Szkice z podróży w Tatry/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski,
Eugeniusz Janota
Tytuł Szkice z podróży w Tatry
Wydawca Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora
Data wyd. 1874
Druk L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Poznań; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SZKICE
Z PODRÓŻY W TATRY
skreślił
WALERY ELJASZ.

Z 4 miedziorytami i litografowaną tabelą.
W POZNANIU
NAKŁAD TYGODNIKA WIELKOPOLSK. CZCIONKAMI L. MERZBACHA.
DODATEK
W KRAKOWIE
Nakładem autora.
W DRUKARNI LEONA PASZKOWSKIEGO
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
1874.






Zrodzonemu na podnóżu gór, nawykłemu patrzeć w świat górski, tajemniczy, pełen cudownych uroków, nie zastąpi go inny, choćby najrozkoszniejszy kąt ziemi; tęsknić będzie za wodami, za wichrami, za wszystkiém, wśród czego wzrósł, bo nic nie sprosta krainie górskiéj. Mieszkańcom równin trudno pojąć tęsknotę, jaka opanowuje górala, gdy mu przyjdzie długo przebywać w równinach, nie mówiąc już o zamieszkaniu. W kim tkwi chociaż iskra poezji, ten na widok gór uczuwa do nich pociąg nieokreślony; jest coś, co ludzi tam zwabia. Jeden z górali Zakopańskich (Maciéj Sieczka) w prostocie swojéj zastanawiając się nad przyczyną dążenia ludzi na góry, wyrozumował, że na górze wydaje się człowiekowi, iż jest bliżéj Boga.
Nie odmówił i naszéj ziemi Stwórca cudownéj ozdoby, ma bowiem Polska swoje Alpy, chociaż swoim bardzo mało znane. Brak komfortu, hoteli, dróg dobrych i wszelkich wygód dzisiejszéj naszéj społeczności nie zastąpi prostota, rzekłbym jeszcze dziewiczość Tatr. Same wdzięki w całém tego słowa znaczeniu pięknéj, czarującéj przyrody tatrzańskiéj nie starczą za przynętę polskim turystom, zwłaszcza papinkowatym wymoczkom obecnego pokolenia, jakich lada niewygoda od podróży w nasze góry odstrasza; niema dotąd kolei do Tatr, ale jak bardzo słusznie W. Pol w Obrazach z życia i natury powiada, że „ci, co nie należą do postępowych zgniłków i mazgai, potrafią i dziś dostać się w Tatry na góralskim wózku.“
Kraków do podróży w Tatry dla całéj Polski jest punktem zbornym, a ostatniém miejscem w dostawie wszelkich potrzeb i wygód cywilizowanego świata. Położony na podnóżu karpackiém, ukazuje w dali podróżnemu na ostatnim od południa widnokręgu cel życzeń, łańcuch gór, ale od razu nasuwa się pytanie, jak się tam dostać. W kilka godzin od Krakowa można stanąć wśród Beskidów, pierwszego pasma Karpackiego, ale do Tatr jeszcze daleko, bo przeszło 14 mil dzieli gród Krakusa od właściwych polskich Alp. Prześliczna droga nagradza trudy dwudniowéj wędrówki i niewygody noclegu w polskiéj karczmie, a ostatnim krańcem dla zamieszkania jest Zakopane, wieś wielka rozłożona u samych stóp Tatr, zkąd czyni się wycieczki do wnętrza gór. Wszelkie wiadomości, opisy, objaśnienia konieczne i nieodzowne dla podróżnego do Karpat streściłem w wydanym przez J. K. Żupańskiego roku 1870. Illustrowanym Przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic; tu więc pragnę podać opisy jak najwierniejsze własnych wycieczek w góry, aby z nich mogła powstać całość, dająca pojęcie jakie takie o Tatrach; zaś dla osób, co tam były, posłużą za wspomnienie.
Ponieważ ma to być zbiór obrazków z Tatr, który dopiéro po ukończeniu może być uporządkowanym, więc zamieszczać będę oderwane od siebie szkice bez względu, jak po sobie następować powinny.


Krzyżne.

