Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Robert idzie ku mnie, ja ku niemu... i z powagą wyciągnąwszy ku sobie dłonie, dramatycznie, patetycznie, amfatycznie — ściskamy je.
Chwila uniesienia.
— Zapomnieliśmy się oba!
— Niech to nie nadweręża przyjaznych stosunków naszych.
Stefan podbiega cementując zgodę uściskami dla obu obfitemi...
Śniadanie u George’a... Śniadanie — wszyscy na śniadanie. Humory doskonałe... tylko Serafowicz z Niedzielskim odszedłszy na bok, kłócą się zajadle. Serafowicz wyrzuca kule Stefanowi, ten się broni, że podobnych szachrajstw dopuścić nie może. Ostatecznie jednak i oni się godzą... choć kapitan argumentuje za sobą. Wszystko to a parte. Zaczyna się gawędka przy cygarach, zawsze na tej wilgotnej z natury i rosą okrytej łące... Stefan proponuje strzelanie do celu... Dobrze... Serafowicz bierze u mnie chustkę od nosa, którą od tuzina zasakryfikować musiałem, i węglem na niej cel znaczy... Przybijamy ją do drzewa... Nabijają pistolety i zaczynamy palić. Zabawka byłaby nie zła, gdyby... gdyby nie rosa pod nogami i głód w kiszkach... Paliliśmy wszyscy, ale z nas bodaj najlepiej strzela Stefan, bo ten wpakował na cztery strzały, trzy w samo centrum... Ro-