Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W takim razie — rzekła żywo — ten, ktoby na nie zasługiwał, ani wymagać ofiary ani jej przyjąć nie powinien.
— Są to kwestje — wtrąciłem — które się teoretycznie rozwiązywać nie mogą, życie i stosunki rozcinają te węzły w niespodziany sposób.
Usiłowałem rozmowę wprowadzić na ton lżejszy, na przedmioty nie tak drażliwe. Zaczęliśmy mówić o mieście, o rozrywkach. — Spytałem czy lubi miasto?..
— Sama niewiem, rzekła — dotąd lubię wszystko. Ojciec mój dobry jest dla mnie, dogadza, wszystkim fantazjom moim. Życie mi się śmieje — i dla tego zapewne wcale sobie zmieniać go nie życzę. Bardzo mi dobrze.
— I myśli pani tak ukryta siedzieć na wsi?
— A! wcale nie — pojedziemy, będziemy odbywać podróże, wrócimy czasem spocząć tutaj, potem znowu w świat.
— Ale przecież niezbyt daleko! spytałem.
— Któż to wiedzieć może? odpowiedziała obojętnie, ja za nic nie ręczę...
— Tak, bo do tego kątka wcale się pani przywiązać nie mogła...
— Żyliśmy samotnie, lecz się nie mogę skarzyć, ci ludzie których tu poznaliśmy, podobni są nam wszyscy. Dobrzy są ludzie. Pański kuzyn, pan Stefan, cóż to za serdeczny człowiek!