi od książąt wołoskich i nic więcej. Que’est ce que cela me fait? ruszyła ramionami. — To mnie nic nie obchodzi. — Rozumiem, że hrabia możesz mieć wstręt do ożenienia się z Arją, ale ja mogę śmiało wyjść za Wlascha.. jak tylko go doprowadzę do tego, że mi się oświadczy... co nie długo nastąpi.. Córka tego pragnie, zyskałam ją sobie, a czego ona chce — to dokaże — zresztą i ja — coś mogę.
— A — różnica wiary? szepnąłem spoglądając na nią. — Cóż powie ksiądz prałat?
— A! nudny jesteś! odezwała się opryskliwie, nieznośny — któż o tem myśli? Czy to pierwszy przykład! Mogę go skłonić do zmiany... a potem...
Wstałem milczący, Emilja postrzegła na mojej twarzy wrażenie jakiego doznałem i kazała mi siedzieć. Sama usiadła przy mnie, jak dawniej, poufale, rękę położyła na mojem ręku i poczęła po cichu...
— Nie bądź-że dzieckiem! — czyż byś mi miał za złe, że sobie świetną przyszłość chcę zapewnić! Czy dla tego nie mażemy być dobremi, a nawet jeszcze lepszemi przyjaciółmi. Jużciż o Wlascha nie możesz być zazdrośny. Ale gdy idzie o te nieszczęśliwe dostatki, nam co mamy tylko ostatki, on passe par dessus beaucoup des choses!! Niebądź dzieckiem — szepnęła — nie znasz mnie... Dla Mamy, dla jej spokojności uczynię tę ofiarę... a tobie do Arji pomogę... bo podobno, Mama mi mówiła, że z Wandą...
Rozbroiła mnie, opowiedziałem jej jak jestem z Wandą i Starostą.
— Wątpię, żebyś mógł tam co zyskać — dodała — Starosta należy do rodziny naszej, był to człowiek dobrze wychowany, ale pomimo to.. zawsze w pojęciach i opinjach różnił się od całej familji. — To są ladzie moralnie upadli, ils sont devenus des grands seigneurs qu’ils etaient — des gentillatres du plus mauvais ton.
Staraj się podobać Arji.
Po długiej rozmowie, skończonej ucałowaniem tych pięknych rączek... z których jedną zdobił turkus Wlaschów — wyszedłem. — W przedpokoju z kwaśnym i ponurym rozminąłem się Tartakowskim... Zdaje mi się, że widok mojej twarzy nie poprawił mu humoru. — Powróciwszy zastałem Gucia w domu... przyznał mi się, że miał wielkie zmartwienie, — był tak nieszczęśliwy, że zgrał okrutnie hr. Ferdynanda i młodszego Iwińskiego, co go do rozpaczy przyprowadzało...
— Wolałbym był — mówił, sam się zgrać do koszuli — dawałem im wszelki możliwy rewanż — ale dłużej nie chcieli grać.
— Wieleżeś wygrał? spytałem.
— Nic tak nadzwyczajnego, u obu razem, niewiem czy więcej nad dziesięć tysięcy...
Nigdym Gucia nie widział w tak osobliwym humorze, gniewliwym, rozpalonym, rozgorączkowanym. Musiałem go uspokajać — boć znowu nie ma nic tak nadzwyczajnego — a fortuna kołem się toczy.
Późno w noc Stefan nadjechawszy do miasta, dowiedział się o mnie i wpadł jak wicher. Musiałem mu wszystko opowiadać — choć wiedział już po części. Z Guciem go poznałem. Nigdym nie miał lepszego dowodu, jak ten człowiek jest jenialny w obcowaniu z ludźmi. Znam go jak wybornie w naszem towarzystwie gra rolę dystyngwowanego, grand seigneur... Ze Stefanem zrobił się nagle takim rubasznym szlagunem, tak go ujął za serce, tak się zmienił, żem mało mu nie bił brawo... Czasem zerknął na mnie jakby pytał — a co? dobrze. —
Jego rozpacz z wygranej, zły humor, wszystko przeszło... Stefan zaproponował butelkę starego węgrzyna... i cmoktaliśmy go do drugiej godziny w nocy...
Niedzielski mi szepnął, że Emilja zupełnie Wlascha — jak on się po szlachecku wyraził — okulbaczyła... i że — chyba się z nią ożeni...
— To szatan nie baba! dodał — et il a raison... Po Stefana butelce, kazałem ja dać drugą, a Gucio trzecią. — Nie było nic tak nadzwyczajnego, ale przy ostatniej ściskaliśmy się, całowali, i Stefan wrzeszczał gorzej niż kiedykolwiek. Projekt stanął, abyśmy razem we trzech jechali nazajutrz do Chełmicy. — Gucio też jest ciekawy Naboba...
Żeby tylko i jego nie zgrał, bo dziwnie w grze jest szczęśliwy...


14. czerwca.

Z bólem głowy wstałem; mocne wino węgierskie piję chętnie, ale zawsze mi ten skutek robi, że od niego bolu głowy dostaję i dopiero mi go dobre szampańskie z lodu rozpędza. Ledwieśmy się mogli wybrać około południa. Gucio się wyświeżył i ubrał.. trochę jaskrawo. Pierwszy raz dostrzegłem, że mu smaku czasem braknie. Instynkt ma, ale istotnej dynstynkcji jeszcze nie doszedł. — Stefan z rana posłał do Naboba, że mu gości przywiezie, czekano więc na nas z obiadem.
Zdziwiłem się postrzegłszy Wlascha, i niemogąc sobie zdać zrazu sprawy ze zmiany, jaką w nim znalazłem. Był jakby odmłodzony.
Dopiero wpatrując się baczniej dostrzegłem, że brodę przystrzygł, wąsy wyfixował, brwi jakoś przygładził i twarz czemś wybielił. — Nie powiem żeby mu z tem lepiej było.. Śmiać mi się w duchu chciało.. bo to zapewne dla Emilji postarał się o tę metamorfozę.
Gucio oczarowany w początku, prędko odzyskał przytomność i z nieporównanem zuchwalstwem począł sobie dawać tony.. Przysiadł się zaraz do panny i poprowadził z nią rozmowę, do której i ja się później przyłączyłem. Szczególna rzecz — czuję się daleko od niego lepiej wychowanym, więcej z ludźmi oswojonym, a w towarzystwie on daleko sobie łatwiej niż ja radzi.
W pół godziny z panną był na takiej stopie — do jakiej ja dotąd nie miałem szczęścia dostąpić. — Śmielszy jest — a kobiety to lubią, zdaje się otwartszy, choć go posądzam że wcale nim nie jest..
Wlasch dla mnie był z uprzedzającą grzecznością, ale nie mówił ze mną prawie o czem innem, tylko o pięknej mojej kuzynce, dla której z admiracją się nie tai.
Ja kilka razy próbowałem poufalszą zawiązać rozmowę z Arią — ale mi się nie wiodło; humor mi to popsuło i usunąłem się na stronę.. Dzień ten cały był dosyć nudny.
Stefan mnie ciągle popychał do panny, a Gucio tak ją jakoś bawił skutecznie, że na mnie oka zwrócić nie raczyła. Starałem się ją przekonać, że to mi wszystko jedno.
Dopiero pod koniec tego długiego dnia, gdy Gucia odwołał Wlasch, miałem to szczęście, że mnie rozmową zaszczycić raczyła, unosząc się nad Emilją i prawie o niej tylko mówiąc wyłącznie. — Emilja tu podbiła wszystkich. Naboba, córkę, nawet niemą staruszkę, która głową i ręką wyraziła swe uwielbienie dla niej. Spodziewają się jej w tych dniach na zamku.
Aria ciągle ją zwała moją kuzynką — podziękowałem więc jej w imieniu rodziny za te uczucia.. wyrażając razem, iż jej trochę zazdroszczę, niemogąc się poszczycić równą życzliwością. — Coś podobnego..
Spojrzała na mnie dziwnie... i zwróciła rozmowę pytając o Gucia.
Miałem wielką ochotę przypiąć mu jaką łatkę, aleby to było du plus mauvais gout, bobym się okazał zazdrośnym, czego właśnie nie chciałem. Rozlałem się więc w pochwały dla niego, zowiąc go jednym z najlepszych przyjaciół moich. Aria przyznała mu wiele żywości, dowcipu i oryginalności.
Dla takiej publiki jak Wlaschowie, należy grać rolę jaskrawą — inaczej, l’effet est manqué. Ale to nie jest w mojej naturze.
Gucia tu więcej nie przywiozę, widzę żem zrobił głupstwo.
Pożegnaliśmy się pod wieczór i wrócili do miasta. Gucio przez całą drogę unosił się nad pięknością Arji i przepychem dworu w Chełmicy. Prawda, że Wlasch, swoim zwyczajem, oprowadził go, pokazał mu, pochwalił się przed nim wszystkiem co ma, a Gucio n’a pas manqué de s’extasier, a propos des bottes. Pożegnałem wcześnie moich towarzyszów, żeby długi list napisać do Mamy, i trochę się przed nią poskarzyć, a trochę poradzić. Jestem zdezorjentowany — i nie wiem dobrze, co począć z sobą.


15. czerwca.

Z nudów poszedłem do hr. Sylwestra, którego dawno nie widziałem; przyjął mnie nadzwyczaj uprzejmie.
— Wieki, jakeśmy się nie widzieli! — zawołał sadzając mnie przy sobie — a co zmian! Mów, proszę... Wszak jeździłeś na pogrzeb tej starej Harpagonki, Kasztelanowej, która słyszę, sobie samej świec do katafalku żałowała. Dites donc? Starosta poczciwy dziedziczy, Wanda która nie chciała Niemca i chodziła w perkaliku, ubierze się w jedwabie! Emilia słyszę wychodzi za cygana, a... i pan dobrodziej masz się żenić z księżniczką wołoską? Czy to wszystko prawda?
I patrzał mi w oczy filut stary...
— A hrabia w to wszystko wierzysz? — zapytałem.
— Nie, ja mam zwyczaj, krakowskim targiem, wierzyć zawsze połowie plotki i połowie potwarzy. Oprócz tego zachowuję jak me prawidło: dobremu, które o ludziach mówią, nie dawać wiary, złemu łatwej, złe jest w naturze...
— A dobre? — zapytałem.
— Bywa przypadkiem i wyjątkiem. Cóż chcesz! c’est triste, mais c’est comme cela.
Po chwili rozmowa stała się bardziej serio. — Szanowałem i uwielbiałem matkę twoją, kochany hrabio — rzekł mi — życzę i synowi dobrze, jakże ci idzie, mów otwarcie, dokąd zmierzasz? co na sercu?
— Serce wolne, projektów niemam, rozpatruję się.
— Masz czas — rzekł — festina lente. Cóż to jest ta cyganka wołoska?
Zacząłem mu opowiadać.
— To nie dla ciebie — rzekł w końcu. Na takiej loterji wygrywa się czasem, lecz nikomu grać w nią nie życzę. Prawda to, że Emilia...
Uśmiechnąłem się potakująco.
— Dla niej, to doskonałe — zawołał hr. Sylwester. Prawdę powiedziawszy pilno, czas by sobie za mąż poszła. Une femme adorable, ale serce ma w mózgu, najniebezpieczniejsza w świecie rzecz, temperament w imaginacji... i mogłaby jak nic faire un faux pas. Wolę żeby Wołoch głupstwo zrobił, żeniąc się z nią, niż ona. Cela n’empéche pas, że gdybym był młodszy, zaprowadziłaby mnie au fin fond de l’enfer!
Wandy — dodał — prawie nie znam, ale mi się zdaje, iż to dla ciebie hrabio, partja.
Tak mnie ujął życzliwością swoją, żem mu cichuteńko opowiedział moje wrażenia, opinję i spotkanie dwukrotne z kuzynką. Hrabia tego patrjotyzmu niema za tak niebezpieczny.
Mon cher — rzekł — prawda, że to rażąca rzecz ten demonstracyjny patrjotyzm na śniadanie i podwieczorek, i a toute sauce, ale, wierz mi, nic tak prędko nie wietrzeje jak on. Potem, jak tylko się o nim wiele mówi, to się wyszepcze jak rak. Ja się boję innego, cichego, tajnego, milczącego a zaciętego. Kobieta za mąż poszedłszy, rzadko kiedy nie przeniesie miłości tej fantazyjnej na bliższe sercu przedmioty.
— Ale ja bądź co bądź, tam nie mam i nie będę miał łaski — rzekłem.
Allons donc! allons donc! młody i ładny chłopak, który się chce podobać dziewczynie skromnej i nienawykłej do hołdów... Po cóżby ci się wychowanie zdało?
Przyznałem mu się, że Wlaschównę bym wolał.
Si le coeur vous en dit? — odparł — nic nie mam przeciw temu. Trochę trzeba umieć ważyć, gdy się chce wygrać grubo.
Niema milszej gawędki w świecie jak z tym starym, czuć w nim, do jakiego świata należał. Niestety, jest to ruina, którą, jak mówił Rzewuski, les esprits hantent quelque fois.


16. czerwca.

Śmieszna historja — Gucio nic mi nie mówiąc wyjechał niewiem dokąd! Służący mi tylko powiedzieć umiał, że zaproszony na wieś. — Stefan także do żony musiał spieszyć. Poszedłem do hrabiny — zastałem ją samą z ks. prałatem. — Po panią Emilję wczoraj panna Wlasch sama przyjeżdżała. Hrabina odchwalić się jej nie może.. Obie razem na dni kilka znowu ruszyły do Chełmicy. Pani domu nawet, jak tylko będzie zdrowszą, przyrzekła także być u barona Wlascha. — Tu go już baronem zowią — c’est entendu. Pustki więc zastałem wszędzie. Prałat mi wyraził kondolencję nad śmiercią prababki.. Nie lubiąc politowania — wyszedłem prędko. — Machinalnie spacerem idąc, znalazłem się na przedmieściu w dworku Starosty, ale — i tego jużem nie zastał. Okna otwarte, mebli połowa w ulicy. Wynieśli się do kamienicy jakiejś w mieście. Adresu mi powiedzieć nie umiano.
Miałem dziś wyrażony quignon. Idę do Iwińskich, niema w domu; do hr. Ferdynanda, visage de bois znudzony wreszcie idę do Belli, przekonany że choć tam go znajdę. Dzwonię.. nie rychło otwiera mi sama.. pomięszana jakaś. Zobaczywszy mnie, wzruszona cała podaje rękę. — Chodź hrabio, jestem nieszczęśliwa!
Wchodzę; w pokojach nieład. Spostrzegam dopiero że i panna jakby po łzach, w ubraniu zaniedbanem.. Padła na sofkę — Hrabia wiesz?
— Nic nie wiem? cóż się stało?
— Ferdynand u mnie wieczorem zastał Iwińskiego.. Z teatru powracając Iwiński wstąpił na chwilę, — a dziś mi dał odprawę — niewdzięcznik, niegodziwiec.
Przez drzwi otwarte weszła w tej chwili stara kobieta, w ubogiej odzieży, chustką cała osłonięta, ucierając nos rękami.
— Pan hrabia — jest przyjacielem mojej córki — to niech osądzi! zawołała — czy jest tu sprawiedliwość na świecie? czy jest sumienie? czy jest kropla poczciwości.. Przyjdzie chandra i — bywaj zdrowa..
Żeby jej był nie odmówił od Iwińskiego, to by się na dziś dzień trzymało, i mogło by z tego co lepszego dla nas jeszcze wyróść. — Jemu się zdaje, że za serce i poczciwość zapłacić można. A taka z pozwoleniem..... cóż on jej zostawił? co? niech pan spyta? Na trzewiki porządne nie stanie, póki inną nie znajdzie kondycję.. Bo to wszystko teraz z pozwoleniem, zgolało! Jakie to teraz panowie, z pozwoleniem — parszywe.. Rachuje się każdy nawet w takich okolicznościach.
Bawiło mnie to, więc nie przerywałem; zbliżyła się, rękami to docierając nosa zakatarzonego, to dodając wymowie wyrazistości.
— Niech jaśnie pan sam sądzi, pan co jest przyjacielem mojej córki. — Prałam mu bieliznę, temu hrabi, a co z nią biedy było i co grymasu, jednemu Bogu wiadomo. — Przecież wiedział o pokrewieństwie a targował się o koszule tak, jak żyd... jak Boga kocham — jak żyd.. I gdzie tu teraz sprawiedliwość. —
Córka jakoś uśmierzyła ten wybuch żalu macierzyńskiego i — stara odeszła gderząc do kuchni.
Zostałem sam z Bellą, której mi żal było... Nie miałem co robić, słuchałem jej gniewów i skarg. Kazała zrobić herbatę, przyjąłem ją, zapaliłem cygaro. Nie było obawy, aby kto przyszedł, bo i Ferdynand zerwał z nią i Iwiński na nowo, jak zapewniała wracać nie myślał.
Dziewczyna prosta, naiwna, bez wychowania, ale też skromna, łagodna i dobrego usposobienia.
Spędziłem tu wieczór sam na sam, na słuchaniu zajmującego opowiadania o stosunkach z dwoma tymi panami i dowiedziałem się ciekawych rzeczy... Stara matka po kilkakroć wkraczała do pokoju, nie wiem prawdziwie, czy przez ciekawość, czy przez ostrożność, a na ostatek dała mi do zrozumienia, że dłużej siedząc, mógłbym jej córkę — skompromitować. Miałem tyle litości, że się jej w oczy nie rozśmiałem.
— Co innego proszę pana hrabiego, jak się zawiążą regularne stosunki — a żeby tak, komu się przyśni, znowu wchodził i siedział... toby ludzie pletli. Pan hrabia daruje, ale każdy ma swój honor, który mu jest drogi.
Zaczerwieniona Bella ledwie się matki pozbyła, alem ją pożegnał. Wyprowadziła mnie do przedpokoju. Niepodobna mi się wiązać teraz, powiedziałem jej, ale kiedy niekiedy mogę przyjść odwiedzić. Nic mi na to nie zaprotestowała. Mnie to dosyć bawi, alebym nie chciał, żeby o tem bębnili.


17. czerwca.

Gucio przyznał mi się powróciwszy, że był w Chełmicy, i że się doskonale bawił. Trochę mnie to dotknęło.
— Proszęż cię — rzekłem — wszak wiesz, że ja tam miałem projekta!
— Alboż ja ci przeszkadzam? — zawołał — alboż bronię bywać? Wlasch mnie prosił, trudno znowu odmawiać.
Nie powiedziałem mu nic, aleśmy się rozstali zimno. Dziś słyszę, Florek mi oznajmuje, że pan Gustaw wyniósł się z hotelu na prywatne mieszkanie. A la bonne heure! nie powiedziawszy mi słowa, i nie pożegnawszy się ze mną. Un procédé au moins singulier.
Uraził się moją wczorajszą wymówką, ale go przepraszać nie myślę.
A! co za nudy! co za nudy!


24. czerwca.

