Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Głową tylko dałem znak potwierdzający.
— O cóż to!
— A! to mała rzecz — wtrącił Stefan, załatwi się to dziś, jutro — niema mówić o czem.
— A ludzie plotą! westchnął stary. Za moich czasów takie spotkania bywały częste, ale krwawe. Rwano się do szabel i kiereszowano wzajemnie, jeden drugiemu krwi upuścił i ściskaliśmy się potem.
— Ja mam nadzieję, że to i bez rozlewu krwi nastąpi — dokończył Stefan — bzdurstwo jest, lecz za swój honor ująć się trzeba.
— A juściż — potwierdził Starosta — i nie badał mnie więcej; pożegnaliśmy się i wyszli...
Obiad jedliśmy z Mamą i Stefanem, w osobnym pokoju. Musiałem opowiadać całą rozmowę moją i znalezienie się Wandy. Mama jest najlepszych nadziei...
— Kochany panie Stefanie — rzekła w końcu — nieprawdaż, że przecie na Adasiu poznać się i ocenić go powinni. Chyba by ślepą była... Stefan z całą gorącością swą szlachecką — całując rączki Mamy, potwierdził i zapewnił, że wszystko się musi skończyć jak najlepiej... Jutro potrzeba wstać dodnia, zatem pod pozorem bolu głowy wcześniej idę spać — zupełnie spokojny. Gdy się to załatwi, dopiero wszystko opowiem Mamie.