Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nem, a Wałkowska i jej mieszkanie także. Wyobrazić sobie trudno tej nędzy, odarcia, brudu. Piec czarny, wytarty plecami aż do brunatnych jakichś plam świecących, krzesełka połamane i podarte, z których włosień wisiał u spodu... le reste a l’avenant. Zaduch, stęchlizna... Zapach jakichś odgrzewanych potraw i tłustości skwaśniałej... Prosiłem zaraz, żeby okno otworzyła, ale furtkę ledwie znalazła, mogącą się poruszyć a i ta na jednej zawiasie wisiała.
— Biedna moja dobrodziejka — odezwała się Wałkowska, martwiła się, martwiła, suszyła, pościła, modliła i ot tak przed czasem skończyła.
Miała lat 89.
— Doktora nie chciała — mówiła ochmistrzyni, rosołu nie dała zgotować, przez oszczędność, jak to zawsze, nie posiliła się niczem... nie słuchała mnie...
Nie śmiałem pytać o rozporządzenie, alem zapytał, czy o nas, o familii nie wspomniała. Westchnęła stara. Może i myślała choć nie mówiła nic. Ciągle sobie wyobrażała, że przyjdzie do zdrowia i że jej nic nie będzie. Prawda, że już tak nieraz źle było i potem znowu odeszło. Dopiero, gdy ksiądz do spowiedzi namówił i gromnicę dał w rękę, zlękła się nieco, ale na ówczas już nie była pora myśleć o czem innem jak o panu Bogu. I tak modląc się, przykazawszy mi wszystko pozamykać i klucze sobie pod