Niewiem już, ile dni nawet dziennika nie tknąłem. Rozmyślam ciągle co począć, niewiem prawdziwie, co lepiej. Tymczasem dnie tak schodzą trybem jakimś nałogowym, na niczem.
Czasem chwila u którego z Iwińskich, zawsze ze mną w dobrych stosunkach, wieczorem jaka godzina u Belli, która a la longue, niezabawna. Ciągle jak papuga powtarza jedno, i ubolewa nad swym losem. Już z góry wiem, jak mnie przywita, co powie, jaką mnie obdarzy odpowiedzią na pytanie, jak pożegna...
Dwa razy byłem u Starosty, a raz tylko widziałem Wandę; w domu nowym jeszcze się nie urządzili. Młoda gospodyni tem tylko zajęta, aby Staroście było mile, dobrze i wygodnie. Gdzie dawniej nie spotykano nikogo, teraz pełno jakichś ichmościów w taratatkach... z wąsami i minami zamaszystemi. Wygląda to na biuro oficjalistów... Wanda chodzi rozpromieniona, ani jej poznać, chociaż strój pozostał ten co dawniej.
Hr. Maria raz mnie nie przyjęła, Emilię widziałem na chwilę, była roztargniona i zajęta...
Wczoraj baron Tartakowski spotyka mnie na ulicy, kwaśny, nachmurzony, zły...
— Wie pan nowinę? wszak to i hrabiego cokolwiek jako kuzyna obchodzić powinno...
— Cóż takiego?
— A no — nasza pani Emilia niezawodnie za mąż wychodzi. Począł się śmiać złośliwie. Wie hrabia za kogo, za awanturnika, przybłędę, dla jego bogactwa. Widziałem tego człowieka? czysty cygan. Umyślnie w policji kazałem sobie pokazać, co o nim wiedzą! Kaduk wie co za figura!! Ale cóż, panie hrabio... pieniądze, pieniądze i pieniądze... one królują, one żenią, one przyjaciół robią, — przez nie wszystko, bez nich nic...
Machnął ręką i poszedł. — Byłem u prałata chcąc się coś dowiedzieć więcej, ale mi powiedział, że rzeczy wcale tak daleko nie zaszły, że pewnego niema nic, że hrabina Maria niezdecydowana, a sama pani Emilia się waha... Więcej podobno gadania niż rzeczy.
Jutro sam pojadę do Chełmicy... Przecież Wlasch mnie zapraszał... własnemi oczyma zobaczę więcej. To ciekawe..


25. czerwca.

Wybrałem się z rana, nająwszy powóz i Florka z sobą, na przypadek — dzień mi się poszczęścił piękny i niegorący... Przez całą drogę rozmyślałem... nad dziwnym składem okoliczności... Gdym przybył i poprosić kazał o pokój gościnny dla przebrania się, dano mi już nie ten, co pierwszym razem, ale drugi, skromniejszy. Tamten był zajęty... nie umiano mi powiedzieć przez kogo... Florek doniósł mi wkrótce, że w nim od dwóch dni Gucio mieszkał... Zastałem też panią Emilię — a zatem nie będziemy sami...
Gdym zszedł do salonu, całe już towarzystwo było w nim zgromadzone... Wlasch siedział przy Emilji, a mój przyjaciel przy pannie Arji. — Zrobiłem wrażenie posągu Komandora w Don Żuanie. — Gospodarz uprzejmie wy szedł naprzeciw, panna ironicznie się uśmiechnęła, Gucio podbiegł nadzwyczaj rozczulony. Wypadło mi wdziać maskę obojętności i chłodu, i zdaje mi się, że ją dobrałem doskonale...
Dla figla przyjacielowi przysunąłem się do panny — Emilia zmierzyła mnie oczyma, w których się malowało podziwienie jakieś i niepokój. Wlasch, jakem się tylko umieścił przy jego córce, wrócił do pięknej kuzynki, która cichą zabawiała go rozmową... Jakkolwiek zajętą nim była, postrzegłem wkrótce, iż się niepokoiła mną i zwracała często, spoglądając ku mnie, jakem się znajdował. — Gustaw, którego odsadziłem literalnie od panny, przez okna salonu przypatrywał się smutnie pięknej okolicy. — Wkrótce jednak panna Aria znać chcąc dać dowód uprzejmości osamotnionemu, wstała i poszła mu sama ułatwić zapoznanie się z topografią miejscową... Pozostawała mi niema staruszka. Szczęściem Wlascha odwołano, a sama przyzwoitość zbliżyła do mnie kuzynkę...
Emilia wcale nie wypiękniała... znalazłem ją zmizerniałą i jakby zmęczoną...
Wstała i poprowadziła mnie rozmawiając po salonach.
— Nareszcie namyśliłeś się przybyć — rzekła mi cicho — gdy twój przyjaciel, pan Gucio, ciągle tu atentuje i pannę ci bałamuci...
— Sądzę, że nie wiele u niej zyskał, bo kochana Aria dosyć trudna — lecz przyznać mu muszę, że zręczny bardzo.
— Cóżeś robił przez ten czas? Przyznaj się — myślałeś o Wandzie!
— Myślałem — odezwałem się, tylko o straconych łaskach pięknej i dobrej niegdyś dla mnie kuzynki, która — pomnę to jak dziś — przyrzekła mi — bądź co bądź — przyjaźń swoją.
— I słowa dotrzyma — żywo dorzuciła Emilia — soyez en sur. Ale któż winien tym, co sami własne zaniedbują interesa i dają się drugim wyprzedzać. Nonchalance nie do darowania... I trzeba ci było samemu tego wiercipiętę przywozić.
— Narzucił mi się — chociaż nie spodziewałem się zdrady, formalnej zdrady.
— Niepotrzebnie go obwiniasz — rzekła — sam winieneś najwięcej.
— Niech i tak będzie.
— Zabaw tutaj — dodała. Wlasch cię będzie prosił — bądź pewny. Ja się tu śmiertelnie nudzę... Człowiek dziwnie ekscentryczny, którego znając nawet dłużej, nigdy się nie zna zupełnie... Mięszanina osobliwa wszystkich wpływów jakie w życiu nań działały. Aria dobre dziecko, ale pieszczone i samowolne — czuje się królewną.
— A kiedyż wesele? zapytałem śmiejąc się.
— Czyje?
— Całe miasto mówi, że pani Emilia wychodzi za Wołocha...
— A ja mówię, że sama nie wiem co zrobię. Nie prawda, słowa nie dałam... Oświadczał mi się trzy razy. Aria u nóg moich klęczała... odłożyłam słowo ostatnie do bliższego poznania... Powiedziałam mu z góry, że się lubię bawić, że potrzebuję towarzystwa i jestem kokietką...
— Kochana kuzynko — dodałem, sauf votre permission, mnie się zdaje, że on się sam tego powinien był domyśleć.
— Jesteś bałamut...
— Serjo więc — nic nie ma jeszcze, dodałem.
— Stanowczego nic.
— To wybornie — rzekłem żartobliwie, kuzynka, która mi być przyrzekła przyjaciółką, może postawić warunek... niech mi da Arię... A wówczas...
Pokręciła głową.
— Ale Arji dać nie można! zawołała — nawet ojciec tego nie potrafi. — Arię trzeba wziąć — trzeba opanować jej serce lub głowę.
Aria włada ojcem i domem i wszystkiem, a nie ojciec nią. — Powiem ci otwarcie, że — choć się bardzo kochamy, właśnie z powodu jej nie mam odwagi oddać ręki Wlaschowi.
— Kochana kuzynko, a gdyby nie ta obawa, czyżby ci się mógł ten karykaturalny jegomość podobać?
Kochana kuzynka spojrzała na mnie z ironicznym uśmiechem.
— Na męża — wierz mi jest wcale znośnym, ma to naprzód, czego wam młodszym już braknie, — wiele zapału, ma serce... a że nie ładny i nie pokaźny... mój Boże!
Zrobiła minkę dziwną.
Po namyśle, postanowiłem zostać dłużej, choćby dla tego tylko, aby Guciowi przeszkadzać. To mi się jednak nie bardzo udawało, bo on i panna jakoś się rozumieli, zbliżali, uśmiechali, a mnie przystąpić było trudno... Nareszcie ku wieczorowi namyślił się wyjechać i zniknął... Chciałem go złapać na wyjezdnem, ale mi się bardzo zręcznie wywinął... Korzystałem z osamotnienia Arji, aby się zbliżyć do niej, nie unikała mnie wcale, owszem zdawała się wywoływać poufalszą rozmowę. Wieczór był bardzo piękny, księżyc świecił, otwarte stały okna salonu, po kolacji poszła się zeprzeć na balkonie, na ogród wychodzącym; udałem się za nią.
Nie raz mi tę sprawiedliwość oddawano, nietylko Mama, ale obcy, że jak wirtuoz umiem rozmowę poprowadzić. Myli się kto myśli, że to wielką sztuką nie jest; daleko trudniej powozić wyrazami, niż czterma dzikiemi końmi. W rękach biegłego woźnicy idzie konwersacja stępią, truchtem, kłusem, galopem, zwraca w miejscu, staje, rusza czwałem jak mu się podoba. Ludzi, z którymi się rozmawia, trzeba wypróbować z razu jak koni, bo są ludzie znarowieni jak one, lub wytresowani i charaktery różne. Dobry taki woźnica od razu cugle wziąwszy, czuje z kim ma do czynienia. Niepochlebiając sobie, talent ten posiadałem, lub sądziłem, żem go miał w wysokim stopniu; ale z tą panną napróżno siliłem się — twarda (że użyję wyrazu mamy panny Belli — z pozwoleniem) — twarda w pysku... Brała mi na kieł co chwila i niosła...
Zacząłem od zapytania, z powodu krajobrazu i wieczora... Czy lubi naturę?
— Pan hrabia masz nader krótką pamięć, odpowiedziała — zdaje mi się, żem się już przed nim z tem wydała, iż mnie bawi wszystko; jakżebym miała być nie czułą na widoki tego ślicznego świata, który jeszcze znam tak mało?
— Jest to wielkie szczęście być wrażliwą, rzekłem, a najsmutniejsza rzecz, zobojętnieć na wszystko...
— A jakże można zobojętnieć — odparła — mnie się zdaje, może po dziecinnemu, że nadużycie wszystkiego sprowadza przesycenie. Gdzieś to czytałam czy słyszałam.
— Mogłaś pani nawet sama tego doświadczyć — zawołałem, bo w takich dostatkach i zbytku będąc wychowaną...
— Tak, ale dostatek i zbytek — to są rzeczy w życiu mniejszej wagi.
— Przepraszam, rzekłem, dopiero gdzie się kończy troska o potrzeby, zaczyna się życie prawdziwe.
— Ale potrzeby istotne są małe — odezwała się... my sobie wiele ich tworzymy sztucznie i obracamy w nałogi... Nałogi stają się potrzebami. — Czyjaż wina?...
Zdziwiłem się temu spostrzeżeniu, jak na młodą panienkę, bardzo przemądrzałemu, i zamilkłem. Zwróciłem potem rozmowę.
— Mój przyjaciel Gucio, nieprawdaż że jest chłopcem bardzo miłym?
— Bardzo — odpowiedziała śmiejąc się szczerze i patrząc mi w oczy impertynencko — jest trzpiot i nie ukrywa się z tem wcale, żywy, pocieszny... nie sztywny i nie gra innej roli nad tę, jaką na świat przyniósł z sobą. Mnie się podoba...
— Zazdroszczę mu — rzekłem — lecz co się tyczy roli, znam go dawno, grywa z łatwością różne.
— Nie dobry z pana przyjaciel.
— Bom zazdrośny — odpowiedziałem.
— A! uśmiechnęła się — doprawdy nie ma czego wierz mi pan.
Przeszła się parę razy po balkonie, ja stałem oparty o poręcz jego.
Emilia ukazała się we drzwiach balkonu, a Aria pospieszyła pochwycić ją pod rękę i wciągnąć ku nam.
— Cóżeś się to tak kuzynek zadumał o blasku księżyca? — spytała z przekąsem.
— Wie pani o czem? — Zadumałem się o szczęściu Gucia, którego pochwały słyszałem właśnie z ust panny... baronównej.
Emilia zwróciła się ku niej pytającą robiąc minkę. Jakto? Gucio się podobał.
— Bardzo — powtórzyła, skłaniając główkę. — Bawi mnie...
— Bawi! — podchwyciła Emilia — no, to jeszcze nie niebezpieczne.
— A cóż grozi niebezpieczeństwem? — spytała.
— Nie mogę tych tajemnic zdradzać! — odezwała się Emilia. W tem baron szukający jej wszedł żywo na balkon; rzuciła nas i wziąwszy podaną rękę, głowę tylko ku nam zwróciła, jak na pożegnanie i oddaliła się. Aria przysunęła się i stanęła niedaleko odemnie.
— A pana bawi czy nudzi moje towarzystwo i księżyca? — spytała żartobliwie.
— Ja chory jestem na chroniczne nudy — rzekłem...
— Choroba angielska — uśmiechnęła się. — Nie mówmy o chorobach, ja zdrowie lubię.
— Dla tego samego już ja obok Gucia nie mogę stanąć i łaski u pani nie zyskam.
— A na cóż panu łaska moja? — spytała zuchwale.
Odpowiedź była trudna, skłoniłem się w milczeniu. Znowu się przeszła po balkonie i stanąwszy naprzeciw mnie — zapytała.
— Co pan teraz czytasz?
— Jakto? pani przypuszcza, że ja zawsze czytać coś muszę!
— Pan nie masz tego nałogu? — odparła — cóż pan robi? myśli? pisze?
— Nudzę się — rzekłem.
— Wiesz pan, że to rzecz straszna — bo zaraźliwa, rozśmiała się szydersko, kto jest znudzonym staje się nudnym.
— Czy to wyrok na mnie!
— Nie — ale przestroga...
Pomyślała trochę, znać jej przyszło na pamięć, że konie lubię.
— Co pan mówisz o Paszy? co o moim Izmailu?...
— Oba prześliczne.... rzekłem, szczególniej Izmael, zdaje się być stworzeniem intelligentnem.
— Jak każdy Arab — rzekła... człowiek w stworzenie także wlewa coś swej duszy obcując z niem. Arabowie żyją z końmi jak z przyjaciółmi...
— Przyznam się, szepnąłem utrzymując się w mojej roli — że gdy z ludźmi nie zawsze żyć wygodnie — cóż to być musi z koniem?
— A! nieskończenie łatwiej, właśnie! podchwyciła żywo — bo konie są naturalne... a ludzie bywają sztuczni i fałszywi.
— Jest to aforyzm — rzekłem umyślnie, używając imponującego wyrazu.
— Ale wyciągnięty z doświadczenia — odpowiedziała mi żywo, i wcale nie aprioryczny.
Jak mi palnęła tem nie-aprioryczny ażem drgnął. Spostrzegła to i nie mogąc się wstrzymać, poczęła się śmiać po dziecinnemu.
— Co pana tak wzruszyło?
— Wyraz, przez panią użyty.
— Domyśliłam się... ale muszę panu się wytłumaczyć. Chora byłam tak jak pan i leczyć się chciałam. Przyszła mi fantazja nauki... czytałam co napadłam, brałam lekcje filozofii.
— Szczęście, że nie medycyny! szepnąłem złośliwie trochę. Bystro spojrzała na mnie z politowaniem jakiemś.
— Gdyby mi było wolno — któż wie, może bym się i tego uczyć chciała... Nauczyłam się kilka języków, a gdybyś pan moją bibliotekę zobaczył — przeląkł byś się...
— Radbym się przestraszyć! rzekłem.
— Chodź pan...
To mówiąc wybiegła do sali i zadzwoniła... Wszedł murzyn, skinęła aby wziął dwie świece i poczęła iść żywo... Przeszliśmy kilka pokojów. W jednym z nich na kanapie siedział Wlasch z Emilią w czułej rozmowie. Zobaczywszy nas, porwał się i spytał.
— A to dokąd?
— Pokażę panu moją bibliotekę... siedź kochany ojcze — wracam zaraz.
Murzyn z wielką powagą, podnosząc lichtarze szedł przodem... Aria weszła na wschodki małe i otworzyła drzwi, wskazując czarnemu, aby ze świecami przodował nam.
Byliśmy w bibliotece. Wyglądała wcale oryginalnie. Pokój ogromny, na półkach nieład największy, na ziemi kupy książek, na stolikach porozkładanych mnóstwo... Przy ogromnem biurze sofa wygodna, jakby do leżenia... obok dwa bukiety olbrzymie...
Ten chaos nowych i starych dzieł, pozrzucanych na kupy, oświeconych dziwacznie światłem, które murzyn trzymał, kwiaty wśród nich, pułki na wpół puste, podłoga, podzielona jakby ścieżkami na jakieś kompartymenta osobne... mnóstwo pozaczynanych i pozakładanych tomów, świadczyły o tem, że nie o naukę szło pięknej pannie, ale o dogodzenie rozkapryszonej fantazji.
— Widzisz pan — rzekła — tam leżą moi kochani grecy, tu włosi, ta kupka, to historja średnich wieków... Jak mi się co znudzi, rzucam i biorę się do czego innego, a gdy mnie ta bibuła zmęczy, siadam na Izmaila i puszczam się w las.
— A cóż będzie z ludźmi, gdy panią znudzą? — zapytałem.
— Izmael i od nich. wybawić mnie może.
Popatrzyłem chwilę — wpadłszy na ten ton żartobliwy — i szepnąłem.
— Powinnaś pani mieć i laboratorium chemiczne, mówią, że to bardzo ma być zabawne.
— Tak — rozśmiała się, ale twarzy ani rąk opalić nie mam ochoty, bo brzydką być nie chcę.
— Masz pani słuszność — rzekłem i wyszliśmy. Uspokoiła mnie wizyta w bibliotece, boć Gucio, który oprócz kalendarza nigdy nic nie czytał, serca takiej sawantki zdobyć nie może...
Powróciwszy, chciałem ją w salonie namówić do zagrania na fortepianie.
— Ja gram tylko dla siebie — rzekła — i bardzo źle. Braknie mi cierpliwości. Bawi mnie pierwsze czytanie a uczyć się nie lubię, po co? Tak jakbym się książki chciała na pamięć nauczyć, gdy wolę myśli własne...
W tym sposobie paplała cały wieczór. Poszliśmy spać późno, Emilia skinęła na mnie, abym na chwilę wszedł do niej.
— A cóż Aria? — zapytała.
— Jutro zabawię do południa, odpowiedziałem — a po obiedzie pojadę.
— Byłam tego pewną, trzeba wielkiej odwagi, aby się posunąć do jej ręki.
— To nie ulega wątpliwości — rzekłem cicho.
— A mimo to, może być najlepszą żoną — dodała Emilia, bo ma serce.
— Więcej jeszcze fantazji niż serca.
Emilia ziewnęła i po cichu mi szepnęła podając rękę.
— Ale Wlasch! o cieux! o puissances célestes — jakiż nudny! Cóż to dopiero będzie później...
Wyszedłem zadumany; piszę do Mamy o wszystkiem, a jutro stanowczo opuszczam Chełmicę.


27. czerwca.