Opowiadania o widoku, jaki się roztacza naokół z Krzyżnego, wydawały mi się przesadnemi, dopókim się sam o ich prawdzie nie przekonał. Położenie tego miejsca już samo przez się każe wróżyć o cudowności jego, bo jak nazwa tłomaczy, krzyżują się tu trzy wielkie wierchy, których zetknięcie tworzy równinkę na wysokości 6846 stóp wied. zwaną Krzyżnem.
Nie wiodła mi się wyprawa na Krzyżne, bo ilem się razy tu wybierał, mgła lub inne okoliczności stawały mi na przeszkodzie, aż wreszcie 18 lipca 1870 nie zważając na deszczową porę, udałem się na upragnioną wycieczkę ze starym przewodnikiem z Zakopanego, Maciejem Rojem, niegdyś jednym ze słynnych skrytostrzelców na kozice.
Uprzedzono mnie, że to wycieczka daleka i zmudna, stąd się ledwo późno w nocy do Zakopanego powraca, zatém odpowiednio przygotowałem się do drogi. Wczas rano, po długiéj słocie, gdy się przecie zaniosło na piękną pogodę, opuściłem chatę z przewodnikiem. Szczyty piętrzyły się wspaniale jedne nad drugiemi, nie czepiał się ich żaden obłoczek, widnokrąg był czysty; nadzieja pomyślnego osiągnięcia dawno zamierzonego celu podwajała siły.
Po przebrnięciu najprzód błotnistéj naówczas drogi przez wieś wyszliśmy na otwartą równinę, poprzerzynaną potokami, których szum mile pieścił słuch, a oczy nęcił powab pięknie oświeconych turni. Ciągle drogą idąc tą samą, daléj już przez las, to znów koło szeregu kuźnic, domostw, a wreszcie i karczmy nieopodal dworu w godzinę od wyjścia z chaty stanąłem za kładką u źródła ponad hałaśliwym strumieniem u stóp Bociana[1]. Dotąd droga, chociaż ciągle pod górę, ale wiodła równo, że się wcale żadnego utrudzenia nie czuło po przebyciu przeszło pół mili wzdłuż, a w górę 566 stóp. Odtąd poczęło się spinanie bystre po lesistém, nagłém zboczu Bociana[1] drożyną znaną podróżnym, co się do Morskiego Oka przez Zawrat udawali, albo Stawy Gąsienicowe zwiedzali.
Pół godziny przeszło, gdym się wydostał na wierzch Bociana[1], a drugie pół godziny minęło, gdym stanął na hali Królowéj. Po drodze piękne widoki roztaczały się naokoło, zwłaszcza przy Kopach Królowych; gdzie było wzrok rzucić, napotykało się coraz to nowy przedmiot do podziwu. Nowości dla mnie nie było, bo poczynała się ona dla mnie od miejsca, zkąd się zwrócić miałem w kierunku wyłącznie ku Krzyżnemu wiodącym, ale Tatry mają tę własność czarującą, iż zawsze choćby wielokrotnie widziane w coraz nowszéj i odmiennéj się szacie ukazują, więc oderwać oczu trudno mi było np. od widoków z pod Kopy Królowéj; miejsce już to warte, aby do niego drogi z Zakopanego nie żałować.

Zwóz mleka z hal.

Po bujnym trawniku doszliśmy na krawędź równinka zasłanéj różnéj wielkości złomami granitu, wśród których ścieżka wiedzie na dół w dolinę Stawów Gąsienicowych z wspaniałym widokiem na szereg dzikich turni, śniegiem tego roku więcéj niż zwykle ubielonych. O wpół do 8méj godzinie usiadłszy tu ponad rozłożoną doliną Gąsienicową, spożyliśmy śniadanie, pojąc się równocześnie cudowną panoramą. Straszony daleką bardzo drogą spieszyć się musiałem, skracając czas przy odpoczynkach poświęcany patrzeniu bez końca na góry, które mają dla wzroku coś nęcącego niewypowiedzianie. Schodząc w dolinę, napotkaliśmy dwu młodziutkich juhasów, prowadzących konie z obońkami napełnionemi mlekiem wiezioném do wsi. Przez jednego z nich przesłałem żonie pozdrowienie już z pod stóp turni, oraz poleciłem przygotowanie do wycieczki na dzień następny, bo pogoda zdawała się ustalać po długiéj słocie.
