Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

świeżonego, z kapeluszem pod pachą... Bukiet mój mnie zażenował... Gorzej się stało, bo Wandy nie było, a ja czekając na nią musiałem go piastować i pokazywać Staroście, który się z tej atencji uśmiechał, Robert także.
O tego nie mam potrzeby być zazdrośnym, nie jest on w guście Wandy... Wyszła nareszcie posażna wnuczka, tak skromniuchno przybrana, jakby owe sakramentalne, dawne polskie pięćdziesiąt tysięcy złotych tylko miała... Robert się zaprezentował — doprawdy wcale nie źle po polsku mówił, znać przygotowany. Ja po nim oddałem bukiet, zwracając uwagę na jego „części składowe“ — Wanda się zarumieniła i podziękowała... W czarnej sukni wcale jej ładnie.
Zdaje mi się, że dziś byłbym jakoś umiał lepiej się przypodobać, gdyby mnie przytomność Roberta nie paraliżowała. On widocznie chciał mnie przesiedzieć, a ja jego — naostatek — zwyciężyłem — poszedł... Ale Wanda przeprosiwszy mnie, że miała pilne zajęcie, odeszła także. — Musiałem bawić Starostę, który rozpytywał mnie o Tartakowskiego i Emilię — a ja mu o tem małżeństwie nie wiele mówić mogłem, dlatego właśnie, że za wiele wiedziałem. Starosta zdziwiony tym mezaljansem... bo barona ma za (jak on powiada) gryzipiórka biuralistę.