Zrana zeszliśmy się wszyscy na śniadanie. Profuzja wszystkiego u Naboba, ale bez smaku to podane i bez myśli przewodniej. Kuchnia ma swą logikę, wymaga harmonji, potrzebuje nauki. Tu mnóstwo rzeczy... ale jak siano koniowi rzucają te przysmaki. Trafiłem na rodzaj sera d’une finesse adorable, nieumiano powiedzieć ani nazwiska jego, ani jenealogii, c’est monstrueux. Przewrócili cały dom zatem i nicem się nie dowiedział. Coś w rodzaju naszej bryndzy, ale daleko wyższego smaku, d’un haut gout merveilleux. — Herbatę tylko staruszka w serwecie gotuje, wcale dobrą i melange niepospolity. Ja i Emilia, która też w domu nawykła do kuchni rezonowanej, jedliśmy z pewnem przejęciem. Wlasch pakował co napadł, a Aria nie wiem, czy wiedziała, czem się karmiła... Spytała mnie, czy mi się śniły jej książki?
— Prędzej piękna ich właścicielka! przerwała Emilia.
— A może przyjaciel Gustaw? wtrąciła złośliwie Aria.
— Wszystko razem — dodałem, nie wyjmując murzyna...
Z mojego zajęcia serem, śmiała się dziwnie... ale niemiło odbił się we mnie ten uśmiech jej szyderski. S’il y a quelque chose de serieux dans la vie — c’est l’alimentation...
Około południa nadjechał Gucio znowu, sądzę, że nie spodziewał się mnie zastać tu. W pokojach nie było jeszcze nikogo, zdecydował się do mnie przyjść. Przyjąłem go zimno ale — sans rancune. Był nieco pomięszany.
— Wiesz, że się nie dziwię, iż tu tak często bywasz — odezwałem się, panna oryginalna niezmiernie i w swoim rodzaju tak emancypowana... aż miło...
— Słuchaj — porywając mnie za obie ręce nagle Gucio, i zbliżając się tak, aby mógł cicho mówić i nie być słyszanym. Bądźmy otwarci. Tyś hrabia, masz nazwisko i masz jeszcze fortunę, choćby wyszczerbioną, nie masz najmniejszej potrzeby pakować się w awanturę. Ja — to zupełnie co innego — choć się koło mnie coś świeci, jestem goły, nie umiem tak jak nic, oprócz grać w karty — mnie się trzeba z milionami ożenić dla karjery. Niech panna chodzi na głowie, niech się dziwaczy jak chce... juściż trzeba jakąć ofiarą okupić krescytywę! A całkiem się zjeść jej — nie dam. Ujął mnie tą szczerością, rozśmiałem się... Błogosławię cię — rzekłem, i dalipan nie przeszkadzam, ale (tu mu się do ucha nachyliłem) ręka rękę myje, uczyń też coś dla mnie... Szczerość za szczerość — Emilia mnie bałamuciła... i zawiodła — mam do niej żal. Wydaje się gwałtem za Wlascha... Jesteś w domu dobrze — przeszkodź temu... Gdy wróci nazad do hrabiny Marji... pogodzimy się....
Zrozumiał mnie — a demi mot.
— Ale jakże to zrobić? — spytał. Gotowem tem bardziej, że gdyby mnie się poszczęściło, gdybym Arią wziął, a ojciec głupstwo palnął i ożenił się, mógł by mi figla spłatać okrutnego. Rozumiesz? Jest w moim własnym interesie, żeby to rozerwać...
Naradzaliśmy się dosyć długo i zdaje mi się, że Gucio jest na dobrej drodze... Wyszliśmy do salonu znowu jak najlepszymi przyjaciółmi — a ja, odzyskawszy zupełną swobodę, odżyłem. Aprés tout — cyganie i córki Izraela w drzewie jenealogicznem — c’est un peu fort.
Panna się trochę zdziwiła zobaczywszy mnie w dobrym humorze i tak przejednanym z mojem przeznaczeniem, cela m’a fait un bien immense, żem się mógł okazać nieinteresowanym.
Emilia zobaczywszy to, wzięła mnie na bok. Cóż ty myślisz?
— Zrzekam się wszelkiej myśli — po obiedzie ustępuje z placu... Niech się Gucio żeni...
Wielkiemi oczyma spojrzała na mnie.
— A wczorajsze nasze projekta? spytała.
— Od wczoraj do dziś — odpowiedziałem, upłynęło wiele i zmieniło się niemniej. Réflexion faite — je m’en vais ou je m’en vas.
Wątpię bardzo, żeby się mojej polityki domyśliła. Tartakowski jest odprawiony i zły, Wlasch się cofnie, jeśli Gucio sumiennie i rozumnie postąpi — a ja odzyskam łaski u Emilji. Żenić się nie myślę, ale z miłego towarzystwa jak najdłużej korzystać... W takim razie pozostałbym we Lwowie, a może — gdyby słowa chciała dotrzymać, wyjechalibyśmy oboje i spotkali się gdzieś na świecie... Tymczasem cośby się trafić mogło... Mama mnie naglić nie będzie... Młodości mam jeszcze zapas spory... a potem, kiedyś niepodobna aby się stosowna partja nie znalazła.
Tymczasem zatrzymam się tu jeszcze.


30. czerwca.

Emilia powróciła dawno, ale się z nią widzieć nie mogłem. Hrabina Maria chora. Nie bardzo się tam cisnę. Słyszę od ludzi ich przez Florka, że tam są kwasy jakieś i zmartwienia. Życie sobie urządziłem dosyć znośne, chociaż pustki w mieście i koniecznieby wyjechać należało. Chodzę czasem do Belli. Cóż robić, gdy się człowiek nudzi?


1. lipca.

Wczoraj nareszcie zostałem przyjęty. Nim hrabina Maria wyszła, zacząłem jej winszować Wlascha.
— Dajże mi z nim pokój — rzekła zadąsana — niema jeszcze nic i bardzo być może, iż nic nie będzie.
— A to dla czego?.
— Bo ja nie chcę — odparła sucho.

— Zkądże taka zmiana? — spytałem — to przypomina ów wierszyk Franciszka I.:
Souvent femme varie
Et bien fol qui s’y fie.

Była w tak złym humorze, że mnie błysk jej oczów nastraszył.
Gucio mi się widocznie spisał; bo żeby Emilia sama miała się cofnąć z dobrej woli, nie przypuszczam. Tymczasem on coś wypadł z łask, ale ja ich nie pozyskałem. Patrzy na mnie, przeszywając chłodem tych oczów, które wczoraj jeszcze były tak gorące.
Matka nie o wiele mnie lepiej od córki przyjęła. Byliśmy sami, Emilia zakręciła się i wyszła.
— Kochany hrabio — rzekła mi sucho — cóż z tobą? co myślisz? jakie masz projekta? Z listów matki twej widzę, że się o ciebie troszczy. Jako jej przyjaciółka muszę ci uczynić tę uwagę, że doprawdy czas tracisz. O Wandzie nie myślisz, to wiem, tę pannę Wlasch porzuciłeś, chyba o Julkę Hawryłowicz konkurujesz, bo już nie wiem o kogo.
— O nikogo, pani hrabino.
Ramionami ruszyła.
— A po cóż tu siedzisz? — spytała. Lato, jabym sama wyjechała choćby do Karlsbadu, jeżeli już nie dalej, ale mnie te nieszczęśliwe interesa trzymają, tyś wolny.
— Jestem leniwy! — rzekłem.
— Przyznaj się, co cię tu trzyma? — szepnęła sucho.
— Brak innego celu... myślę, ważę... nie mam odwagi może... apatja mną owładła.
— To prawdziwe nieszczęście — dodała — jako przyjaciółka matki radziłabym ci tu przynajmniej nie siedzieć... tu żadnego celu mieć nie możesz?
Była to delikatna odprawa; nie odpowiadając wziąłem za kapelusz i pożegnałem hrabinę, a nie pytając o pozwolenie, wychodząc, udałem się do pokojów Emilji. Właśnie Tartakowski od niej wychodził; twarz miał nieco weselszą.
— Przyszedłem się pożegnać, hrabina Maria dała mi formalną odprawę.
Emilia spojrzała na mnie. — Ale cóż znowu?
Nie wstrzymywała mnie jednak.
— Nigdym nie sądził, kochana kuzynko, ażebym mógł was kompromitować i być tu zawadą, ale się zaczynam domyślać że — może...
Zmieszała się nieco.. — Ale nic! rzekła.
— Czy by to czasem nie popsuło stosunku z Wlaschem? spytałem...
Zarumieniona Emilia zatrzymała się chwilę namyślając. — Spojrzała mi w oczy badając, wahała się co mi ma powiedzieć.
— Ale nic — nic — odezwała się niecierpliwie... z Wlaschem? proszę cię — mówiłam ci już — to potrzebuje namysłu... lecz tak — w ogóle, dla miasta... to częste bywanie u mnie... ludzie plotą. Zdaje mi się, że prałat Mamę przestrzegał. Dopóki się o kogo innego starałeś... nie miało to tego znaczenia...
— Proszęż kuzynki, to Tartakowskiemu wolno — a mnie?
Przerwała mi żywo.
— Któż takiego Tartakowskiego posądzi? albo raczej kto będzie śmiał mnie posądzić o Tartakowskiego — avec vous c’est autre chose.
— Więc rozstać się musimy? zapytałem czy — na zawsze, czy — jusqu’a une nouvelle comique?
Smutny wyraz z jakim to powiedziałem, musiał w niej litość obudzić; — zbliżyła się do mnie czulej.
— Świat jest paskudny, nieznośny, nielitościwy. To com raz powiedziała, kochany kuzynku — dotrzymam, bądź co bądź — rachuj na... moją przyjaźń, ale... na jakiś czas — gdybyś się usunął — wdzięczną bym ci była — On a jasé
Podała mi rękę, którą przyjąłem i uścisnąłem... A! elle est adorable!
Zaręczyłem jej, że naprzykrzać się nie będę... lecz żebym z miasta miał wyjechać? bardzo wątpię... Nic nie rozumiem.


2. lipca.

Byłem na nowem mieszkaniu starosty. Wanda je urządziła, co do wygody zapewne, nic tam nie braknie, ale brak smaku w młodej osobie nie pojęty. Naprzód, któż mieszka na parterze? Mieli podobno wziąć piętro a najęli parter, aby staremu schodów oszczędzić. — To się tłumaczy zresztą. Pokój Starosty na wzór tego jaki miał w dworku urządzony, święcie odbija wszystkie niechlujstwa pierwowzoru. Fotel ten sam, pod nogi tenże — wyblakły stołeczek, nawet stoliczek bejcowany przybył za panem.
Salon Wandy — nie wiem czy na to nazwisko zasługuje. — Postawiła krosienka w oknie — stół jakimś staroświeckim okryła dywanem i zarzuciła literaturą polską, que j’ai eu horreur. Na ścianach wiszą portrety znakomitości, o których Europa wcale nie wie. — Wszystko podobne... Na fortepianie Moniuszko jakiś.., no i Chopin, i jacyś nieznani mistrze muzyki przeszłości czy przyszłości... Polonezy Ogińskiego z kartką tytułową w kontuszach. Matka Boska Częstochowska w drugim pokoju, tak że ją z salonu widać. Dziwactwa i śmieszności. — Wanda zyskała tylko tyle, że jest wesoła, rumiana i widocznie szczęśliwa. Chwaliła mi się, że wieczorami u nich literaci się zbierają i czytują lub rozprawiają, co Starostę rozbudza i zajmuje. — Z wyższego towarzystwa nie widują naturalnie nikogo; zbierana drużyna najosobliwsza...
Spiknęli się wszyscy na mnie. Gdy Wanda wyszła na chwilę — Starosta mnie zaapostrofował.
— Cóż hrabio robisz? czem się zajmujesz? masz jakie projekta żeś tu swój pobyt przedłużył?
Spojrzał mi w oczy ostro... nimem się jeszcze zebrał na odpowiedź, dodając:
— Młodemu człowiekowi tak najdroższe lata tracić na bezcelowym pobycie w mieście — toć szkoda?
— Przecież dziadunio wyzna, że trochę się w świecie młodemu rozpatrzeć trzeba...
— Zapewne — tylko nie na takim partykularzu jak Lwów, rzekł — jeśli już szukasz świata. Trzy czy cztery domy a wiele bałamuctwa, do którego się przyznać trudno.
Bywasz słyszę u Iwińskich, znasz się z Ferdynandem... ale to wszystko próżniacy, od nich się nie nauczysz wiele...
— To też, rzekłem zniechęcony, być może iż wyjadę.
— A nim to nastąpi — dokończył stary — czemu byś czasem do nas nie zajrzał. Droga mi wasza krew, kochałem ojca, matkę szanuję, do was mam przywiązanie. Dom mój nie nauczy cię maniery wielkiego świata, bo tej w nim niema, alebyś poznał tu ludzi gruntownych, poważnych i mógłbyś z tego korzystać...
Nie śmiałem parsknąć, ale mi się chciało — Sapristi! piękną bym wziął tu lekcję. Skłoniłem się dziękując. Starosta nalegał.
— Przyjdź na próbę w niedzielę, o ósmej, proszę cię.
Wanda dosłyszała znać tych wyrazów z drugiego pokoju i nadbiegła.
— Prosimy was bardzo — odezwała się. — Choćby się wam zrazu niepodobało, i może co śmiesznem wydało, dla czego byście i tego towarzystwa nie mieli spróbować?
Nie było sposobu odmówić — przyrzekłem że będę.
Zdaje mi się, że Starosta ma projekta na mnie. Sumienie mu powiada, że winien mi wynagrodzenie. Nic by nie było naturalniejszego jak wydać Wandę za mnie. Ale — mój Boże — gdyby do tego przyszło — quel pensum! z tej zdziczałej dziewczynki zrobić — quelque chose de presentable. Co się tyczy zewnętrznej strony, powierzchowności, une couturiere parisienne, fryzjer... i jakoś by to poszło — ale z wychowaniem, z przesądami, z tym nieszczęśliwym patrjotyzmem złego smaku...
Musiałbym się jej poświęcić...
Wieczorem poszedłem do Belli. I tu zmianę zastałem... Matka zobaczywszy mnie widać z daleka, zeszła aż do sieni nadół, żeby mnie wstrzymać.
— Niech już hrabia nie idzie — bo nie można, rzekła — chwała opatrzności znalazł się uczciwy człek, go się na niej poznał...
Rozśmiałem się. No — któż taki?
— A! bogaty — co się zowie bogaty — choć ja tam w to nie wchodzę co za jeden. Giełdowy człek i bankowy... pełne zawsze kieszenie pieniędzy i nie skąpy... Nie piękny, szkoda mówić, jedno oko gdzieś stracił — ale czy to tam na to uważać... Ma to sobie za honor, że został przyjęty po hrabi Ferdynandzie... Dosyć mu powiedzieć, że tamten dawał pięć, żeby dał dziesięć. A ja to lubię, że ma punkt honoru.
Już mnie od tego prania ręce popękały — porzuciłam mój kunszt... a u córki gospodaruję. Przynajmniej się człowiek naje i wyśpi...
Nogi całuję, hrabiego — nogi całuję. On od jedynastej z rana do drugiej zawsze na giełdzie...
Nie mam najmniejszej ochoty walczyć o lepszą z tak honorowym panem... Uśmiałem się wracając do domu. A tu — Stefan w progu. Uściskał mnie smutny.
— Widzisz, widzisz, dałeś sobie z przed nosa wziąć Wlaschównę i sam podstawiłeś sobie stołka!
— Cóż, żeni się Gucio?
— A żeni — pewnie, panna sobie z niego żartuje — ale pójdzie za niego... a ty...
— Mnie, juściż choć na wesele zaprosicie... rzekłem wesoło — albo raczej na wesela — bo pewnie dwa razem się odprawią.
— Nie — podobno z drugiego nic. Wlasch się o czemś musiał dowiedzieć — i — cofnął. Czy nie mądry Gucio tak to spreparował zręcznie?
Uśmiechnąłem się nie wydając mojego sekretu. Aż do wieczora jużem się Niedzielskiego pozbyć nie mógł. Szczęściem, że go ktoś na herbatę prosił, a ja siadłem pisać do Mamy.
Ledwiem się przygotował — patrzę mój faktor w progu. Dawno go nie widziałem... Zaczął od tego, czy nie mam jakiego interesu? — odpowiedziałem, że tymczasowo żadnego.
— A co z Chełmicy słychać? dodał — tam podobno pan przyjaciela posłał rozmyśliwszy się. A no! trudno — co komu do gustu. Wiadomości pan nie potrzebuje żadnej.
— Nazbierałem ich dosyć, siedząc tu przez czas tak długi.
Faktor się uśmiechnął. — To pan i o baronie Tartakowskim już wie? zapytał.
— Nowego! nic — nic nie wiem.
— A nowe jest. — Baron na giełdzie wygrał, — dobra kupuje, no — i żeni się, choć to jeszcze sekret wielki.
Zerwałem się od stołu.
— Co ty mówisz?
— Tak jest — już po zaręczynach, to pewna rzecz. Co na to począć, kiedy się prosty człowiek w takiej pięknej pani zakocha? Jemu się zdaje, że dostanie się do raju... Będzie musiał pewnie służbę porzucić, a mógłby był zajść wysoko...
Wiadomość tę otrzymawszy na dobranoc, dziwnie poirytowany spać poszedłem...


3. lipca.

Dzień ten mi będzie pamiętnym, gdym się tego spodziewał najmniej, wpadł Florek i krzyknął: Jaśnie pani przyjechała! Po jego rozradowanej twarzy domyśliłem się, że i garderobiana, która mu zawróciła głowę, razem z nią przybyć musiała.
Zbiegłem na przyjęcie i pomieszczenie Mamy. Nigdy bardziej w porę przyjechać nie mogła, bo mi się wyczerpały pieniądze i właśnie o nie pisać miałem. Iwińscy i Gucio, a po części hr. Ferdynand temu winni. Nieszczęściło mi się w grze osobliwszym sposobem — z Guciem jednego razu nie siadłem, żebym płacić nie musiał. Winno temu i ciągłe roztargnienie moje. Dobra, kochana Mama zasypała mnie pytaniami.
Pisałem o wszystkiem, ale w listach wiele się rzeczy pomieścić nie daje. Teraz a cocur ouvert, rozpowiedziałem jej obszernie wszystkie przygody moje; mogłem ją przekonać, że w tem pozornem niepowodzeniu winy mojej nie było, ale jest guignon, to co Niemcy pech nazywają, a na co w naszym ubogim języku wyrazu niema.
Mama mi miała za złe, żem się lepiej nie dopilnował u Wlaschów, lecz dosyć było, gdym jej odmalował ludzi i rzeczy... jak stoją. O Emilji i moim z nią stosunku ani wspomniałem; nie było w tem nigdy nic serio. Mama nastaje na pilne staranie o Wandę i sama przyjechała, aby to ułatwić i dopomódz mi. Ma wielką nadzieję na rozmowie poufnej ze Starostą. Z tym taktem i znajomością ludzi i świata, jaki ona posiada, nie wątpię, że potrafi poprowadzić sprawę, którą ma na sercu. Jutro ułożyliśmy się, ażebym pozostał w domu jako chory, bo nierównie będzie Mamie łatwiej, sam na sam mówić ze Starostą... Konie i powóz chodziłem sam zamówić 1 upatrzeć, bo podróżnych użyć nie podobna.


5. lipca.