W dolinie zostawiliśmy za sobą całą osadę szałasów i szop coraz bardziéj się tu pomnażających, zwróciwszy się na lewo ku wschodowi w las. Gdziem stąpił, wszędzie była woda, każda gałąź rosiła nielitościwie, szum wielki dolatujący do uszu wskazywał zbliżanie się do znacznego potoku, który mieliśmy przebywać. Wkrótce nad nim stanęliśmy zakłopotani o przejście, bo belki, które kiedyś tworzyły po nim kładkę, teraz ugniłe sterczały z wody, zaś potok toczący po głazach wielką ilość wody, nie pozwalał zwykłego przebywania górskich strumieni.
Przewodnik powiódł mnie wyżéj koło wody w celu znalezienia jakiego możliwego miejsca do przebycia potoku. Znowu natrafiliśmy na ugniłe drzewa tą razą w taki sposób z wody sterczące, że śmiały podróżnik mógł się po nich kusić o przeprawę. Dla górala w kierpcach była to rzecz łatwiejsza, niż dla mnie w butach i do tego już przemoczonych, gdy po obślizłych belkach przeskakując, można się było, jeżeli nie rozbić, to przynajmniéj porządnie skąpać. Ponacinał mi przewodnik ciupagą kilka miejsc na drzewach dla pewniejszego stąpnięcia, że z pomocą toporka udało mi się szczęśliwie minąć burzliwy potok.
Odtąd jeszcze na dół szliśmy niby jakąś ścieżką, a właściwie lesistemi manowcami po wywróconych pniach, kłodach nadgniłych, często zmuszeni nachylać się do ziemi po pod sterczące konary, pod gałęzie, po borowinach brnąć i po różnych krzewach. Szum wody malał, w miarę oddalania się od potoku, lecz nie na długo, bo znowu z przeciwnéj strony szumieć poczęło. Spory jeszcze kawałek drogi przebijaliśmy się przez gąszcz leśny, nim się nam nowy potok ukazał, wypływający z głębokiego żlebu skalistego z po pod Żółtéj Turni. Ten potok był łatwy do przebycia, po za nim przyszło nam stromo się piąć w górę po zboczu kamienistém, miejscami trawiastém, po nad którém sterczała ostra turnia jak wieża. Tędy przeprawa nienajlepsza, zwłaszcza po deszczach, gdy kamienie wapienne nadzwyczaj śliskie, a potknięcie się na nich wprawdzie nie grozi zniknięciem w przepaści, lecz w razie wypadku na zdrowie wyjść nie może nagła wędrówka w skalisty parów dość głęboki, którego dnem toczy się potok.
Wydostałem się na wierzch, gdzie pochyłość góry nieznaczna ułatwia pochód. Pośród granitowych głazów rozrasta się kosodrzewina, przez którą tylko dostać się można po ścieżce wyciętéj dla prowadzenia owiec na paszę, kosodrzewu bowiem nie podobieństwo przebywać przebojem z powodu sieci, jaką tworzą tego krzewu korzenie.
Nieraz mnie się już przydarzyło, żem zabłądził w kosodrzewie, z pośród którego ledwo napowrót udało się mi wydostać z wielkim trudem. Dla stopy szuka się podstawy, a téj nie ma, bo noga więźnie gdzieś coraz głębiéj, stanąwszy na gałęzi, ta się ugina, że napróżno szukając podpory, ledwie z pomocą rąk z wysileniem wydobyć się można z nieznośnéj niewoli. Ale zato jakże kosodrzewina miłe sprawia wrażenie, gdy przyjdzie stąpać po krawędzi przepaści, któréj zbocza krzaki jéj porastają!
Jest ona wtedy zabezpieczeniem życia, bo co w nią wpadnie, daléj się nie potoczy. Zrzucaliśmy nieraz ogromne bryły kamieni z góry, a te w największym pędzie roztrącając wszystko po drodze, co się nawinęło, w kosodrzewinie utykały.
