Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bą myślę. Byłem tak roztargniony — że nie wiem czym mu do rzeczy odpowiedział... Ten zapach ziółek... to powietrze, i to przerażające jawne ubóstwo... wreście oczy tej biednej wnuczki, skierowane na mnie z jakąś surową, zimną, badawczą ciekawością, — mięszały mnie.
Stancyjki nizkie... pułap z belkami... a wśród najpospolitszych sprzętów, des rococos délicieux. Kuzynka, jak się okazuje, ma patrjotyczne imię Wandy, — ale też i uczucia do niego zastosowane... Znać starego także tym patrjotyzmem napoiła razem z ziółkami, bom napróżno rozmowę starał się z tych nieznośnych frazesów wydobyć o nieszczęśliwej ojczyznie, o ofiarach, o bohaterach — o poświęceniach, o nadziejach.
Musiałem w końcu otwarcie się przyznać, że jestem nieprzyjacielem tych wszystkich marzeń próżnych, które już nas tyle kosztowały. — Wanda się zarumieniła i aż cofnęła od stolika. Starosta zaczął mi się przypatrywać uważniej; złagodziłem to wyznanie potem, ale sądzę, że mi tego nie zapomną. Jeszcze podobno więcej naraziłem się kochanej kuzynce w perkalowym szlafroczku, która — bodaj czy nie choruje na literatkę, gdym jej wyznał, że cała ta nasza literatura polska, i to co się nią nazywa — jest nie dla nas, chyba dla ekonomów i prowento-