Wczoraj nie tknąłem dziennika, choć czas miałem, bom nigdzie nie wychodził. Około dwunastej wyprawiłem Mamę, dodając jej Florka, ażeby adresów nie potrzebowała szukać. Na obiad nie doczekałem się z powrotem, tylko konie z Florkiem przyszły i ten mi oznajmił, że została u hrabiny Marji, i kazała około piątej przysłać po siebie. Z niecierpliwością jej wyglądałem.
Po piątej wyszedłem na spotkanie i poszliśmy na górę. Mama była zmęczona niezmiernie. U Starosty siedziała ze dwie godziny. Rozmowa była poważna. Mama, która umie powiedzieć słowa prawdy, otwarcie się wyraziła, iż sumienie mieć powinni, a Wandę wydać za mnie, bo mi majątek zabrali.
Stary się słyszę rozśmiał.
— Ja Wandę za nikogo w świecie wydawać nie myślę, ma ona tyle rozumu, że sama potrafi wybrać sobie człowieka. Nic niemam przeciw Adasiowi, oprócz, jak się wyraził, że próżniak.
Mama się uniosła. — Cóż chcesz, żeby robił?
— Cokolwiek bądź niech robi — byle nie zbijał bąków — zaczął stary, ale Mama mu ostro odpowiedziała, nie oszczędzając. Nie zapominaj, rzekła, że Adaś nie jest pierwszym lepszym dorobkiewiczem, że robić cokolwiek bądź, ani jego imieniu, ani jego tytułowi nie przystało.
Przyszło do żywego starcia, ale Starosta miał do czynienia contre forte partie. Mama powiada, że się formalnie zgniewała, aż jej twarz paliło. Ale wsiadła na starego co się zowie... Jakoś się pomiarkował przecie — i skończył: — niech się stara, i owszem, niech się da poznać, nie jestem od tego, i nie szykanuję, krew nas łączy... Prosiliśmy go na niedzielę — prosimy go choć codzień. Podoba się Wandzie — a i owszem...
Mama się uśmiechnęła tylko, bo jest tego przekonania, iż każdej kobiecie, która ma smak i uczucie, jej syn podobać się powinien; i powiedziała to bez ogródki...
Starosta wielkie oczy zrobił i umilkł. Poszła potem najgrzeczniej, najsłodziej do Wandy i ujęła ją, jak to ona umie, uprzejmością swoją.
Ucałowałem jej ręce — obiecała mi tu zostać, dopóki się coś stanowczego nie rozwinie. Ma najlepsze nadzieje. Wandę egzaminowała, powiada, że w głowie trochę przewrócono, ale najlepsza w świecie dziewczyna. A że jej na dystynkcji zbywa zupełnie, nie winna temu...
Opowiadała mi Mama potem, jakie było zdziwienie gdy się zaanonsowała u hrabiny Marji, która naprzeciw niej do przedpokoju wybiegła z Emilią. Pytaniom nie było końca, uściskom, łzom i uciesze. Mama znajduje Emilię zmienioną i zbrzydłą. Ja tego nie powiem — ale... nie przeczyłem. Z początku się wcale z Tartakowskim nie chwalili, — Emilia tylko o Wlaschu powiedziała, że go sama nie chciała, bo dziko wygląda... Mama, która jest nadzwyczaj przenikliwą, odkryła w tem więcej niżem się ja mógł domyślać. Ani hrabina Maria, ani Emilia nie życzyły sobie Tartakowskiego, lecz — jak Mama utrzymuje, ily a en force majeure. Okazała się jakaś konieczność nieuchronna.
Obserwowała Mama, iż hrabina Marja jest mocno zagniewaną na córkę... Po obiedzie nawet szepnęła coś Mamie na ucho:.. — Quand elle etait mariée, toutes ces legertes etaient encore pardonables — mais se mettre dans une position pareille et épouser un Tartakowski. Nigdy jej tego nie daruję.
W czasie tego opowiadania, musiałem mimowolnie dać poznać po sobie jak mnie ta historja obeszła, gdyż mama niespokojnie zaczęła mi się przyglądać i choć mi nic nie powiedziała — ręczę, że się czegoś domyślała. — Jest tak przenikliwą jak rzadko... ale gdzie idzie o sprawy serca i sentymentu, pobłażającą — byle to nie pociągnęło za sobą konsekwencji...
Chcąc zwrócić rozmowę, bawiłem ją opowiadaniem o Hawryłowiczu, i o poczciwym Stefanie, którego Mama bardzo lubi, a choć po tych małych szlacheckich domkach jeździć, to dla niej męka prawdziwa — powiedziała, że gotowa Niedzielskich odwiedzić.
— Już choćbym się trochę i znudziła i zmęczyła, pojadę, rzekła, — trzeba coś dla nich zrobić — niebożęta będą mieli o czem cały rok rozpowiadać. Sprawi im to pociechę. — Co to za złote serce?
Guciowi jeszcze Mama ma za złe jego postępowanie, choć ja go tłumaczyłem, bo powiada, Wlaschów opanować byśmy byli mogli... majątek znaczniejszy niż Wandy i z niemi łatwiejsza sprawa niż ze Starostą. Ale starosta nie jest nieśmiertelny...
W niedzielę Mama mnie puszcza samego, nie chce ani żenować, ani przeszkadzać, a sama spędzi wieczór u hrabiny Marji, na który tylko prałat proszony i ten nieszczęsny Tartakowski....


7. lipca.

Wracam tedy z niedzielnego wieczora u Starosty, wcześniej niż się spodziewałem, bo on się spać kładnie przed dwunastą. Mamy niema jeszcze z powrotem, — zapiszę więc to pamiętne przyjęcie. Są okoliczności wśród których człowiek postawiony, zastosować się do nich musi... Byłem przygotowany do tego, że znajdę w tym domu nie jedną niespodziankę — lecz tak jak znalazłem... anim mógł wyobrazić sobie... Przyszedłem, comme de raison we fraku, w rękawiczkach paille. Starosta zobaczywszy mnie, zaraz od progu zawołał: —
— Cóżeś ty myślał, że u nas bal czy co? Wanda wybiegła i ruszyła ramionami... — U nas wszyscy w surdutach...
Na tem się skończyło...
Osób kilka było już w salonie. Dowiedziałem się ich nazwisk — profesor X..., redaktor P... literat, pułkownik z powstania 1831, pułkownik z powstania 1868 r. itp. Wszystko to bez najmniejszej ogłady powierzchownej, poubierane jak najdziwaczniej, patrzące kuso, jakieś poufałe aż strach... Z mojemi rękawiczkami i frakiem cudacznie musiałem się im wydawać, ale oni mnie nie mniej. Nakrywano do herbaty i podwieczorku; okiem tylko rzuciłem — patrjarchalnie to nader wyglądało — ale nie ponętnie.
Stało mleko kwaśne, une horreur, jakieś kluseczki, pieczyste... herbaty byłbym nie pił, posądzając ją z góry... ale cóż w końcu jeść? Mniejsza o to. Zaczęły się żywe rozprawy, przypomnienia, potem mowa o nieznanych mi jakichś książkach i ludziach. Widząc, że tu nic nie rozumiem, poszedłem do Starosty... Tu zastałem siwego jegomości, który mówił o handlu i przemyśle krajowym... Słuchałem cierpliwie — patrząc to na sufit, to na podłogę. Na suficie było koło i floresy, a na podłodze ścieżka od krzesła starego już wyszarzana do salonu...
Moje milczenie skierowało na mnie wzrok siwego jegomości — sądził pewnie, że go rozumiem. Nie chciałem wywodzić z błędu. Po chwili, gdy się wykład tu skończył, przeszedłem do salonu. Toczyła się tu żwawa rozprawa o jakimś Juliuszu. Nie mogę dotąd odgadnąć co to za jeden? Utrzymywał literat, że to był największy poeta współczesny polski; drugi, że forma tylko piękna czyniła go nim, a w treści tkwiły jakieś żywioły!! Pierwszy na dowód wydeklamował wiersz, z którego tylko pamiętam powtarzane wyrazy:

Smutno mi Boże!

I mnie też nader było smutno — ale słuchałem, szczęśliwy, że mnie nie powoływano do współuczestnictwa w tym duchowym bankiecie. Wanda zbliżyła się do mnie, pytając jak mi się ten cudny wiersz podoba...
Musiałem się zgodzić naturalnie z jej zdaniem, choć wnętrzności moje ziewały.
Cała nadzieja była w tem, że może w co grać zaczną, choćby w marjasza... byłoby mnie to ocaliło. Siadłbym był do Drużbata, grałbym był w warcaby, ale o tem mowy ani wzmianki.
Juliuszowi nie było końca. Literat mówił o życiu jego, rozbierał go, jak się wyraził, psychologicznie — aż strach!
Nareszcie i herbata gotowa! — Ale ba! Zaczęto o mistrzu Adamie (tego znam z reputacyj) i o poecie anonymie — a herbata stygła. Wanda, która słuchała i unosiła się, zwróciła się do mnie z tem, że o tych właśnie poetach był artykuł w Revue des deux Mondes... O tem ja nie wiedziałem, ale muszę go przeczytać, jeśli istotnie egzystuje. Było trochę złośliwości w tej wzmiance i zwrocie do mnie, lecz nie prędko to zrozumiałem.
Razem z Juliuszem, Adamem i Anonymem poszliśmy do herbaty. Jedno spojrzenie na nich starczyło do poznania, że oni ani jeść ani pić nie umieją i o tem nie myślą. Z przestrachem skosztowałem herbaty, obawiając się w niej kwiatu lipowego lub rumianku. Była to wszakże herbata jakaś — znośna... Jedzenie zaś jakby w drugorzędnej restauracji. Od kwaśnego mleka wymówiłem się.
Zbyt dla mnie wyglądało — patrjotycznie. Przy stoliku rozmowa toczyła się dla mnie zupełnie obca o książkach, o których nigdy nie słyszałem, i rzeczach nieznanych. Próbowałem ją sprowadzić na europejskie przedmioty... to mi się nie udało. O literaturze francuzkiej mówiono z lekceważeniem, o niemieckiej z przekąsem. Chciało mi się śmiać. Zresztą literatury... trzeba jak wszelkiego niestrawnego pokarmu, używać z umiarkowaniem. Czekałem czy o czem innem mówić nie będą, ale gdy zaczęli o ojczystych Tatrach, a potem o „narodowym teatrze“ nakoniec o jakiejś Akademii polskiej, z której się niezmiernie cieszyli, począłem myśleć o wyzwoleniu się z za stolika i wyjściu na świeże powietrze. Nie było to łatwo, gdyż dwóch zacietrzewionych literatów i jeden poeta en herbe, siedzieli przedemną i ani chcieli widzieć, że usiłuję się wydobyć na światło dzienne. Wanda spostrzegłszy, iż jestem w niewoli i w stanie politowania godnym — pomogła mi w tem, a grając rolę gospodyni, zaczęła ze mną rozmowę.
Szczęściem wątku mi do niej dostarczyło zdrowie matki mojej, przyjazd jej i interesa familijne; potem zmiana szczęśliwa położenia Starosty, nowe mieszkanie; tryb życia i t. d.
— Państwo tu jeszcze zabawią? — spytała Wanda.
— Tak, jest to życzeniem mojej matki... Lękam się tylko ażeby Mama, która lubi towarzystwo, a mało go tu ma, gdyż oprócz hr. Marji — stosunków nie zachowała prawie żadnych — nie była pani i Staroście ciężarem...
— A! broń Boże! zawołała Wanda — prosimy zawsze, ile razy łaskawa — będziemy szczęśliwi. Starosta także potrzebuje towarzystwa, lubi go, a hrabina umie tak zająć rozmową, wspomnieniami dawnemi, jest tak miłą!
Podziękowałem jej za matkę — i to nas trochę zbliżyło. — Chwilę jeszcze o różnych obojętnych rzeczach prowadziliśmy rozmowę jako tako. Cóż kiedy ta kobieta, nawykła do egzageracji, do szumnych i patetycznych a patijotycznych deklamacyj, ani dowcipu delikatnego, ani finesów rozmowy dystyngwowanej nie czuje? Parę razy trysnąłem dowcipem, mogę powiedzieć, że mi się udało... Sam byłem z siebie rad, co mi się rzadko trafia, bom sędzią surowym — cóż? obróciła ku mnie głowę, popatrzała — jestem pewny, że nie zrozumiała mnie. Dałem więc pokój wysiłkom daremnym.
Poszedłem jeszcze raz do Starosty, przy którym zastałem tym razem pułkownika z 1831 r. z wąsikiem małym, szwarcowanym do góry, z bakembardami w pół księżyce, i chustką wysoko zawiązaną. — Opowiadał właśnie o jenerale Chłopickim, o którym, jakem się przekonał, wielkiego nie miał wyobrażenia. Przypisywał mu nawet początkowe zwichnięcie tego co on zwał „powstaniem narodowem.“
I tu musiałem stać milczący, bo to były dla mnie rzeczy obce. Szczęściem więcej mówił po francuzku niż po polsku i człowiek był zresztą dosyć wykształcony. Słuchałem go więc nie ziewając.
Starosta też tabakierkę w ręku tocząc w kółko, z oczyma w niego wlepionemi, łapał każde słowo.
Usiadłem tak, że na salon miałem widok i na Wandę, gospodarującą około kwaśnego mleka i kwaśnej rozmowy. — Więcej tam była ożywioną niż ze mną.
Lecz cóż tu na to poradzić?
Książki polskiej za nic w rękę nie wezmę — i za późno już szukać tej erudycji, któraby mi łaskę dała w jej oczach. Myślę, że raz ożeniwszy się je la mettrai a la raison.
Wymknąłem się wcześnie — a że do snu jeszcze było daleko, poszedłem do Roberta Iwińskiego, u którego w oknach światło zobaczyłem.
Pierwszą twarz, którą tu spotkałem — Gucio! — Na progu szepnął mi zaraz: — Spełniłem coś sobie życzył.
— Czy ty, czy los — niewiem, rzekłem, ale się to stało, już wiem. — A twoje interesa?
— Są w biegu...
— Nadzieje?
— Jak najlepsze.
— Winszuję. — Robert chwycił mnie z drugiej strony i na bok odprowadził. — Z kąd wracasz?
— Od Starosty.
— Słyszałem, że tam dużo teraz osób bywa.
— W istocie, profesorów, uczonych, literatów, ludzi co kołnierzyki noszą pod uszy, rękawiczki bawełniane i na wieczór kładną taratatki.
— Wiesz, przerwał, mnie by to bawiło, raz kiedyś, czasem popatrzeć na to towarzystwo.
— Doprawdy? spytałem — a nieznasz Starosty?.
— To jest — znam — rzekł Robert, lecz potrzebowałbym się mu przypomnieć.
O mało się nie wyrwałem z grzecznością, chcąc go tam zaprezentować, alem sobie przypomniał co mnie spotkało z Guciem, i zamilkłem...
— Łatwo ci to przyjdzie — rzekłem — lecz zróbże sobie wcześnie zapas patrjotyzmu i literatury, bo inaczej, jak ja, nie będziesz miał tam co robić.
Graliśmy potem z godzinę w écarté, i znowu trochę przegrałem. Gucio regularnie wygrany.
Wróciwszy musiałem Mamie opowiadać co do słowa moje rozmowy i cały przebieg tego nieszczęśliwego wieczora u Starosty. — Mama nie może wyjść z podziwienia nad tonem tego domu i chce sama zbliżyć się do Wandy, w nadziei, że na nią wpływ wywrzeć potrafi.


9. lipca.

Wczoraj cały dzień Mama przesiedziała u Starosty, była tam na obiedzie, na herbacie i wróciła dopiero wieczorem, dosyć smutna i milcząca. — Powiedziała mi, że się okrutnie znudziła i musiała pójść do łóżka z głową związaną.
Dzisiaj jest u hr. Marji, z którą ma być narada walna, — ja siedzę w domu, oddałem się pod rozkazy Mamy i postępuję wedle jej skazówek.

Jutro mam być rano z bukietem dla Wandy, która kwiaty lubi. Mama mnie nauczyła, żebym wybrał jak ona z przekąsem wybornym i uśmiechem się wyraża:
„Łąk ojczystych kwiaty —“

i żebym je chwalił, jako najwięcej do serca polskiego przemawiające...
Gwałt sobie zadam, żeby się nie śmiać — c’este drôle!...


1o. lipca.

Nie mało było kłopotu z bukietem... ogrodnik kiwał głową, ale naostatek czegoś tam narwał i związał... W porze właściwej udałem się na rynek... Wchodzę i pierwsza rzecz którą spostrzegam, to plecy dobrze mi znajome Roberta Iwińskiego, wyświeżonego, z kapeluszem pod pachą... Bukiet mój mnie zażenował... Gorzej się stało, bo Wandy nie było, a ja czekając na nią musiałem go piastować i pokazywać Staroście, który się z tej atencji uśmiechał, Robert także.
O tego nie mam potrzeby być zazdrośnym, nie jest on w guście Wandy... Wyszła nareszcie posażna wnuczka, tak skromniuchno przybrana, jakby owe sakramentalne, dawne polskie pięćdziesiąt tysięcy złotych tylko miała... Robert się zaprezentował — doprawdy wcale nie źle po polsku mówił, znać przygotowany. Ja po nim oddałem bukiet, zwracając uwagę na jego „części składowe“ — Wanda się zarumieniła i podziękowała... W czarnej sukni wcale jej ładnie.
Zdaje mi się, że dziś byłbym jakoś umiał lepiej się przypodobać, gdyby mnie przytomność Roberta nie paraliżowała. On widocznie chciał mnie przesiedzieć, a ja jego — naostatek — zwyciężyłem — poszedł... Ale Wanda przeprosiwszy mnie, że miała pilne zajęcie, odeszła także. — Musiałem bawić Starostę, który rozpytywał mnie o Tartakowskiego i Emilię — a ja mu o tem małżeństwie nie wiele mówić mogłem, dlatego właśnie, że za wiele wiedziałem. Starosta zdziwiony tym mezaljansem... bo barona ma za (jak on powiada) gryzipiórka biuralistę.
Niczem się zaś tak nie brzydzi jak temi — „gryzipiórkami.“
Odwiedziny moje, bukiet, nadzieje Mamy, wszystko przepadło. — Gdym powrócił i doniósł, najniewinniej burę dostałem. — Mama wieczorem sama jedzie do Starosty...
Co też to z tego wszystkiego będzie?


11. lipca.