Tu na pochyłości grzbietu Żółtéj Turni spotkaliśmy gromadkę owiec z juhasem, jak się to często przytrafia, okaleczonym w nogę. Dla zaoszczędzenia kierpców łażą pasterze boso za owcami po ostrych kamieniach i tym sposobem zbijają sobie palce u nóg albo i same stopy. Zdarza się owcom, że nogi łamią, gdy zestraszone pędzą po kamieniach zdradliwie ułożonych. Stanęliśmy w końcu na grzbiecie spodu Żółtéj Turni, skąd mi się ukazała w całéj okazałości dolina Pańszczycy. Nieznany mi dotąd zakątek chciwie pochłaniałem oczyma, aby ubiedz co się dało, nim włóczące się już wtedy chmury po turniach zasłonić miały przedmiot moich dzisiejszych studjów. Z odpoczynku korzystając, dałem memu przewodnikowi buty do amputacji obcasów, które się po kilkogodzinnéj drodze górskiéj już wykrzywiły i przez to nogi obcierać mi poczęły. Z żalem obcinał góral dodatki wymyślone dla upięknienia obuwia, lecz zwykły to los obcasów w Tatrach. Było kwadrans po godzinie 9-téj, obłoki czepiały się coraz gęściéj gór ku memu utrapieniu, ale przecież przemijały i choć na chwilę po kolei odsłaniały szczyty.
Wschodnią ścianę rozpościerającego się z tąd widoku zajmowała rozległa góra Wielka Koszysta z potarganym grzbietem, spadzista, goła, gdzieniegdzie tylko porosła trawnikiem, ubielona paskami śniegu, zwana także czasem Waksmundzkim Wierchem. Od północy mogły oczy bujać po Nowotarszczyźnie aż ku Beskidom, ale od południa zalegała ściana jak zapora utworzona z dzikich skał, Turni Buczynowych, z któremi od zachodu łączyły się Granaty, a z niemi Żółta Turnia zwana Małą Koszystą, rozdzielająca okolicę Zmarzłego od Pańszczycy. Podnóża zwłaszcza Buczynowych Turni zalegały masy śniegu. Poniżéj zaś rozłożona dolina Pańszczyca, dzika, ponura, głucha, zawalona złomami granitów, stroiła się do harmonji swego otoczenia. Nigdzie ani znaku nie było istnienia ludzi; przewodnik ubarwiał mi tę dzikość, raczéj przerywał ciszę opowiadaniem wypraw na kozice w tych stronach, wskazywał miejsca, którędy grzbiety na złamanie karku mijali, aby zabiedz spłoszonéj niewinnéj istocie.
Z grzbietu zeszliśmy do doliny, aby znów piąć się pod górę. Potok, który oglądaliśmy patrząc z grzbietu, teraz w dolinie znikł nam z oczu, bo w górnéj swéj części toczy się on pod głazami i jego istnienie zdradza tylko szum dziwnie oddziaływający na umysł ludzki, gdy dolatuje łoskot z pod ziemi, raz słabszy, raz głośniejszy, stosownie do głębokości lub ilości otworów pomiędzy głazami, a sprawcy hałasu nie widać.
Daléj szło się różnie, czasem trzeba było przełazić złomy granitu duże, jak izby, spinać się po nich, przedzierać z mozołem, aż natrafiliśmy na niewielki płytki staw zwany Zielonym (5281’). Dno było dobrze widać, kosodrzewina zarosła brzegi jego od północy i wschodu dokąd mnie zawiódł przewodnik zapomniawszy sobie o lepszéj drodze od zachodu stawu, gdzie brzeg kamienisty, wolny od kosodrzewu. Brnęliśmy po krzewach, po sterczących ze stawu głazach, aż gdy tych zabrakło, nie było rady daléj się przedzierać tędy, więc różnemi sposobami wydostać musieliśmy się na lepsze miejsca, ciągle po zwaliskach granitu.
