Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kłym, mundurowa jakaś faciata biurokraty, kilku ludzi przeróżnych, i zakrystjan ze świecami w ręku żółtemi.
Patrzali wszyscy na mnie idącego przez dziedziniec, z szyderskiemi twarzami, z uśmiechami, niekiedy spoglądając też na siebie... Szedłem jakby mnie pod pręgierz prowadzono, un vrai suplice!
W milczeniu mnie przyjęto. Zwróciłem się do proboszcza, który z góry spojrzawszy, półgębkiem się odezwał.
— Nic nie wiem — nic nie wiem... mój obowiązek modlitwa.
I wskazał na urzędnika... Ten z czeska po polsku rzekł do mnie:
— Wszystko opieczętowane... w czas... wszystko je w porządku... Vermächtniss może ona być, a może nie być.
Z krewnych nie było nikogo przy śmierci. Poszedłem odwiedzić ciało, które już spoczywało na katafalku w wielkiej sali, opróżnionej ze sprzętu. Oprócz kilku nędznych portretów i obrazu Chrystusa Milatyńskiego, nic nie było. Skąpstwo staruszki widać i tu było wszędzie.
Ściany brudne, podłoga zgniła... na suficie plamy od zaciekania... w kątach ślady rosnących grzybów. U drzwi w nędznych sukienczynach, bose