Dzień prawdziwie feralny! Historja godna abym ją zapisał w moich notatkach — a jak się to jeszcze skończy, wcale niewiem.
Zaproszeni byliśmy wszyscy do hrabiego Ferdynanda na obiad. Lubi występować, choć nie zawsze szczęśliwie. — Przy obiedzie piliśmy dosyć, a choć nikt nie przebrał miary, wszyscyśmy coś w głowach mieli. Ledwie czarną kawę i likwory podano, gdy stoliki rozsuwać zaczęto.
Gucio wołał — panowie! nie traćmy czasu. — W co grać? W starożytnego diabła do puli... Bardzo dobrze. — Zestawiono stoliki, zapalono cygara, gra się poczęła ożywiona, wesoła, a rozmowa kawalerska, swobodna, dowcipna... W powietrzu żadnego przeczucia tragicznego! nic! likwor był mocny i jeszcze dodał nam fantazji. Gramy.
Raz, drugi przeszły karty... ja, jak zwykłe, przegrywam, forsuję nieco, nie idzie, co postawię, bierze djabeł. Innym też nie sprzyja fortuna. Siedziałem tak, żem na Gucia z boku patrzał, gdy nikt nań nie zwracał uwagi... bo wszyscy byli jeszcze pod wrażeniem obiadu, a ja najmniej. Widzę na moje oczy, jak z nieporównaną zręcznością, Gucio puszcza chustkę od nosa pod stół, schyla się po nią i z kieszeni bocznej dobywa karty, które na wierzch talii wsunął. Krew mi palnęła do głowy. Nie spostrzegł tego, żem go wyszpiegował. To za gruby żart! myślę sobie, czekaj... Stawię grubo. Naturalnie — przegrywam.
Byłem przygotowany na wszystko.
— Słuchaj Guciu — odzywam się głośno — ja żartów nie lubię, zdejm z talii karty, które dołożyłeś z kieszeni... a wówczas zobaczymy.
Mój Gucio zbladł, jakby w niego piorun uderzył, goście się pozrywali, wrzawa okrutna. Ja stoję oparty obu rękami na stole, oko w oko i powtarzam.
Ce que j’ai vu — je l’aie bien vu!
Wszczął się zamęt. Jedni zaczęli brać stronę Gucia, drudzy moją, hrabia Ferdynand położył veto na spór.
— Nie wchodzę w okoliczności — rzekł — ale w moim domu awantury nie dopuszczę, i — supozycji nawet czegoś podobnego.
Zażądałem, aby karty przeliczono i sprawdzono. Jedni popierali mnie, drudzy to za obrazę wzięli. — Gucio karty rzuciwszy i pieniądze, wyzywa mnie, ja odpowiadam z zimną krwią, że z człowiekiem, qui est un grec, nie pojedynkuję...
Hałas! krzyki, hr. Ferdynand zaklina mnie i uprowadza do gabinetu. Nie straciłem krwi zimnej.
Nie wiem już co się stało później w salonie, dosyć że Gucia w nim nie zastałem, a Robert przychodzi jak ściana blady i mówi mi wyrazy ostre — zbyt ostre.
Odpowiadam mu jeszcze ostrzej.
— Panie hrabio, to się tak nie skończy, pozwolisz byśmy się o to porachowali.
— Bardzo chętnie.
I zamiast tego błazna Gucia, awantura z Robertem.
Pożegnał się i wyszedł natychmiast... Chciałem wyjść także, nie puszczono mnie. Hr. Ferdynand był w rozpaczy... Wszyscy na mnie koso patrzali jako na sprawcę.
Cher comte! powiada mi gospodarz — przez wzgląd na dom, trzeba było puścić płazem, a mnie na ucho to powiedzieć — bylibyśmy grać przestali i pozbyli się go w inny sposób... Brzydzę się skandalami takiemi...
W tem nadszedł Tartakowski, który także był przy grze, z kartami w ręku, które po wyjściu Gucia pochwycono i z dowodem, żem miał słuszność. Niemniej historja fatalna, ściągnie za sobą niewiedzieć jakie konsekwencje... Posłałem na wieś po Stefana, bo sekundantów potrzebuję. Mamie naturalnie ani słowa o tem... ale jutro po całem mieście bębnić będą, choć wszyscy się słowem honoru zobowiązali, że nikt o tem nie piśnie.
Po Guciu tegom się nie spodziewał; teraz dopiero jego szczęśliwą nad miarę grę rozumiem...
Stefan nadjechał przed godziną i przyszedł do mnie... Opowiedziałem mu o co idzie, a razem prosiłem, ażeby Wlaschowi zakomunikował, iż greka mieć może za zięcia...
— O to bądź spokojny — rzekł Stefan... Gorszy ten pojedynek z Robertem... bo chociaż z niego nic nie będzie — ale zawsze kłopot. Koszt i plotki niepotrzebne.
— Myślisz że nic nie będzie? — zapytałem.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości — lecz mimo to honor wymaga, aby prowadzić bardzo ostro! Trzeba myśleć o drugim sekundancie... Zostawiłem mu o to staranie, ma przyprowadzić fachowego, jak mówi, pana Serafowicza. Co za jeden? pytałem, odpowiedział mi: ano — zobaczysz...


12. lipca.

Dziś chwili nie było spoczynku, a tu się trzeba taić przed Mamą, która mnie pędzi do Starosty. Ledwie się potrafiłem mniej więcej zręcznie wymówić — i uniknąć szpiegowania. Mama musi mieć jakieś podejrzenie, bom uważał, że garderobianę kilka razy na zwiady wysyłała... Byle się Florek nie wygadał przed nią. Stefan daleko zręczniejszy niż sądziłem, bo poszedł naprzód z uszanowaniem do Mamy, zmyśliwszy, że dla niej przyjechał umyślnie...
Przed południem sprowadził do mnie Serafowicza. Niepozorna figurka, chudziutki, grzeczny aż do śmieszności, głosik cienki i zachrypły, przy nosie chudym z jednego boku ogromna poziomka, znak rodzimy, po nad samemi wąsami. Spojrzawszy na uśmiechniętą twarz, nikt by się w nim nie domyślił bretteura, a ma być zajadły i zimną krwią osobliwszą obdarzony. Służył niegdyś w wojsku, co jeszcze dziś postawa poświadcza, w dziurce ma kilka brudnych wstążeczek. Włos na głowie krótko postrzyżony... i kolczyk w jednem uchu.
Gdyby nie to, że rzeczy są serjo, uśmiałbym się niezmiernie z tego jegomości. Mówi trochę po polsku, zarywa z czeska i posługuje się niemieckim, wszystko to u niego mięsza się razem.
— Proszę pana Grafa — naprzód mnie eigentlich objaśniać — jak to było... odezwał się — i jak Grat chce ażeby się tego ułatwiło — na ostro, czy na gładko?
Objaśnienie wziął na siebie Stefan, ja tylko dodawałem komentarze. Nie było się o co strzelać właściwie, ale obu nam wypadało stawać mocno przy honorze, aby się na śmiech nie narazić.
— Graf Robert — ja wiem, rzekł Serafowicz — schiesst perfect.
— A ja też nie źle... dodałem...

Namyślał się sekundant, naradzali ze Stefanem i poszli. Zapaliłem cygaro na ich powrót oczekując. Posłałem Florka, aby sprowadził Hersza, któremu polecę się dowiedzieć, co się dzieje z tym Guciem, bo o nim dziś nie wie nikt. — Ledwie mi go nie żal, chociaż rzecz musiała być zrobiona z rozmysłem i nie po raz pierwszy... Faktor prędzej się sprawił niż moi sekundanci, których z powrotem niema. Gucio wczoraj wyjechał z miasta, niewiadomo dokąd, służącego jednak i rzeczy zostawił. Miałżeby się się schronić do Chełmicy?

Godzina 12. w nocy.

Stefan z Serafowiczem powrócili nareszcie umówiwszy się o wszystko. Pan kapitan zabrał głos, pomalutku i po cichu tłumacząc jak rzecz stała.
— Pojedynek, rzekł, umówiony na pojutrze, miejsce w lasku hr. Borkowskiego, o milę — proszę się na nas spuścić... Nie potrzeba celować bardzo... ot i po wszystkiem...
Zwróciłem się do Stefana, ażeby od niego lepiej się dowiedzieć. Stefan był po śniadaniu wesół i uściskał mnie tylko. Bądź spokojny — ja tam o niczem nie wiem, ale kiedy Serafowicza mamy, mamy wszystko. Nie było przykładu, żeby się kto skaleczył, mając go za sekundanta. O co idzie! aby honor był cały? No — więc się wszystko odbędzie w porządku, podług formy...
— Tak jest — ah, so! so, przerwał Serafowicz, sein sie ruhig’ Herr Graf, wird schon alles perfect und anständig.
Więcej szczegółów dobyć z nich nie mogłem. Stefan śmiał się i szepnął aby Serafowiczowi kazać przynieść się co napić. Posłałem po parę butelek wina, bo i Stefan za kołnierz nie wylewa.
Ale pragnąłem się przecież dowiedzieć szczegółów umowy.
— Ah! du Herr Gott! zawołał Serafowicz ze swą minką ugrzecznioną — to je nasza sprawa — niech pan Graf się na nas zapuści... Anständig wird sein...
— Ale warunki? zapytałem...
— Warunki na placu się ostatecznie określą, rzekł Stefan, między sekundantami. — Idzie o to abyście parę razy puknęli, więcej rzecz nie warta, a form wszelkich ja dopilnuję.
Nix, odparł kapitan, wskazując palcem na piersi — ik!
— No — to wspólnie my oba — dodał Stefan, niema o czem mówić.
Przyniesiono wino, i kapitan wypił naprzód za moje zdrowie stojąc, wyjąknąwszy rodzaj spiczu przed wychyleniem kieliszka. Wyraził w nim, iż powierzonego mu honoru klientów swych nigdy na szwank nie naraził, iż oto mogę być spokojny, że zna przeciwnej strony przyjaciół i za nich ręczy, słowem, prosi mnie i błaga, abym był zupełnie spokojny, i że wszystko jak najpomyślniej się skończy.
Wszystko to dosyć było niejasnem, lecz musiałem przystać na to co chcieli, spuszczając się więcej na Stefana, niż na nieznajomego owego nastręczonego mi jakiegoś pomocnika.
Po wysączeniu butelki, odszedł pan Serafowicz, biorąc na siebie dostarczenie pistoletów, kul i co było potrzeba, nie zapominając o felczerze. Spotkanie ma nastąpić pojutrze. Im prędzej tem lepiej.
Po wyjściu Serafowicza nagliłem Stefana, ażeby mi opowiedział, jak się pojedynek miał odbyć. Zdaje się, że Stefan sam szczegółów nie wie.
— Będziecie się strzelać — sekundanci dystans wyznaczą... chybicie się oba, jako ludzie spokojni i nie krwiożerczych temperamentów — i po wszystkiem... Na Serafowicza można się spuścić... tysiąc podobnych spraw prowadził, zawsze z honorem i wedle prawideł. Nie było nic do zarzucenia. Zresztą, cóż u kroć, toć ja tam będę i dopilnuję... Do domu już nie pojadę, aż to zbędziemy.
Uściskałem go i na tem się skończyło; jutro idę tylko do Starosty, bo Mama tego wymaga.


13. lipca.

Dla odmiany idąc do Wandy, Stefana z sobą wziąłem, który się zgodził najchętniej przypomnieć dalekim krewnym. Rzadko podobno bywał u nich, chociaż mi się przyznał, że im ukradkiem zboże i spiżarniane zapasy posyłał.
— I dlatego widzicie — rzekł, nie bywałem tam, bo Starosta się rozczulał, dziękował, a ja tego ślamazarstwa nie lubię. Jak im los poszczęścił, nie chciało mi się znowu iść, żeby nie myśleli, że się pochlebiam... albo jeszcze gorzej. — Z wami, niby swat... w dziewosłęby — to ujdzie.
Stefan, gdyby nie tak był nieokrzesanym... poczciwy człowiek. Poszliśmy tedy razem... Starosta zobaczywszy go i poznawszy, ręce rozstawił jak do uścisku, i na chwiejących się nogach wstał na przywitanie.
— Niedzielski! niepoczciwy człecze! a przecieżeś sobie przypomniał starego i domyślił, że ja z mojemi nogami do ciebie nie przyjdę, a uściskać cię potrzebuję.
Padli sobie w objęcia — c’etait tres beau, ale ja tych wielkich sentymentów nie lubię. Nadbiegła i panna Wanda, z równem uczuciem witając Stefana.
Niezmiernie czułą mam familię — biedactwo to aż się pono popłakało... Musiałem na to patrzeć z powagą i współczuciem, choć mi się śmiać chciało. Za kilka korcy krup nie było znowu co się tak roztkliwiać.
Panna Wanda mnie przyjęła z jakimś rumieńcem i zakłopotaniem. Domyślam się, że jej Mama musiała czynić wymówki za mnie. Stefan bawił starego, a ja zająłem się tą moją jak oni nazywają — bohdanką. Czyniłem co mogłem, aby się jej przypodobać, i z jej strony dostrzegłem znacznego postępu, bo powolności i chęci zastosowania się do moich wyobrażeń. Śmieszna tylko, bo zdaje się ze mną obchodzić, jakby z dzieckiem, z jakąś wyższością... Mówiliśmy z sobą z godzinę o rzeczach różnych, z trudnością mogąc się porozumieć. Słuchała mnie przynajmniej cierpliwie, uważnie... nie przerywając i zdaje mi się, że na niej pewne wrażenie uczynić musiałem. Starałem się ją wprowadzić w inne sfery, mówiłem o życiu na większem świecie, o jego formach, które należą do cywilizacji... Z lekka natrąciłem o moich upodobaniach i gustach.
Nie sprzeciwiała mi się bardzo, nie polemizowała, dopytywała raczej. Zdaje się być dobrej woli i łagodna. Pod koniec rozmowy tylko, gdym o podróżach coś począł, wpadła na swego konika, że kraj własny nad wszystko przenosi, i że — mimo całego uroku — krajów obcych, radaby w nim spędzić życie. Uśmiechnąłem się na to — niech mi pani wierzy — dodałem, że tak tylko mówić może, kto nie zakosztował innego życia i nie porównał tego, co u nas się dzieje, z tem co jest gdzieindziej.
— Więc jeżeli kosztując tak niebezpiecznych słodyczy, mamy stracić najdroższe przywiązanie i miłość do ojczyzny — odpowiedziała patetycznie — po cóż ich próbować?
— Bo ztamtąd — odparłem, przywozi się wykształcony smak — i ta cywilizacja, której nam braknie...
Wanda westchnęła, i znajdując mnie zapewne niepoprawnym, zamilkła. Jakkolwiek bądź, sądzę, że moja rozmowa z nią da jej do myślenia, że samo porównanie jej z tem, co codziennie z ust jakiś nieokrzesanych swych literatów słyszy, będzie dla niej skazówką — nie bez korzyści.
Musi pomyśleć — a, jeźli ma czucie, wybrać to co jest wyższem i doskonalszem. Nie pochlebiam sobie jednak, abym wpływem moim prędko mógł podziałać — zbyt już przesiąkła temi ludźmi i ich pojęciami.
Zostawiono nas samych i nikt nam nie przeszkadzał w rozmowie. Starosta, który ma ten zły zwyczaj, że ją odwołuje, zajęty był Stefanem — pierwsze to moje do niej zbliżenie się, a mam nadzieję, że nie ostatnie. Kobiety są wrażliwe i ciekawe.
Wyszliśmy potem do pierwszego pokoju; uważałem, że Wanda dostała od rozmowy kolorów — tak ją ona poruszyła... Starosta coś jej szepnął, wybiegła prędko. Gdyśmy sami zostali, podniósł ku mnie oczy, spojrzał na Stefana, i zawahawszy się, spytał.
— Cóż tam z tym Iwińskim? czy to prawda...
Głową tylko dałem znak potwierdzający.
— O cóż to!
— A! to mała rzecz — wtrącił Stefan, załatwi się to dziś, jutro — niema mówić o czem.
— A ludzie plotą! westchnął stary. Za moich czasów takie spotkania bywały częste, ale krwawe. Rwano się do szabel i kiereszowano wzajemnie, jeden drugiemu krwi upuścił i ściskaliśmy się potem.
— Ja mam nadzieję, że to i bez rozlewu krwi nastąpi — dokończył Stefan — bzdurstwo jest, lecz za swój honor ująć się trzeba.
— A juściż — potwierdził Starosta — i nie badał mnie więcej; pożegnaliśmy się i wyszli...
Obiad jedliśmy z Mamą i Stefanem, w osobnym pokoju. Musiałem opowiadać całą rozmowę moją i znalezienie się Wandy. Mama jest najlepszych nadziei...

— Kochany panie Stefanie — rzekła w końcu — nieprawdaż, że przecie na Adasiu poznać się i ocenić go powinni. Chyba by ślepą była... Stefan z całą gorącością swą szlachecką — całując rączki Mamy, potwierdził i zapewnił, że wszystko się musi skończyć jak najlepiej... Jutro potrzeba wstać dodnia, zatem pod pozorem bolu głowy wcześniej idę spać — zupełnie spokojny. Gdy się to załatwi, dopiero wszystko opowiem Mamie.

14. lipca.

