Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mazarstwa nie lubię. Jak im los poszczęścił, nie chciało mi się znowu iść, żeby nie myśleli, że się pochlebiam... albo jeszcze gorzej. — Z wami, niby swat... w dziewosłęby — to ujdzie.
Stefan, gdyby nie tak był nieokrzesanym... poczciwy człowiek. Poszliśmy tedy razem... Starosta zobaczywszy go i poznawszy, ręce rozstawił jak do uścisku, i na chwiejących się nogach wstał na przywitanie.
— Niedzielski! niepoczciwy człecze! a przecieżeś sobie przypomniał starego i domyślił, że ja z mojemi nogami do ciebie nie przyjdę, a uściskać cię potrzebuję.
Padli sobie w objęcia — c’etait tres beau, ale ja tych wielkich sentymentów nie lubię. Nadbiegła i panna Wanda, z równem uczuciem witając Stefana.
Niezmiernie czułą mam familię — biedactwo to aż się pono popłakało... Musiałem na to patrzeć z powagą i współczuciem, choć mi się śmiać chciało. Za kilka korcy krup nie było znowu co się tak roztkliwiać.
Panna Wanda mnie przyjęła z jakimś rumieńcem i zakłopotaniem. Domyślam się, że jej Mama musiała czynić wymówki za mnie. Stefan bawił starego, a ja zająłem się tą moją jak oni nazywają — bohdanką. Czyniłem co mogłem, aby się jej przypo-