Przed sobą mieliśmy grzbiet skalisty, jakby wał zasłaniający nam stokowisko pod Krzyżnem i Buczynowemi Turniami. Gdyśmy tę zaporę minęli, ukazał nam się przestwór dzikszy od poprzednio opisanego, górny koniec doliny Pańszczycy (5498’). Turnie jakby niebotyczne zamykają świat naokół, cisza głucha nie mąci wrażenia, jakie wywiera dzika natura, gdzie oprócz nagich skał i zlodowaciałych śniegów nic nie ma. Niespodziewanie rozweseliło nas w tém pustkowiu spotkanie stada owiec z pasterzami. Świst juhasów, brzęk dzwonków, ruch naraz wielu istót żywych uprzyjemnił nam chwilę naszego tu pobytu. Widne ztąd dobrze usypisko, wiodące na przełączkę od wschodu wydało nam się najdogodniejszą drogą do wydrapania się na grzbiet, i ku niemu skierowaliśmy nasze kroki. Po kilku znacznych płatach śniegu, koło wielkiego głazu, który mi przewodnik przedstawił jako kolibę, t. j. schronienie jakie takie w razie ulewy lub koniecznego noclegu popod wyżłobionym z natury złomem wielkim granitu, szliśmy wprost do stóp żlebu kamienistego. Było wpół do 11 godziny, gdyśmy się spinać poczęli. Nieznośny to kawałek drogi, powtórzenie Zawratu w zupełności. Trzy kwadranse czasu zeszło, zanim w ukos, w lewo, w prawo drapiąc się po usypujących się kamieniach, dosięgliśmy szczytu, raczéj grzbietu przełęczy. Ta część drogi upoważnia wycieczkę na Krzyżne do policzenia jéj w szereg trudniejszych wypraw tatrzańskich dla ogółu podróżnych.
Widok nagle się roztwierający z grzbietu staje za sutą nagrodę dotychczasowych trudów, lecz bliskość celu, kilkadziesiąt kroków od niego nie pozwala się zatrzymywać poniżéj Krzyżnego. Po chwili stanąłem na upragnioném miejscu.
Krzyżne, rozległa równinka (6846’) na zetknięciu się trzech wyniosłych szczytów, Wielkiéj Koszystéj (7047’), Wołoszyna (6894’) i Buczynowych Turni panuje okolicy i użycza widoku, może w całém paśmie Tatr jedynego z powodu wyjątkowego swego położenia we wnętrzu gór. Usiadłem na krawędzi nieco wyżéj należącéj już do Wołoszyna; brakowało pół godziny do południa, zatém znacznié tu wcześniéj przybyłem, niż inni goście, zdążający tu nie wiem dla czego dopiero koło 2 godziny. Pod jednym względem cel mój był osiągnięty.
Czas miałem prawdziwie dziwny, szczególny; natura przedstawiała mi się w najromantyczniejszéj szacie, nie podobna określić wrażeń, jakie wywierała na mnie, nawykłym do kaprysów pogody w górach. Pod stopami świat niknął mi gdzieś w mgle, z niéj wychylały się szczyty skaliste, wiatr jakby z otchłani wypędzał w górę chmury, które się targały o turnie, odsłaniając coraz to nowe widoki, jakby czarodziejską siłą poprzed oczy przesuwane. Człowiek uczepiony na wierzchu olbrzymiéj skały, stawał się proszkiem, nicością w obec potęgi żywiołów. Cóż to za moc skały! która tysiące lat opiera się nawałom burzy i stercząc dumnie naigrawa się z ich wściekłości. Ponad turniami Spiskiemi, koło Mięguszowskiego Wierchu srożyła się burza straszna, ciągnąca się w kierunku z zachodu na wschód od Krywania ku Lodowemu szczytowi. Huk straszliwy rozlegał się po Tatrach, wicher świszczał, roztrącając się o turnie, grubemi kroplami dészcz począł padać na Krzyżném, pcdczas gdy w dolinach koło Krywania słońce świeciło. Z kierunku wiatru wróżyłem sobie nadzieję uniknięcia burzy i tém się pocieszając, z chciwością wpatrywałam się w cudowny świat Boży, z natężoną uwagą, by z niego nic nie uronić.
