Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dążę. Płaciłem tryngeldy, jakie chciano, nic to nie pomogło, drogi szkaradne i — przeznaczenie! Konie kulały, uprząż się rwała, co chwila jakaś zwłoka... Na ostatniej stacji furman ivre mort, Florek musiał powozić... W Podrańczu nie byłem od niewiedzieć wielu lat, ale się nic nie zmieniło. Też same ogromne drzewa, podziczałe, poschłe, popalone od piorunów, nietknięte ręką ludzką jak w lesie... ten sam dwór na podmurowaniu starem spalonego niegdyś pałacu, drewniany, lichy, słomą okryty, olbrzymi, pusty, z oknami, polepionemi papierem, pozasłanianemi okiennicami, kutemi dziwacznie. Wszędzie pustka i zaniedbanie.
W dziedzińcu zdala już mnóstwo ludzi zobaczyłem, zły znak... Nie kazałem zajeżdżać i wysiadłem u bramy, spiesząc pieszo do dworu... Chłopiec bosy stał przy słupie.
— Kasztelanowa jak się ma? — zapytałem.
Kiwnął głową. — Dobrze się ma, bo w nocy stara umarła — już leży na tapczanie i sąd pieczętuje het, wszystko...
Prawdę rzekłszy, nie było już po co iść do dworu, ale przecież należało się dowiedzieć o testament, jakibykolwiek był. Zniechęcony, zbity podróżą powlokłem się do ganku. Tu stał proboszcz w ciemnej sutannie, jak bęben opiętej na brzuchu wypu-