Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czasem kwadransa u hrabiego Sylwestra — cela n’est pas attrayant. Du tout, du tout.
Nazajutrz jeszcze, jakby dla odstręczenia mnie zupełnego od Lwowa, odebrałem ręką wnuczki starosty napisaną kartkę, dopominającą się o przyrzeczone odwiedziny. Staruszek chory, niezabawny, nikt prawie nie bywa u niego, nudzi się, nie dziwię się iż przyjść mi kazał... Musiałem być posłusznym, choć przyznaję się, okupiłbym się był od tego smutnego obowiązku. Mama mówiła mi zawsze o panu staroście jako o człowieku wielkiego świata, który niegdyś odegrywał rolę wielką. — Dziś, ani śladu tej świetności, tego tonu — ubóstwo, tęsknota, choroba — wszystko pożarły — que ce que c’est que de nous!... Wnuczka mi otworzyła drzwi, zalecając bym szedł cicho. Ten sam niemiły zapach ziółek i lekarstw przywitał mnie na progu... Starosta siedział w fotelu, przed nim jakaś brudna książka i okulary w niej. Pies na pół oblazły, obrzydliwy, u nóg burczał. Ta biedna wnuczka mizerna, w perkaliku, blada... bez żadnej dystynkcji — a byłoby to nawet może ładne, żeby się w dostatkach wychowało i między innemi osobami... Dziś na prostą szlachciankę wygląda.
Starosta się ożywił, począł mnie dopytywać co robię — jak mi się miasto podobało, co dalej z so-