Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

fatalnie skompromitował. Ogorzały, nizki, krępy szlachcic, wrzaskliwy, rękawiczki łosiowe, buty do kolan, żupanik, pas, taratatka, wąsy don Quichotte. Zaraz mi się zaprezentował, pewien, że tak o pokrewieństwie z nim pamiętam, jak on o mojem. Osłupiałem z początku i zimno go przyjąłem. Nic to nie pomogło, rozsiadł mi się na kanapie, nogę założył na kolano, nuż mi łapać po stoliku cygara, pluć na środek pokoju, krzyczeć jak gdybym był głuchy. Ani się go zbyć.
— Słuchaj Adasiu, to nic nie pomoże, musisz ze mną pojechać na wieś, poznać moją żonkę i familię. Trzy małe milki. Chabety moje robią je we dwie dobre godziny. Ja żadnej wymówki nie przyjmuję. Żebyś ty był we Lwowie, siedział tu dni kilka i mnie nie odwiedził! To nie może być! ja się tak pokrzywdzić znowu nie dam!
Zacząłem się wymawiać, nie dał mi się wytłumaczyć..
— Tere fere! — nic nie słucham — konie kazałem zaprządz, pojedziemy na objad do mnie, a pod wieczór cię odstawię całego do Georgesa... i sam cię odprowadzę...
Nie było sposobu, wolałem ten kielich wypić od razu, niż mieć go jak groźbę przed sobą. Męczył mnie w końcu tak, że musiałem przystać. Ledwiem