Stefan i Florek obudzili mnie, gdy szarzało... Konie już stały na rogu ulicy; ubrałem się prędko, wedle dawnych prawideł czarno i unikając wszelkich błyskotek. Serafowicz z pudełkiem w nogach czekał już w powozie; czuć go było pokrzepiającem śniadaniem. Tak rano!
Siadłem z jakiemś dziwnem wrażeniem, z którego sam przed sobą się wytłumaczyć nie umiem, nie rad z siebie, zniechęcony, smutny.
Doświadczyłem tego wielokrotnie, że ranne wstanie zawsze sprawia na mnie ten skutek. Jechaliśmy w milczeniu, Serafowicz okrutnie poziewał, co mnie niecierpliwiło. W dodatku miał czkawkę. Nieznośny. Mila ta wydała mi się nadzwyczaj długą. Stefan drzemał. Nareszcie na skraju lasu bryczka stanęła. Znaleźliśmy już drugą tutaj, która felczera przywiozła. Nieborak okutawszy się płaszczem, spał na niej jak zabity, a konie się już na zieleninie pasły... Serafowicz wziąwszy pudełko pod pachę, szedł przodem, strzęsając rosę z trawy, której i dla nas jeszcze dosyć zostało.
Kwadrans trzeba się było drapać przez gąszcze na łączkę, na której jeszcześmy nikogo nie zastali. Zapewnił jednak Serafowicz, że miejsce znane i że Iwiński ze swojemi lada chwila nadjedzie. W cieniu trochę było nam chłodno, a słońce się jeszcze nie przedarło przez drzewa. Słyszę wreszcie turkot, nadjeżdżają. W chwilę potem szelest i z gałęzi wynurza się mój antagonista, z nim sekundant Troszczyński i jeszcze ktoś drugi z czerwonym nosem w płaszczu z wojskowego zrobionym.
Zdalekaśmy się sobie skłonili... Ja stoję, sekundanci szepczą. Stefana wyprawili mierzyć kroki; przyznam się, żem nie uważał, ile ich tam było... Robert stał, założywszy niepotrzebnie ręce na piersiach po napoleońsku, przybrał postawę śmieszną. Tymczasem zaczęto nabijać pistolety. Delegowani do tego Serafowicz i Troszczyński, widzę, czyszczą, kłaki pobrali w zęby, dobywają proch... Milczenie. Stefan odmierzywszy kroki, stanął nieopodal od nich. Jednym razem patrzę, przyskoczył do Serafowicza i pochwycił go za rękę. Spojrzeli sobie w oczy. Zaczyna się szeptanie, spór, kłótnia, ale wszystko tak cicho, że wyrazu pochwycić nie mogę. Serafowicz wyrywa Stefanowi z rąk pistolet, Stefan jemu... Co u licha?
— Przepraszam — woła Niedzielski — ja na to nie pozwolę.
Obaj sekundanci chcą go powstrzymać, widzę, czerwieni się, rzuca, ręce rozkrzyżował. — Nie pozwolę, róbcie sobie co chcecie.
Robert i ja patrzymy z daleka, nie śmiejąc się ani pytać, ani mięszać do niczego. Spór trwa dobrych kilka minut. Nareszcie mruczą znowu i znowu szepczą, niby do zgody przychodzi. Stefan sam pistolety nabija, ale z pasją, kulę pakuje i stemplem przybija z całej siły. Serafowicz znikł na chwilę. Słyszę, za rękę mnie ktoś ciągnie. Obracam się — to on.
— Pański kuzyn, z pozwoleniem, on nie do tego, nix verstanden, po co on się tu mięsza!
— Ale o co idzie? — spytałem
— Niech pan strzela w górę, szepcze Serafowicz — żeby nie było nieszczęścia — kulami ponabijał — po co kule! Ruszył ramionami... Zrozumiałem. Widziałem, że sekundant Roberta, dał mu tęż samą zapewne naukę...
Markotno mi się zrobiło — bo Stefan się wmięszał niepotrzebnie ze swą szlachecką sumiennością. Od czegoż są sekundanci, rzecz by na nich spadła. Koniec końców — stajemy na miejscach; każą nam iść i strzelać na dany znak. Widzę, że Robert mierzyć zaczyna serjo — jeśli tak — to i ja... Stefan z boku stojąc, wziął się w pachy i przypatruje...
Raz, dwa... trzy, idziemy powoli... Błysnęło i dym mi zasłonił Iwińskiego... pif — paf — podniosłem pistolet i strzelam... kule po lesie świsnęły. Przypadli sekundanci opatrywać czyśmy cali... Nic się w istocie złego nie stało. Robert i ja, wołamy o drugie pistolety... i że się tak skończyć nie może... Sekundanci oponują, ale miękko... Odstępujemy znowu na miejsca... Widzę, że Stefan z Troszczyńskim wystrzelone pistolety nabija znowu. Było to dla mnie skazówką, że honor wymagał tych strzałów... a la bonne heure!
Za drugim razem, Robertowi nie spalił pistolet, a ja palnąłem w bok, z hukiem wielkim, targnęło mnie tak, że gdybym nawet mierzył, strzał trafnym być nie mógł. Widać garścią proch sypali...
Sekundanci znowu w modlitwy do nas. Robert się upiera, ja milczę, ale miejsce zajmuję. Szepczą coś między sobą. Stefan rozkraczony milczy... Zwabionych strzałami dwóch na pół bosych pastuszków ukazuje się na skraju lasu. Broń Boże, wypadku, moglibyśmy jeszcze którego z tych niewinnych robaczków postrzelić... Stefan zaczyna ich pędzić precz i każe czekać, dopóki nie pierzchną w bok. — Zajmujemy miejsca. Słońce się przeciska i świeci Robertowi w oczy... — Raz, dwa — trzy... oba strzały padają razem... Świsnęło mi cóś około ręki... Nie posądzam Roberta, ale przypadek, patrzę, — rozdarł mi rękaw, nie tknąwszy ręki... W tem przypada Stefan, Serafowicz, Troszczyński, czerwony nos, tutti quanti. — Dosyć! wołają, dosyć... podajcie sobie ręce!
Robert idzie ku mnie, ja ku niemu... i z powagą wyciągnąwszy ku sobie dłonie, dramatycznie, patetycznie, amfatycznie — ściskamy je.
Chwila uniesienia.
— Zapomnieliśmy się oba!
— Niech to nie nadweręża przyjaznych stosunków naszych.
Stefan podbiega cementując zgodę uściskami dla obu obfitemi...
Śniadanie u George’a... Śniadanie — wszyscy na śniadanie. Humory doskonałe... tylko Serafowicz z Niedzielskim odszedłszy na bok, kłócą się zajadle. Serafowicz wyrzuca kule Stefanowi, ten się broni, że podobnych szachrajstw dopuścić nie może. Ostatecznie jednak i oni się godzą... choć kapitan argumentuje za sobą. Wszystko to a parte. Zaczyna się gawędka przy cygarach, zawsze na tej wilgotnej z natury i rosą okrytej łące... Stefan proponuje strzelanie do celu... Dobrze... Serafowicz bierze u mnie chustkę od nosa, którą od tuzina zasakryfikować musiałem, i węglem na niej cel znaczy... Przybijamy ją do drzewa... Nabijają pistolety i zaczynamy palić. Zabawka byłaby nie zła, gdyby... gdyby nie rosa pod nogami i głód w kiszkach... Paliliśmy wszyscy, ale z nas bodaj najlepiej strzela Stefan, bo ten wpakował na cztery strzały, trzy w samo centrum... Robert, który wypadkiem rękaw mi rozdarł, ani razu w sam cel nie trafił. O niewiele też chodziło, żeby mi był mógł kość strzaskać i musiałbym się lizać kilka tygodni. Dla tego Serafowicz miał słuszność — bez kul można się było obejść wyśmienicie... Wystrzelawszy kule, siedliśmy z powrotem do miasta w najlepszej przyjaźni — jak gdyby nigdy nic nie było. Robert powiada, że Gucio jakoby za granicę się wyniósł, aby sprawa przyschła, zapomniała się, i żeby ją potem inaczej obrócić można... Miał imaginację, że się o Arię Wlasch wystara, lecz Stefan ręczy, że dziewczyna się śmiała z niego, i przez drogę starał się mnie namówić, abym znowu do Chełmicy jechał.
Mama ledwie była wstała, gdyśmy wrócili, i ja, tak jak stałem, z tym rozdartym kulą rękawem, pobiegłem do niej. Stefan mi towarzyszył. Zbladła biedna i o mało nie omdlała... a co rąk nałamała i nałajała mnie i naściskała... Lecz, że się wszystko tak szczęśliwie skończyło, gniew przeszedł prędko, tylkośmy ze Stefanem musieli obszernie opowiadać z najmniejszemi szczegółami, a Mama kazała mi surdut odmienić, bo na mój rękaw skaleczony patrzeć nie mogła...
Stefan pierwszy przypomniał, żeśmy byli na czczo, a do śniadania pojedynkowego daleko, bo tośmy zamówili na pierwszą. W Paryżu i w Belgii nigdy wcześniej przyzwoitego śniadania się nie je. — Mama zadzwoniła razy z dziesięć o herbatę i kawę, wszystkie się kelnery zleciały, a już i o historji wiedziano, więc na mój surdut z uszanowaniem zwracali oczy...
Przy herbacie z godzinęśmy siedzieli, bo Mama nauki moralne dawała, a Stefan też wystąpił przed nią ze swoją radą, żeby teraz gdy Gucio drapnął, do Chełmicy wrócić szczęścia próbować. — Mama się zrazu krzywiła, ja też ochoty wielkiej nie mam — ale z Wandą rzeczy są niepewne... a Stefan, który ma chłopski rozum, sądzi, że rychlej z Arją będzie się można porozumieć i z Wlaschem, niż z Wandą i ze Starostą.
Mama zmilczała, lecz uważałem, że bardzo nie jest przeciwną, ja też przyznać się musiałem, że gdyby mi do wyboru dano — kto wie, wolałbym może Arię, która ma za sobą przynajmniej pewną oryginalność, gdy Wanda — jest niezmiernie pospolitą. Ten takt z jakim się, chere Maman, znalazła przy Stefanie, musiałem uwielbiać — bo z niezmierną trafnością milczała, krzywiła się, zżymała, a jednak nie przeciwiła i nie okazała ani zbytniej chęci, ani stanowczego wstrętu. Rozpytała tylko Niedzielskiego, i sytuację Wlascha...
— Ale wiecie co, kochany panie Stefanie, dodała w końcu — mnie by się zdało, że gdy miłości bardzo gorącej niema, a małżeństwo ma być un mariage de raison et de convenance, nie trzeba zrywać ani tu, ani tu... Adaś ma dosyć rozumu, by wybrał co mniej ciężkie a dla niego milsze... Wandy rzucać nie radzę.
— Tak, tak, od zapasu głowa nie boli! rozśmiał się Stefan... Ja kochanego Adasia zawiozę do Chełmicy...
Śniadanie było przepyszne, jak na nasz Lwów nie mogło być ani lepsze, ani obfitsze... Zgodziliśmy się na to, żeby koszta wspólne były... Zaprosić należało sekundantów i to jedno nam zatruło tę chwilę wesołą, bo Serafowicz, Troszczyński i czerwony nos, etaient des gens impossibles.
Stefan grający rolę vice-gospodarza, (szepnąłem mu to) posadził tych ichmościów razem i to cokolwiek pomogło, chociaż nie przeszkodziło, by się nie mięszali do rozmowy... Czerwony nos uśmieszył nas bośmy kazali dać karczochy i umyślnie z jedzeniem ich zwlekali, aż sobie gębę pokłuł. — Była to studenterja, d’un gout douteux, ale... humor też nas napadł studencki...
O Guciu tak różne wieści chodzą, że nic pewnego z nich dobyć nie podobna. Wszyscy się godzą, że za granicę uciekł, aby sprawa miała czas przyschnąć. Jako towarzysza i kompana wszystkim nam go żal... lecz lekkomyślność nieprzebaczona...


15. lipca.

Stefan w sekrecie zawiózł mnie do Chełmicy. Wlasch chmurny był czegoś i zimny, a rozpierał się po kanapach, mało na nas zważając, jakby sobie nic z mojej wizyty nie „robił“. — Panna była jak zawsze, excentryczna. Nie wiem kto im doniósł o pojedynku, mówiła o nim ciągle, dziwując się, że tak źle strzelamy. Pikowało mnie to nieznośnie.
Panna, która się uczyła filozofji i greckiego języka, jeździ konno doskonale — strzela też wybornie. — Po Guciu najmniejszego żalu — powiedziała tylko, że ją dosyć bawił. — Zaręczyłem jej, że powróci.
— Panowie w ogóle, powiedziała mi — nie jesteście zbyt zabawni... Szkoda kogoś co choć trzpiotać się umiał... Nie mogłem jednak dowiedzieć się co ją bawi i czem ją bawić.
— Za każdym razem co innego mnie rozrywa — odpowiedziała.
— Pani jest tak niestałą? spytałem.
— Nie taję się z tem, nic dotąd mocniej mnie przywiązać nie mogło...
— Zazdroszczę temu szczęśliwemu śmiertelnikowi, który panią potrafi — ustalić.
— Niemasz czego, kochany hrabio — zdaje się, że ten szczęśliwy śmiertelnik będzie najbiedniejszym z niewolników, bo ja jestem kapryśna i despotyczna.
— Czy nas pani chce przestraszyć? zapytałem — a raczej odstraszyć?
— Nie — mais je joue cartes sur table.
Otóż w tym rodzaju rozmowa trwała dosyć długo — i — niewiem — ale pochlebiam sobie, że przynajmniej w tym stopniu co Gucio, zabawić ją potrafiłem.
Po obiedzie trafiło się, czegom się wcale nie mógł spodziewać ani przewidzieć. Wlasch ziewał.. Nagle obraca się do mnie — Hrabia grywasz?
— Dosyć chętnie — rzekłem.
— W co?
— Wszystkie gry w świecie..
— A! rzekł — nawet w starożytnego — na prawo, na lewo. Wyraził się złą niemczyzną. — Meine Tanie, deine Tante.
— Dla czegoż nie, odparłem — c’est d’une simplicité patriarcale, mais enfin.
— Zagramy? spytał.
— Chętnie...
Kazano podać stolik. Patrzę, poszedł do szafy i wydobył z niej ogromną swą garścią jedną i drugą kupę austrjackich dukatów, wysypując na stół.. Na wierzch garść tysiącreńskowych biletów. — Podano karty — nimeśmy siedli, panna spojrzała na stolik i pobiegła...
W kilka minut wraca z zieloną sakiewką, pełną złota.
— Jakto? zapytałem zdumiony — pani gra?
— A! z nudy! gotowam na wszystko — zawołała śmiejąc się i zabierając miejsce. Wlasch ją w czoło pocałował.
— Cóż ty wygrasz u mnie, rzekł, kiedy to wszystko twoje?
Nie miałem przy sobie więcej nad parę set guldenów. Stefan stanął z daleka, zrobiwszy minę dziwną.
— A pan? zapytał go Nabob.
— Ja... będę patrzał...
Aria nagliła już aby co prędzej ojciec ciągnął i postawiła kupkę dukatów... Niewiedziałem jak postąpić — na pierwszy raz stawię pięćdziesiąt...
— Jakto? tylko pięćdziesiąt? pyta szydersko moja sąsiadka.
Dostawiłem w milczeniu drugie tyle — ruszyła ramionami. — Udałem, że tego nie widzę. Wlasch zakasał rękawy, jak rutynowany bankier i począł ciągnąć. — Wygrałem — panna przegrała i natychmiast postawiła na tę samą kartę; ja moje trzymam...
Widzę z oczów i ruchów namiętnego gracza we Wlaschu... Karta moja wychodzi... Spojrzał na mnie i pyta.
— Na tę samą?
Mam to do siebie, że staram się być — beau joueur, kiwnąłem głową, Aria na mnie patrzy nie na swoje dukaty... Ja zaczynam rozmowę odwracając głowę. — Wygrywam raz trzeci... Panna mi winszuje. — Ja zostawiam jeszcze pieniądze na tej samej.. Była to pamiętam dwójka.
— Rzadko bardzo wszystkie cztery wygrywają — odzywa się panna.
Wlasch wstrzymuje się i pyta. — Trzymasz pan?
— Naturalnie. Stefan się zbliża do stolika zaciekawiony i daje mi znaki, alem się uparł. — Czwarta dwójka wychodzi soniko i wygrywa. — Cała to historja ośmiuset guldenów nie warta była wrażenia jakie uczyniła. Zsunąłem je na kupkę i zacząłem mówić z panną niewiem o czem. Aria była przegrana.
— Nie idzie mi o pieniądze wcale, odezwała się, ale nie cierpię gdy mnie los drażni.
Uśmiechnąłem się. — Talia była gotowa, postawiłem tym razem — dwieście.
Aria mnie pyta gorączkowo. — Jak to, nie wszystko?
— Każe pani? spytałem.
— Ale ze szczęścia trzeba korzystać.
Posunąłem całe osiemset na asa i wygrałem. Wlasch spojrzał na mnie i ramionami ruszył. W pierwszej talji asy przegrywały...
— Czy pani mi życzy zmniejszyć stawkę?...
— Chyba powiększyć! odpowiedziała z niecierpliwością — chciałabym, żebyś się pan zgrał, bo za cóż ja przegrywam.
— Właściwie — pani zawsze jesteś wygraną...
Zdjąłem z asa wygranę i zostawiłem na nim tylko czterysta — ale wygrał jak na przekór, a Wlasch się ze mnie śmiać zaczął. Aria grała nieszczęśliwie i porzuciwszy karty, patrzała na grę moją. Pochlebiam sobie, że gram nie źle, a że z Guciem nigdy nie wygrywałem, dziś już wiem dla czego. Wlasch ubił mi kart parę... Stefan stał jak wryty wpatrując się. Nagle cisnąłem tysiąc guldenów na damę. Zamiast zostawić wygraną, załamałem parol, setlewę, kęzlewę i wygrałem z kolei wszystkie. Wlasch się zaczynał niecierpliwić. Przepuściłem parę kart i całą wygranę znowu na jedną kartę stawię... wygrywa. Aria zerwała się z krzesła..
Zsunąłem pieniądze, mniej więcej miałem kilkadziesiąt tysięcy guldenów, w banku była kupka złota, podsunąłem pod nią kartę ciemną — a że tego wieczora dziwnie mi służyło szczęście, zdebankowałem Naboba, który kartę rzucił i cygaro zaczął palić w milczeniu. Stefanowi aż się słabo robiło — ja zapaliłem też cygaro i gadamy.
Nabob namyślał się, znać czy ma mi drugi bank założyć; moje pieniądze nie tknięte na stole jeszcze leżały, gdy słyszymy w dalszych pokojach żywy chód i w progu zjawia się nieznajoma mi zupełnie figura, mężczyzna młody, twarz orjentalna piękna, włos kruczy, wzrost słuszny, oczy czarne... spojrzenie bystre... Stanął zdala i białe zęby zobaczyłem w uśmiechu... Aria się zerwała wołając...
— Conte Filippo.
Nabob zapomniał o mnie i o stoliku i rzucił się ku gościowi.
Wszedł w oświeceńszą część salonu i dopiero się mu lepiej mogłem przypatrzeć. Wcale urodziwy mężczyzna, ale w wyrazie twarzy coś dziwnego, szataństwo jakieś, ironia, lekceważenie całego świata. Wszedł poufale jak by był tu w swoim domu, nie witając się, — oczy na stół mierzył i poskoczywszy nagle, krzyknął śmiejąc się po francuzku.
Va banąue! — Kto trzyma?
Nabob wskazał na mnie... Peste! zawahałem się... Niewiedziałem z kim mam do czynienia, nawet czy przegrawszy jest zapłacić w stanie.
W tem Wlasch zaprezentował mi go.
— Conte Filippo Popola — jeśli gra, ja mu służę moją kasą, nim się rozpakuje.
W oczach Arji widać było jakby uciechę z tego żem ja się miał tchórzostwem skompromitować.
— Serio! chciałbyś hrabia au debarqué szczęścia sprobować.
— Bardzo serio! na szczęście pięknej baronównej Arji... jestem pewien że mi jej wejrzenie da wygranę, bo cóż mu oprzeć się może...
— Przepraszam, rzekłem — jeśli oczy Baronównej mają być przeciwko mnie... ja do walki nie staję...
— Moje oczy są neutralne... zawołała śmiejąc się Aria, ale serce mówi zawsze za odwagą, nawet w kartach, przeciw obawie i rachubie..
Hrabia Popola patrzał na Arię, i patrząc na nią zdjął z podłogi kartę, spojrzał na nią, jakby od niechcenia podsunął pod moje pieniądze.
— Przepraszam, przerwał Nabob biorąc kluczyki, na wszelki wypadek policzymy, bo jestem bankierem hrabiego, a szczęście bywa kapryśne.
Aria dodając odwagi, spojrzała na przybyłego ognistym wzrokiem, jakby go błagała, żeby skarcił moje zuchwalstwo... Było trzydzieści kilka tysięcy w kupce mojej. Sumka wcale przyzwoita... Trzymałem się na wodzy, ażeby najzupełniejszą okazywać obojętność. Tassowałem karty z krwią zimną.
Wlasch liczył... Za pozwoleniem, dodał... los tak zrządził, żeś hrabia z żartu zrobił stawkę serjo... na ten raz niech się ona trzyma — lecz ktokolwiek wygra czy przegra — na tem koniec.
Aria mi szydersko spojrzała w oczy... Uśmiechnąłem się... Parfaitement. Stefan bojaźliwy jak hreczkosiej, ażeby nie patrzeć na ciągnięcie, które go drażniło, poszedł i siadł na kanapie opodal. Aria oparła się nad stolikiem. Popola z kapeluszem w ręku, dwa palce drugiej w kamizelce, doskonale grał milionera, któremu wygrana lub przegrana żadnej nie czyniła różnicy. Ja w takich razach stanowczych gdy o honor idzie, je rendrais des points a n’importe qui... byłem bryłą lodu... Podałem karty do zdjęcia hrabiemu, który obojętnie kilka z nich zebrał i położył... Zacząłem ciągnąć.
Karta była ciemna — milczenie...
Ciągnę nie wiedząc o jaką idzie, pomalutku, z uwagą. — Popola miał już jedną rękę wyjętą z kamizelki i położoną na stole, jakby się gotował ściągnąć stawkę... Po pięciu abcugach... patrzę, ręka konwulsyjnie mu leciuchno drgnęła i ze stołu znikła... Podniosłem oczy, hrabia mi się skłonił i od stolika odstąpił... Podniosłem tajemniczą kartę, była to dama pikowa, która w drugim abcugu przyniosła mi przyzwoitą sumkę... Błogosławiony wieczór! Przeszło po mnie jakieś ciepło ożywcze, ale karty położyłem obojętnie... Aria odskoczyła od stolika, Nabob poszedł do kasy... Ja — ponieważ było wolno — zapaliłem cygaro i wstałem...
— Hrabia zkąd przybywa?
— Z Romamii, z Włoch... rzekł wesoło.... u nas już jest zbyt gorąco... Panowie jeździcie do nas się odegrzewać, my do was przybywamy się studzić.
— Myśmy hrabiego czekali od kilku miesięcy, podchwyciła Aria — i sądziłam w końcu, że się nas barbarzyńców chcesz wyrzec zupełnie...
Popola poskoczył z żywością i pochwycił jej rękę, którą do ust przycisnął.
— Pani mogłaś to pomyśleć o mnie!
A! gdyby to prawdą być miało, nie pozostawałoby mi nic — tylko nie zrzucając rękawiczek, nie kładnąc kapelusza, ukłonić się i uciekać...
Zamiast odpowiedzi Aria wzięła jego kapelusz i rzuciła go opodal z dziecinną swawolą — Popola za to nowem pocałowaniem rąk podziękował.
Mnie gwałtem zawołał do stolika Nabob, abym zabrał moje pieniądze.
— Ale niema nic pilnego! zawołałem.
— Przepraszam — bo ja na przegrane pieniądze patrzeć nie lubię — odparł gospodarz.
Musiałem być posłuszny.
Stefan przystąpił do mnie.
— Prawda, szepnął mi, wygrałeś sobie psim swędem szlachecką fortunkę, szczęśliwy człecze, ale pannie — daj za wygranę — widzę, że ją ten Włoch weźmie. Nie ma się co łudzić — myślałem, że nie przyjedzie... Teraz, już po nadziejach.
Łatwo mi to było dostrzedz samemu. — Ale tak jak przy karcianej przegranej nie lubię pokazywać złego humoru, tak i w matrymonialnej sprawie nie rad byłem wydać się z wrażeniem doznanem. Musiałem się trzymać tak jakoś, aby znowu niepomiernej wesołości nie zdradzić, któraby na karb wygranej poszła...
Dotrwałem tak w stanie pośrednim, dobrawszy sobie pewien ton apatyczny... do wieczerzy, a po niej pożegnaliśmy gospodarzy i ruszyli do Lwowa. Przez tych kilka godzin mogłem się najdowodniej przekonać, że Popola miał za sobą pannę, a zatem i ojca i że nie było co myśleć o współzawodnictwie z nim.
Gdyśmy wyjechali za bramę, Stefan się aż rzucił.
— Pannęś stracił, ale co w kieszeni! zdobycz piękna — niech cię djabli porwą, szczęśliwy człowiecze — los ma dla ciebie pewne względy; palnie z jednej strony, zaraz indemnizuje z drugiej!
W głowie mu się to nie mieściło, a mnie także się w niej zawracało trochę. Stanęliśmy w hotelu późno w noc, patrzę, w oknie u Mamy się świeci. Tylkom co wysiadł, Lutka garderobiana leci, że pani na mnie czeka, choć w łóżku i chce się widzieć ze mną. Stefan poszedł do siebie, a ja jakem stał; wchodzę.
Mama z twarzy mojej zawsze umie poznać co przynoszę; oczy we mnie wlepiła...
— A cóż? jak idzie!
Namyśliłem się, jakby to dowcipnie obrócić.
Chére maman, przywożę w kieszeni około siedemdziesięciu tysięcy reniów, ale pannę... wziął Włoch...
— Co pleciesz! nie rozumiem! cóż bo znowu.
Zacząłem opowiadać tę scenę dramatyczną... Mama tylko że z łóżka nie wyszła, niecierpliwiąc się, ale w guldeny wierzyć nie chciała, aż je dobyłem.
Przeczuwałem z góry co nastąpi.
— Adasiu — rzekła — to są pieniądze, możesz niemi poprawić swoje i moje interesa; zaklinam cię, oddaj mi je, oddaj! Zostaw sobie, pięć, dziesięć zresztą... ale taki kapitał...
Pocałowałem ją w rękę.
— Mamo, ani grosza, ani fenika na interesa... jestem młody! nie mogę... Dla Mamy na jej przyjemności, sprawuneczki, składam u nóg pięć tysięcy w ofierze, reszta moja... W pocie czoła zapracowana.
Mama postrzegła zaraz z tonu, że mnie nie przekona. Dajże mi te pięć, ty niegodziwy trzpiocie.
Całą noc spać nie będę! Sobole muszę kupić...
I na tem się skończyło...


