Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóżeś ty myślał, że u nas bal czy co? Wanda wybiegła i ruszyła ramionami... — U nas wszyscy w surdutach...
Na tem się skończyło...
Osób kilka było już w salonie. Dowiedziałem się ich nazwisk — profesor X..., redaktor P... literat, pułkownik z powstania 1831, pułkownik z powstania 1868 r. itp. Wszystko to bez najmniejszej© ogłady powierzchownej, poubierane jak najdziwaczniej, patrzące kuso, jakieś poufałe aż strach... Z mojemi rękawiczkami i frakiem cudacznie musiałem się im wydawać, ale oni mnie nie mniej. Nakrywano do herbaty i podwieczorku; okiem tylko rzuciłem — patrjarchalnie to nader wyglądało — ale nie ponętnie.
Stało mleko kwaśne, une horreur, jakieś kluseczki, pieczyste... herbaty byłbym nie, pił posądzając ją z góry... ale cóż w końcu jeść? Mniejsza o to. Zaczęły się żywe rozprawy, przypomnienia, potem mowa o nieznanych mi jakichś książkach i ludziach. Widząc, że tu nic nie rozumiem, poszedłem do Starosty... Tu zastałem siwego jegomości, który mówił o handlu i przemyśle krajowym... Słuchałem cierpliwie — patrząc to na sufit, to na podłogę. Na suficie było koło i floresy, a na podłodze ścieżka od krzesła starego już wyszarzana do salonu...
Moje milczenie skierowało na mnie wzrok siwe-