Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
14. lipca.

Stefan i Florek obudzili mnie, gdy szarzało... Konie już stały na rogu ulicy; ubrałem się prędko, wedle dawnych prawideł czarno i unikając wszelkich błyskotek. Serafowicz z pudełkiem w nogach czekał już w powozie; czuć go było pokrzepiającem śniadaniem. Tak rano!
Siadłem z jakiemś dziwnem wrażeniem, z którego sam przed sobą się wytłumaczyć nie umiem, nie rad z siebie, zniechęcony, smutny.
Doświadczyłem tego wielokrotnie, że ranne wstanie zawsze sprawia na mnie ten skutek. Jechaliśmy w milczeniu, Serafowicz okrutnie poziewał, co mnie niecierpliwiło. W dodatku miał czkawkę. Nieznośny. Mila ta wydała mi się nadzwyczaj długą. Stefan drzemał. Nareszcie na skraju lasu bryczka stanęła. Znaleźliśmy już drugą tutaj, która felczera przywiozła. Nieborak okutawszy się płaszczem, spał na niej jak zabity, a konie się już na zieleninie pasły... Serafowicz wziąwszy pudełko pod pachę, szedł przodem, strzęsając rosę z trawy, której i dla nas jeszcze dosyć zostało.
Kwadrans trzeba się było drapać przez gąszcze na łączkę, na której jeszcześmy nikogo nie zastali. Zapewnił jednak Serafowicz, że miejsce znane i że Iwiński ze swojemi lada chwila nadjedzie. W cieniu