16. lipca.

Zakląłem nazajutrz Stefana na wszystko w świecie, ażeby o wygranej milczał; dał mi słowo... Mam wielkie, olbrzymie, czarodziejskie projekta..: Ingrata patria austrjacka tych guldenów nie skosztuje. Tylko cierpliwości!
Kupiłem dla Wandy przepyszne Naśladowanie Chrystusa, w kość słoniową oprawne, dla Starosty biedziłem się z prezentem, szczęściem zażywa tabakę. Nastręczono mi starożytną tabakierę przepyszną, emaliowaną na złocie... Les petits presents entretiennent l’amitié.
Poszedłem na wieczor do nich... Są zawsze w domu i przyjmują codziennie. Zastałem też ich przy lampce olejnej z umbrelką we dwoje siedzących... Wanda coś czytała głośno, on słuchał. Wszedłszy, prosiłem bardzo, aby sobie nie przerywali, ofiarując się nawet słuchać... choć całej mocy mego ducha potrzebuję nawet przy francuzkiem głośnem czytaniu, by nie usnąć, a cóźby to dopiero było z polskiem! Wanda pomiarkowała zdaje się, że mnie na taką próbę wystawiać się nie godzi. Poszła się zająć herbatą, a ja zostałem sam na sam ze starym. Postrzegł zaraz, żem w dobrym humorze.
— Coś ty mi dziś, panie Adamie, bardzo ożywionym wyglądasz? — spytał.
— Nie wiem — rzekłem — chybaby to mogło mnie wprawić w humor lepszy, że dziaduniowi wyszukałem właściwszą do jego tabaki schówkę, niż ta okrągła papierowa.
Starosta spojrzał na staruszkę, z której już niegdyś na niej istniejące malowanie tak się pościerało, że tylko plamy pozostawały.
— A, dajże ty mi pokój — rzekł — co ci ta moja poczciwa staruszka szkodzi; ona mi długie, smętne godziny, spędzone w moim dworku, przypomina.... to przyjaciółka...
— A moja — rzekłem — podsuwając emaliowaną, ręczę, że gorszą nie będzie i że się do niej dziadek przyzwyczai.
Chwycił stary podaną, począł się jej ciekawie przyglądać przy lampie, a potem postawił obojętnie.
— Bardzo wspaniała — rzekł — niewiem nawet zkąd mogłeś wziąć takie cacko, ale, mój Adasiu, to nie dla mnie, ja w ogóle złota nie jestem wielkim miłośnikiem.
Targowaliśmy się długo, przecież przyjął i pocałował mnie w głowę, a ja go w rękę, ale minę zrobił frasobliwą.
Powracającej Wandzie pokazał ją także jak gdyby skłopotany; widziałem że zamienili wejrzenia, w których się malował niepokój jakiś. Lecz w tem nadszedł młody jegomość, z którym mnie poznano, i zapomnieli nieco o stojącej na stoliku tabakierce.
Nowy ten gość, nieśmiały, uniżony, dziadka pocałował w ramię i usiadł przy nim na brzeżku krzesełka.
Był to niejaki pan Woroszyłło z Litwy, podobno z 1864 roku, uczeń szkoły centralnej w Paryżu, a dziś jakiś mechanik czy maszynista. Choć nazwisko szlacheckie, ale figura ubożuchna i na podziw skromna... Znać, że to nie bywało po salonach i że się w nich czuje obcym, kiedy nawet ten skromny pana Starosty, zdawał mu się imponować. Był jak okradziony... Strój mi się nie podobał, bo coś zarywał na narodowy, choć nie było żupana, ani tych myśliwskich butów. Wanda weszła i przywitała go wesoło... panem Feliksem — po imieniu. — Póki go nie było, jeszcze jakokolwiek szła rozmowa, ale ten żywioł obcy zupełnie nam ją sparaliżował... Mówił pół słówkami, potem Wanda zaczęła się z nim przez litość po pokoju przechadzać... i tak do herbatyśmy się, mogę powiedzieć, przemęczyli... Na herbatę nadszedł stary pułkownik z 1831 roku... i siadł dziaduniowi znowu rozpowiadać o Chłopickim i Skrzyneckim... Słuchałem nadrabiając uśmiechami...
Przy stoliku herbaciannym i młody Woroszyłło (co za nieszczęśliwe nazwisko) rozruszał się... Przekonałem się z podziwieniem, że po francuzku mówił ślicznie, ale się z tym językiem nie wyrywał przy Wandzie, aby na jej niełaskę nie zarobić... Musi to być gość częsty, bo jest w domu tym poufale bardzo, nawet, mojem zdaniem, nadto jakoś traktowany po familijnemu. Zalazłem zręczność moje Naśladowanie złożyć na krosienkach Wandy, jako wdzięczny wyrób artystyczny... Zaczerwieniła się strasznie, z początku niechcąc przyjmować, alem tak ją prosił, że się w końcu dała zwyciężyć... Młodzieńca rozpytywałem o Paryżu, i tak dobiliśmy się do godziny kanonicznej. Odetchnąłem w ulicy... O piękna milionowa kuzynko — gdybyś tych milionów nie miała!!
Mama bardzo pochwala znalezienie się moje...


18. lipca.

Nie miałem co przez dni parę zapisywać; dziś za to formalny evenement. Mama z rana odbiera od hrabiny Marji zaproszenie na herbatę wraz ze mną. Ja tam już dosyć dawno nie byłem. Pyta mnie czy idę — a jakże!!
O bożym świecie nie wiemy, pas le moindre soupçon. Szczęście, że mam to za prawidło, od którego nigdy nie odstępuję, ażeby wieczorem nie pokazywać się inaczej jak we fraku i rękawiczkach jasnych... Od obiadu jestem już sous les armes. Tym razem postąpiłem według mojej reguły, — jeszcze Mama zobaczywszy rękawiczki i frak, powiada mi: — Do czegoż to, gdy się idzie do skuzynowanego domu, na herbatę en petit comité? Alem się uparł. Jedziemy. Widzę w przedpokoju, lokaj w liberji paradnej z taśmami herbowemi. Spojrzałem na Mamę.
— Ty zawsze masz rację, szepnęła — a ja w starej sukni czarnej.
Wchodzimy, pokoje oświecone i rzuciwszy tylko okiem zdala widzę Barona Tartakowskiego z bukietem u fraka. Zamieniliśmy z matką spojrzenia.
Emilia wybiega cała w bieli.. śliczna jakem jej niewidział nigdy, ale twarzyczka smutna i wskazując na barona, mówi Mamie.
— Przedstawiam kochanej hrabinie, mojego męża.
Baron kłania się sztywnie jakby go namiestnik prezentował arcyksięciu... Przeszyłem wejrzeniem namiętnem Emilję... odpowiedziała mi tak prawie, jak niegdyś, gdy o szarej godzinie obok siebie na kozetce siedzieliśmy. Zapukało mi serce! Wejrzenia się rozumieją!
Zaczęliśmy winszować, a jeśli kto, to ja czyniłem to z rozrzewnieniem, tak byłem szczęśliwy. Baron nie zdawał się być na wysokości swojego dzisiejszego położenia. — Chwilami wyglądał na kamerdynera i Emilja rzucała nim jak piłką.
W salonie znaleźliśmy prałata, który właśnie rano dnia tego ślub cichy dawał za iudultem, hr. Sylwestra we fraku przeszłowiecznym i trzewikach z kokardami, i jakiegoś kuzyna barona, wygolonego do włoska, a jak się zdaje — nieumiejącego gadać.
Stał za krzesełkiem, obie ręce trzymając na poręczy, a gdy go kto przez litość zagadnął, pokazywał żółte zęby, kiwał głową, machał jedną ręką i co prędzej wracał do pierwszej swej pozycji obserwacyjnej, w której znać czuł się najbezpieczniejszym.
Na mnie czynił wrażenie urzędnika, egzekwującego podatki... ma coś takiego w fizjonomii. — Tartakowski mi go zaprezentował, ale ani nazwiska, ani tytułu nie mogłem pochwycić.
Hr. Sylwester siedział podparty na lasce, jak stary portret z ram wyjęty... ze swym uśmiechem sarkastycznym i białemi, wysoko stojącemi kołnierzykami.
Herbata była przepyszna... ale o weselu i innych zwyczajach, zachowywanych przy tego rodzaju obrzędach — ani wzmianki. Hrabina unikała widocznie, a reszta gości par un accord tacite szła za nią.
Słyszałem jak Mama szepnęła hrabinie.
— Ale, moja droga, czemużeście mi nie dali wiedzieć, przyszłam w starej sukni... tak jak na naszą herbatkę domową... a tu.
— Ale bo też tu niema nic, nic, herbata codzienna — szepnęła hrabina Marja — entre nous, niema się czem chwalić, ani cieszyć z czego...
Szepnęła jeszcze coś, nie dosłyszałem reszty.
Z rozmowy dowiedziałem się, że baronowstwo wyjeżdżali za granicę. Kołowałem tak zręcznie, iż Emilię, sans que cela parut, chwyciłem samą...
Adorable cousine! — rzekłem — pozwól mi się przypomnieć z paktem przyjaźni. Jesteś czarująco piękną!
Westchnęła spuszczając oczy... i szepnęła niedosłyszanym głosem:
Madame la baronne de Tar-ta-kow-ska!
Podniosła oczy. — Kuzynku — rzekła — cóż się z tobą dzieje? czy się żenisz z tą cyganką?
— Nie — cygankę bierze mi Włoch...
Rozśmiała się szydersko. Cela devait etre, nie chcę cię widzieć żonatym, bo, bo... stracisz tę gorącą przyjaźń dla mnie...
— Przecież nie ożeniwszy się z dobrą, miłą, ale wcale nie zachwycającą Wandą...
Ruszyła ramionami.
— A! o tę jestem spokojną... bo ci ją znowu ktoś inny weźmie, nim się wybierzesz zakochać i oświadczyć.
Byłem tak pewny siebie, żem się uśmiechnął i zwróciłem rozmowę.
— Dokąd państwo jedziecie? — zapytałem.
— My, do Włoch, cały rok będziemy w podróży... tak... po różnych, różnych kątach... bo chcemy być sami...
Spuściła oczy.
— Szczęśliwy baron! — szepnąłem.
W tej chwili spotkałem wracające do góry wejrzenie jej, i skrzywione tak usta, żem nie wiedział, co myśleć.
— No, a gdybym ja wyjechał jakim wypadkiem za granicę, bo któż to przewidzieć może! Czy wolnoby mi było gonić za moim mentorem?
Potrząsła głową piękna kuzynka, powiodła oczyma po pokoju. Zdawała się niby coś rachować... i odezwała się cicho:
— Może — ale za kilka miesięcy... Za kilka miesięcy...
Gdym milczał zdziwiony, zbliżyła mi się prawie do ucha.
— Jaki ty jesteś niepojętny — rzekła żywo — każdego męża, choćby nawet barona Tartakowskiego, potrzeba.... nałamać do jarzma.... na to samotność najlepsza. Po kilku tych miesiącach będzie łagodny jak baranek a ja panią — i kuzynek najmilszym z gości. Mais pas avant!
Jaka ona zręczna! — na chwilę się nie zmięszała, choć ręczę, że się domyśla, iż wiem wszystko... Jako ostatni argument był, ben trovato!! adorable. Oto mój ideał...
Jednakże, dopóki się żenić niema potrzeby. Na żonę wolę Wandę, bo z tą wprawdzie nudzić się będę, ale czuć się też spokojniejszym.
Wieczór spędziliśmy przyjemnie... chociaż te dwie figury, baron małżonek i jego kuzyn, stojący za krzesłem, stanowili dwa okrutne dyssonanse...Jeszcze Tartakowski, do którego się nawykło, i który choć czego nie rozumie, wcale dobrze nauczył się udawać że jest au fait, — ale ten kuzyn ten kuzyn!
Hrabina Maria, ile razy na niego spojrzała — westchnęła i spuszczała oczy, wyraźnie upokorzona. Prałat robił miny osobliwsze, hrabia Sylwester nie zwracając głowy ku niemu, oczy wywracał, aby mu się przypatrywać... a usta mu się krzywiły...
Kilka razy rozmowa już się była rozkołysała swobodniej, gdy jedno spojrzenie na tę głowę Meduzy, polot jej wstrzymywało. Słowem truło nam to zabawę.
Zbliżyłem się raz jeszcze do Emilji, aby ją zapytać, kiedy wyjeżdżają.
— Ale dziś, zaraz, w nocy — odpowiedziała mi trochę niecierpliwie i westchnęła. Konie gotowe... Muszę!
Żal mi się jej zrobiło, widocznie była nieszczęśliwą — lecz doprawdy, sama winna sobie, bo taki Baron nigdyby się nie ośmielił. — O! żal mi jej bardzo...
Wyszliśmy nie żegnając, a raczej wysunęliśmy się. Doskonały był hrabia Sylwester, koło którego siadłem na chwilę. Zasłonił się dłonią i szepnął na ucho... C’est pas un mariage de convenance, c’est un mariage, in extremis.


30. lipca.

