Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mojej roli — że gdy z ludźmi nie zawsze żyć wygodnie — cóż to być musi z koniem?
— A! nieskończenie łatwiej, właśnie! podchwyciła żywo — bo konie są naturalne... a ludzie bywają sztuczni i fałszywi.
— Jest to aforyzm — rzekłem umyślnie, używając imponującego wyrazu.
— Ale wyciągnięty z doświadczenia — odpowiedziała mi żywo, i wcale nie aprioryczny.
Jak mi palnęła tem nie-aprioryczny ażem drgnął. Spostrzegła to i nie mogąc się wstrzymać, poczęła się śmiać po dziecinnemu.
— Co pana tak wzruszyło?
— Wyraz, przez panią użyty.
— Domyśliłam się... ale muszę panu się wytłumaczyć. Chora byłam tak jak pan i leczyć się chciałam. Przyszła mi fantazja nauki... czytałam co napadłam, brałam lekcje filozofii.
— Szczęście, że nie medycyny! szepnąłem złośliwie trochę. Bystro spojrzała na mnie z politowaniem jakiemś.
— Gdyby mi było wolno — któż wie, może bym się i tego uczyć chciała... Nauczyłam się kilka języków, a gdybyś pan moją bibliotekę zobaczył — przeląkł byś się...
— Radbym się przestraszyć! rzekłem.