Za kilka godzin będę w drodze. — Nie pisałem dziennika — cóż zapisywać było?? Lato spędzone na najświetniejszych w świecie konkurach około panny bez uczucia, bez wykształcenia, bez smaku.. Spełniłem rozkazy Mamy, niemogłem się im oprzeć, nie mam sobie nic do wyrzucenia, lecz przecież przewidywałem to smutne rozwiązanie, jakie mnie spotkało.
Dzień po dniu chodziłem się nudzić ze Starostą i Wandą.
Kazała mi czytać Mickiewicza — czytałem, nawet ballady. — Kazała mi czytać Krasińskiego, i choć go wiele nie zrozumiałem, chociażem się dławił, we francuskiem tłumaczeniu przełknąłem to. — Zdawało mi się, że jestem na dobrej drodze.
Tymczasem prawie każdego wieczora spotykam się z tym nieszczęsnym panem Wyruszyło czy Poruszyło.. Już mnie to tknęło.. Mama także powiada mi: Co to jest ten Naruszyło? — No, niewiem — Je le traitais en bagatelle, nigdy mi na świecie na myśl nawet przyjść nie mogło, ażeby coś podobnego na drodze mi śmiało stanąć. — Nie jestem ani zarozumiałym, ani o sobie tak nadzwyczajną mam opinję, owszem wyrzuca mi to Mama, i pewnie słusznie, że siebie cenić nie umiem... Je suis nonchalant, to prawda..
Lecz nie antycypujmy. — Nie domyślaliśmy się nic a nic.
Nareszcie Mama mi pozawczoraj powiada: Pojadę się rozmówić otwarcie ze Starostą, il nous laisse faire le pied de grue... nie mówi nic.. Czas by już coś wiedzieć. — Wraca mama, — czekałem na nią — pytam — A cóż? — Nic — niemogłam się rozmówić ze Starostą, był ten Zawieruszyło nieznośny. Kazała mi iść wieczorem, pierwsza osoba, którą spotykam w progu — niepozbyty ów młodzieniec ze swą miną niedoszłego anioła, zwiędłego jakiegoś niewiniątka.. nauséabond au possible. — Widzę, że z Wandą po cichu coś szepczą, chodzą, porozumiewają się. — Strasznie mi się to niepodobało. Nazajutrz nie idę wcale, i z taktyki mi wypadło parę dni spauzować zupełnie. — Wyznaję, żem chciał im dać uczuć niewłaściwość ich postępowania.
Wieczorem dziś jestem u Iwińskich, z którymi znowu jak najlepiej żyjemy. Graliśmy małego whista z szykanami, tylko dla zabicia czasu... Około jedenastej wchodzi Stefan...
Zdziwiło mnie to, bo nigdy u nich nie bywa. Wytłumaczył się, że do mnie ma polecenie od matki która życzy sobie natychmiast mówić ze mną. Spojrzałem na niego, mina skwaszona, zląkłem się czy nie chora... Kończyliśmy właśnie, co najprędzej schwyciłem za kapelusz, idziemy.
W drodze go pytam — Niewiesz, co tam jest?
— Dowiesz się — ja dobrze niewiem — tak, jakiś interes.
Kolnęło mnie to, przyspieszyłem kroku... Stefan został na dole. Wchodzę, i widzę już od razu, że coś się gotuje nie dobrego, bo Mama chodzi po pokoju i pierścionki na palcach obraca, co u niej jest znakiem najżywszego zniecierpliwienia. Spojrzała na mnie i stanęła..
— Wiesz, rzekła — wiesz, ten stary niedołęga, niewdzięcznik — ten idjota, kretyn... Starosta — wiesz... ze swą miłą wnuczką... flondrą... wyrazów mi braknie — wiesz co zrobili!? Oto, — panna Wanda wychodzi za pana Poruszyłę... czy licho go wie jak się zowie — wczoraj mu przyrzekła, a stary zamiast zgromić i zuchwalca precz z domu wypchnąć... śmiałka takiego, wypłakał się i pobłogosławił.
Oburzenie moje niezna granic!!
— Z kądże Mama wie o tem?
Wracam, wracam ztamtąd i zrobiłam mu awanturę — bo to jest niewdzięcznik, to zdrajca... niegodziwy człek... a ta douzella... cela n’a pas de nom! Mając do wyboru między tobą a jakimś tam szlachetką, takim Napruszyło...
— Posłuchaj tylko — mówiła dalej Mama — (ćest curieux a noter). Przyjeżdżam do nich na wieczór. Bóg jeden wie, co mnie to bywanie u nich kosztowało! Musiałam całej mocy nad sobą używać aby wytrwać w tych nudach i paść się temi niestrawnemi podwieczorkami. Mais on se doit a son enfant! Widziałeś jak cierpliwie, nie mruknąwszy nigdy szłam na te męki.
Wandę czuć lewandą jakąś, czy ja niewiem, jakiem ziółkiem, może nawet majerankiem. Starosta śmierdzi tabaką bernadynką... Wszystko to wąchałam dla miłości twojej. Z każdym dniem rosła we mnie nadzieja. Ci ludzie powinni się byli za szczęśliwych mieć.
Przyjeżdżam dziś... Jak zwykle... jest i pan Poruszyło czy Zawieruszyło... Spojrzałam... Wanda zarumieniona przybiegła mnie przywitać... Był jeszcze ktoś, zostałam sama ze starostą. Tylko co zaczynam z nim rozmowę, a ten przerywa:
— Widzisz mnie hrabina tak wzruszonym, że wypowiedzieć jej nie potrafię.
— Cóż się stało, kochany Starosto!
— Los mojej najdroższej Wandzi rozwiązany stanowczo — powiada mi.
Osłupiałam — oniemiałam...
— Przyszła do mnie sama z tym oto zacnym młodzieńcem, oświadczając, iż korzysta z danej jej przezemnie swobody rozporządzenia sobą i prosi mnie o błogosławieństwo...
Starosta ledwie tych wyrazów dokończył, gdym się zerwała z krzesła, cała trzęsąc się z gniewu.
— I wy na to mogliście pozwolić, ażeby dziewczyna z głową przewróconą, bez doświadczenia, mając do wyboru między Adasiem a takim... nędznym jakimś mechanikiem, zrobiła całej rodzinie wstyd.
— Starosta się porwał — jaki wstyd?
Dopieroż od słowa, nie mając już nic do stracenia, nie zważając czy mnie tam słuchają czy nie... powiedziałem im całe słowa prawdy, bez żadnej ogródki...
Jestem pewny, że Mama nie żałowała wyrazu, bo gdy się rozgniewa, i jest doprowadzoną do ostateczności — staje się wymowną i straszną... Ale Starosta na to zasłużył.
Wiadomość przyjąłem dosyć obojętnie, ale Mamę ledwie potrafiłem uspokoić.
Mama nocuje tylko i powraca do Wilczej Góry... ja nie myślę także bawić dłużej we Lwowie. — Kazałem się Florkowi pakować. Wszyscy wiedzieli, że się starałem o Wandę, więcej powiem, nikt nie wątpił, że się z nią ożenię. Winszowano mi, przyjmowałem powinszowania, tworzyłem projekta, byłem niemal pewny sukcesu. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, aby to niedołężne stworzenie miało w sobie tyle chytrości... i zdobyło się na krok taki, który całą familję od nich odstręczy...
Cały świat sądził też, iż Starosta zechce, jak mu sumienie nakazywało, wynagrodzić nam krzywdę.
Nie chcę i nie mogę narażać się na przycinki... wyjechać muszę... pojadę za granicę. Z tych kilkudziesięciu tysięcy wygranych, mam jeszcze przeszło pięćdziesiąt. — Resztę musiałem oddać Mamie i na niezbędne obrócić potrzeby. Parę lat żyć mogę choćby w Paryżu... Tymczasem ludzie zapomną, zatrą się wspomnienia. Mama, jakkolwiek nie rada temu, zezwala, widząc konieczność. — Jeżeli interesa Wilczej Góry pozwolą, sama się także chce wybrać do Włoch... i do Francji.
Jedno co mi się uśmiecha, to nadzieja spotkania z Emilią.
Rozważywszy wszystko... powiedziałem to Mamie — lepiej się stało... Z Wandy nigdybym nie miał żony, któraby godnie nazwisko i rodzinę reprezentowała. Skąpa, drobnostkowa, parafianka, niepoprawna z tym swoim patrjotyzmem, kompromitowałaby mnie nieustannie i nigdy bym w domu nie miał spokoju...
Godzi się Mama na to, że z moim smakiem w rzeczach życia i świata — wziąć taką żonę, było by to zatruć sobie egzystencję. Mój Boże — świat szeroki, więcej jest kobiet co nie wiedzą co począć z sobą, niż mężczyzn skłonnych do ożenienia.
Mam czas jeszcze i wiele czasu...
Ćwiartki pocztowego papieru, połączone nicią jedwabną, na których dziennik ten był spisywany, kończą się — jak się zdaje, z wyjazdem z rodzinnego miasta... Na ostatniej stoi jeszcze rachunek wydatków dosyć znacznych, ołówkiem na prędce nakreślony.
Oprócz dziennika, kilkadziesiąt listów, zwiniętych razem z nim, znalazło się w tym spadku, który dziwną dostał się do nas drogą. Niektóre z nich — większa część — są powtórzeniem wrażeń i wypadków, już w notatach zapisanych, z małemi warjantami, jakich przedstawienie ich matce wymagało. Jeden tylko dosyć długi, późniejszy list naddarty zasługuje na to, abyśmy się nim jako epilogiem posłużyli. Zdaje się być w rok lub więcej po wyjeździe z kraju pisany, choć bez daty.
Chére maman! — Drugie już pismo ztąd wysyłam, nie otrzymałem bowiem odpowiedzi, na którą próżno oczekuję od kilku tygodni. Nie mogę ztąd ruszyć krokiem, dopóki nie odbiorę pieniędzy z Wilczej Góry. — Pozostało mi zaledwie kilkadziesiąt franków gotowych i najnieznośniejsze długi, długi lichwiarskie, cisnące, zabijające... Zegarek nawet musiałem zastawić.
Nigdy mnie jeszcze los tak nie prześladował, — nie ja winienem, ale on. — To rzecz niepojęta.. ani w ruletę, ani w rouge et noire, odegrać się nie było podobna; żadna serja, żaden system nie pomógł.
Donosiłem Mamie z Neapolu, żem się tam spotkał niespodzianie z baronową Emilią. Była właśnie po słabości, jeszcze wątła bardzo i zaledwie przychodząca do siebie. Nie będę dziś tego taił przed kochaną Mamą, że i ona dla mnie pewną miała słabostkę i ja prawie się w niej kochałem, — en tout hien tout honneur. Moja Mamo, młodość i człowiek jest słabą istotą, zresztą, zna ją Mama i wie jak była irresistable, gdy chciała.
Zobaczywszy mnie, tak była uszczęśliwioną, iż to we mnie dawne obudziło uczucia.
Zaraz w pierwszych dniach poskarzyła mi się po cichu na niedelikatność męża swego, który ją czynił najnieszczęśliwszą. Na pozór niby pełen był poszanowania, rozpadał się, rozczulał, ale skąpił obrzydliwie i odmawiał jej prawie najpierwszych potrzeb życia — spaceru, teatru, sukien, koronek, wszystkiego... Uchwyciła się mnie błagając, abym jakiś czas pozostał, i osłaniał ją opieką — co też najchętniej uczyniłem, dając do zrozumienia Tartakowskiemu, że kto ma szczęście wziąć osobę takiego rodu i wychowania, powinien umieć ją ocenić i postępować z nią jak mu przystało. Ażeby okazać jak się żyć powinno, przez jakiś czas przyjmowałem ich, woziłem, robiłem prezenta szalone, na złość temu prostakowi, chociaż to na niewiele się przydało. Dawał mi płacić, a sam skąpił jak Harpagon. Baronowej zdrowie polepszyło się znacznie, pojechaliśmy razem do Castellamare, bo jej powietrze tego cudownego miejsca zalecono.. W istocie położenie jest urocze, pobyt nad wyraz rozkoszny... nie mogliśmy się nacieszyć widokiem ślicznej lazurowej zatoki i cienistych ustroni. Zaczęliśmy razem odbywać wycieczk4 na osiołkach na monte Cappola, do Sorrento i w okolice.
Baron najczęściej chodził za nami piechoto — myśmy się śmieli z niego... on mruczał... Płaciłem zwykle sam za wszystko. Trwało to więcej miesiąca. Emilia się codzień z większą goryczą uskarzała na męża, który się stawał coraz nieznośniejszym. Raz z przechadzki tym żalem przyszła do mojego mieszkania odpocząć; nie było w tem nic nadzwyczajnego. — Wpadł za nią baron i zrobił z tego formalną awanturę, jakiej tylko taki jak on człowiek nieokrzesany i gbur, mógł się dopuścić. Utrzymywał, że widział w mojem i jej postępowaniu coś więcej niż przywiązanie kuzynowskie, że wyszpiegował nie wiem tam co. Stanąłem naturalnie ostro w obronie Emilji i dałem mu naukę na jaką zasłużył... Starliśmy się de part et d’autre tak, że nie pozostawało jak chyba strzelać się lub jednemu z nas z placu ustąpić. Emilia zaklinała mnie abym mu ja na pastwę nie dawał i nie opuszczał. Ona także zapomniała się i gorzką mu prawdę rzuciła w oczy... Wyszedł jak zmyty, bom mu drzwi pokazał — Emilia na złość pozostała. Myśleliśmy jednak, że się na tem skończy i że ją wieczorem przeprosi, gdyż często trapił ją podejrzeniami, popełniał niedorzeczności podobne i później się miarkował. Ja mu przebaczałem i Emilia zapominała.
Godzinę czy dwie baronowa przesiedziała w mojem mieszkaniu, aby mu pokazać, że się głupim jego kaprysom powodować nie myśli. Podałem jej potem rękę i spokojnie poszliśmy do ich mieszkania, spodziewając się go tam zastać skruszonego. Tymczasem Tartakowski najgłupszy w świecie list zostawiwszy do żony — une lettre infame, abominable — zabrał się i wyjechał... Emilia z początku była zmięszana, ale po chwili śmiać się zaczęła — ja także... Nous ne demandions pas mieux jak pozbyć się tak nieznośnego towarzystwa. Perquisition faite, okazało się, że pieniądze, papiery zabrał, wszystko, nawet to do czego najmniejszego nie miał prawa.
Nie mogłem tak porzucić kobiety nieszczęśliwej, wśród obcych; honor kazał mi się nią zaopiekować. Zdrowie jej po tem wstrząśnieniu wymagało dłuższego pobytu w Castellamare. Wyglądała świeżo i ładnie, ale nerwy miała osłabione. Napisała ztąd zaraz do matki, opowiadając jej, co doświadczyła i wręcz oznajmując, iż z baronem dłużej żyć dla niej jest niepodobieństwem.
Zostaliśmy sami — ale cóż miałem czynić? Mogłemże postąpić inaczej? — Miesiąc jeszcze spędziliśmy w Castellamare i Sorrento, potem pojechaliśmy do Rzymu i Florencji. Wszystko to, cała podróż naturalnie odbywała się kosztem moim, bo hrabina Marja nie nadsyłała córce nic, i milczała. Emilia i ja zarówno nie umieliśmy rachować, to prawda, przytem i ja i ona dbaliśmy o to, aby przyzwoicie się pokazać wszędzie i imieniowi naszemu nie uczynić krzywdy. Wszystko to exigeait furieusement de l’argent. Ciągle spodziewała się, że matka nadeszle, pisywała prawie co poczta, na próżno...
Uspokajałem ją jak mogłem.
We Florencji oboje chcieliśmy się czas jakiś zatrzymać, nająłem więc willę, ekwipaż, służbę, trochę nieopatrznie. W miłem jej towarzystwie czas upływał bardzo szybko i przyjemnie, ale i zapasy, moje mienie prędko się wyczerpywały.
Emilja, której się zdawało, że takie życie pańskie żadnej mi różnicy nie czyni, wyobrażała sobie pewnie, sądząc z wydatków, które hojnie opędzałem z wygranego grosza, że zamożniejszym byłem daleko, niż w istocie jestem. Z podziwieniem dowiedziała się po niejakim czasie que les ressources manquaient, presque totalement.
Uważałem, że to na niej przykre, deprymujące uczyniło wrażenie; kazała mi szczerze wyznać wszystko... musiałem to uczynić.
Eh bien! — rzekła — nie chcę ci być ciężarem, muszę się poświęcić, donnez moi une dixaine des jours.
We Florencji żyjąc na takiej stopie, porobiliśmy mnogie i zaszczytne znajomości w kołach arystokratycznych, bywaliśmy u osób wielu i przyjmowali u siebie. Wszyscy byli Emilją zachwyceni. Ja nazywałem się jej bratem. Baronowa uchodziła za wdowę. Między innemi bywał w domu naszym bardzo młodziuchny, miły chłopaczek, apeine majeur, ale już wyemancypowany i bez bliższej rodziny, markiz Borgo-Santo... Szalał za Emilją, widziałem to... Śmieliśmy się razem z niego i jego młodzieńczych zapałów.
Baronowa z westchnieniem powiada mi w parę dni — e’h-bien cher ami, il faut se risiquer! il faut que je prenne le marquis.
Pocałowałem ją w rękę, bo trzeba było widzieć jak to mówiła, jakim głosem... z jaką postawą smutku i rzeczywiście zrezygnowaną...
— Grasz rolę mojego opiekuna... Borgo-Santo ci się oświadczy... powiedz mu, żeby koszta i kłopoty rozwodu wziął na siebie — i daj mu do zrozumienia, że interesa moje są zawikłane — je ferais le reste.
Tak się stało; z powagą odegrałem rolę moją. Markiz był tak uszczęśliwiony, iż wziął na siebie nie tylko co mu ona kazała, ale czego się domyślał, iż być może potrzeba. Baronowa pozostawała we Florencji pod jego opieką, mnie wypadły interesa i wyjazd, na który już się u Markiza zapożyczyć musiałem. Obawiałem się pozostać dłużej, aby zazdrośny Włoch nie domyślał się między nami bliższych stosunków. Z bolem serca pożegnałem Emilję — która sama już widziała potrzebę mojego oddalenia się.
Namyśl mi przyszło, nim powrócę do kraju, po drodze wstąpić do Monaco, aby tam spróbować szczęścia w ruletę... Jest to dziś jedyne w Europie miejsce, gdzie szlachetna walka z losem jest możliwą. Byłem najlepszych nadziei, chociaż mise des fonds, była nader szczupła... ale nikt niezaprzeczy mi, że grać umiem.
Przybyłem z mocną determinacją grać zimno i z rozwagą.
Wchodzę nazajutrz do pierwszej z sal... właśnie gra się miała otwierać — przy rouge et noire, siedzi żywiuteńki, choć blady Gucio i sprawuje funkcje krupiera. Zobaczył mnie i udał, że nie poznał, ja także pominąłem go jakbym nie widział. Spotkanie tego człowieka przykre na mnie i złowrogie uczyniło wrażenie. Przy tym stoliku nie zatrzymując się, poszedłem do drugiej sali.
Grać musiałem, bom po to przyjechał... Stoły były tak obsadzone, żem się z trudnością mógł docisnąć — naostatek dostawszy miejsce począłem od kilku napoleondorów.
Szczegółów Mamie opisywać nie będę — szło z początku rozmaicie, ale nie bardzo źle, a raczej ani źle ani dobrze. Byłem wygrany, ale mało. Drugiego dnia postępując sobie z równą ostrożnością, wyszedłem także z nędzną bardzo wygraną. Zaczynało mnie to nudzić i niecierpliwić — alem się trzymał na wodzy.
Czwartego czy piątego dnia, zajmując moje miejsce zwyczajne — spostrzegam na przeciwko mnie — żywego... Naboba z Chełmicy — a obok strojną, wesołą, z oczyma błyszczącemi pannę Arję — którą do stołu prowadził hrabia Pepola. Z daleka pocięli już mnie witać.
Było to — młode małżeństwo, które miodowe miesiące spędzało w podróży i z San Remo zrobiło małą do Monaco wycieczkę.
Arja kazała sobie mężowi dać pieniędzy i zaczęła stawiać zapalczywie, Nabob też sypał garściami — oboje wygrywali.
Wstyd mi się zrobiło gry mojej ostrożnej i studenckiej, zwłaszcza, że hrabina coraz to na mnie szydersko spoglądała i żartowała i podbudzała. — Nabob wygrał był właśnie kilkanaście papierków tysiąc-frankowych i zabierał je do kieszeni ściskając w garści jak siano, gdy ja także wygrawszy kilka — wyexasperowany puściłem się za ich przykładem...
Serja czerwona szła dotąd cudownie.. Wygrałem jeszcze raz i byłbym cofając się ocalił, gdym usłyszał jak hrabina nazwała mnie — tchórzem. — Pchnąłem wszystko na czerwoną i przegrałem.
To był istotny mojego nieszczęścia początek, wpadłem bowiem w pasję, straciłem kontenans i nie zważając na nic, grając resztkami coraz ryzykowniej, wpakowałem w ten bank wszystko do ostatniego grosza...
Jestem pewien, że gdybym miał co postawić jeszcze, odegrałbym się...
Wczoraj notowałem sobie serjo... i szło mi cudownie — ale już niemam co stawić. Na list i weksel z Wilczej góry oczekuję napróżno. — Miałem z początku myśl pożyczyć u Naboba, i byłbym to zrobił, ale wyjechali nazad do San-Remo czy dalej.
Niech Mama będzie łaskawa ratuje mnie co prędzej — inaczej z głodu umrę i z desperacji...


Jakim sposobem się wyzwolił z Monaco autor tego pamiętnika, dokładnej nie mamy wiadomości.
Z poszukiwań na które nazwanie Wilczej góry nas naprowadziło — okazuje się, że hrabina Matka zmarła jakoś w tym czasie, zostawując interesa w bardzo złym stanie i że hr. Adaś przybył po jej pogrzebie do domu chory, zestarzały i z wielu złudzeń uleczony. W kilka lat później ożenił się z niemłodą wdową, cudzoziemką i znikł z oczów rodziny i przyjaciół, tonąc w kosmopolitycznem towarzystwie stolicy. W Wilczej górze gospodarują dziś pruscy jacyś spekulanci, i zaprowadzają w niej porządek, jakiego tam nigdy nie było...

Koniec.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie zawołała brak znaku przestankowego, winien być przecinek lub myślnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.