Mgła na szczytach, to największy wróg podróżnego, i jéj się szczerze obawiać przychodzi, a wybierając z dwojga złego, lepsza burza niż mgła, bo prędko przemija. Ciągle mię straszyła obawa mgły, lecz przeciw niéj stawał mi za przymierzeńca silny wiatr, który zdzierał nieznośną zasłonę z gór, a wypędzał ją z dolin. Chwilami mogłem się łudzić, że się znajduję w nadpowietrznym świecie, tak obłoki spodem odcinały obszar gór od ziemi, czyniąc z nich wyspę nadpowietrzną, lecz mimo tego cudownego uroku wolałbym był mieć czystą atmosferę, a przez to swobodę patrzenia w każdę stronę i nieskłopotaną myśl o powrót. Śledząc, rzekłbym, ukradkiem zakątek, jaki mi się w któréj szczęśliwéj stronie odkrył, spostrzegłem w głębi od południa dolinę Roztokę, jéj dnem snuł się jak srebrna wstęga potok, który co dopiero ze Stawu Wielkiego uszedłszy huczał i szumiał, tocząc się gwałtownie po skale trzema strumieniami i spieniony dobiegał mety u spodu olbrzymiego progu. Jest on ścianą doliny Pięciu Stawów, a potok po niéj spływający słynny tworzy wodospad, Siklawą zwany. Próg ów, raczéj skała 204’ wysoka, z Krzyżnego nabiera pozoru lekkiéj pochyłości, bo punkt jéj widzenia z przodu łudzi oko, a przez to i Siklawa nie wydaje się wodospadem.
Powyżéj czernią się stawy barwą swéj powierzchni przypominające morze, bo głębiny wód nadają im granatowy aż do czarności dochodzący kolor. Widać stawów cztery, najdaléj Czarny (22 morg. 1077°☐), bliżéj nas Wielki (60 morg. 840°☐), a na przodzie Przedni (13 morg. 595°☐), pośród nich Mały zaledwie widzialny z Krzyżnego, piąty zaś kryje się za turniami Koziego Wierzchu od zachodu. Od południa dolinę Pięciu Stawów okalają góry Miedziane (7133’), od północy turnia Koziego Wierzchu i Buczynowe, od zachodu niski grzbiet, zwany Gładkiém, przedzielający dolinę Pięciu Stawów od doliny Wierchcichy, na wschód jest wyłom do Roztoki. Ponad tém otoczeniem piętrzą się dalsze wierchy różnych kształtów, z któremi zapoznawałem się po dokładném rozpatrzeniu się w labiryncie szczytów. Deszcz począł kropić, lecz nie mogło mnie to spłoszyć ani oderwać od zachwycającego widoku. Przewodnik gdzieś mi zniknął, po niejakim czasie wrócił z oznajmieniem, że znalazł kolibę dla ochrony od deszczu, gdyby się na ulewny zaniosło. Zbiegłszy ku wskazanemu głazowi, usadowiłem się tak pod jego wyżłobieniem, że rzeczywiście można było chociaż plecy od wody ocalić.
Obok mnie przycupnął góral i tak we dwóch studjowaliśmy wschodnią stronę Wielkiéj Koszystéj, dolinę Waksmundzką dobrze ztąd widną, poza nią regle, a wśród nich polanę Rusinową; daléj zaś ku wschodowi zachodziły kończyny Wołoszyna i zasłaniały nam widok na spiskie już okolice. Tymczasem dészcz zmalał, żal mi tu było czasu tracić, więc wróciłem na Wołoszyn. Burza posunęła się ku Lodowemu Szczytowi, a ostre turnie Ganku, Rysów, Mięguszowskiego Szczytu, Gierlacha i innych gór rysowały się już na tle wolnego od chmur nieba. Zaprawdę wielkość natury tylko z podobnego miejsca, jak Krzyżne, da się godnie ocenić.
Opowiadano mi, jak raz na Krzyżne udało się towarzystwo z Krakowa, złożone z różnéj płci i wieku pod przewodnictwem Jędrzeja Wali, najsłynniejszego przewodnika po naszéj stronie Tatr. Z niezmierném wysileniem i prawie z płaczem wydrapały się panie na Krzyżne, gdzie oczarowane cudownością widoku z radości łzy roniły. Krzyżne oddawna było dla nich upragnieniem, nie dziw więc, że ziszczenie trudnego dla nich, jak w ogóle dla płci żeńskiéj zadania pobudziło je do tak żywéj radości.
Wala naturalnie wziął się do obznajomienia swoich gości z nazwami szczytów i dolin, lecz nauka szła nie łatwo, bo to tego niezmiernie dużo. Cztery razy powoli od lewéj do prawéj ręki kolejno przerecytował im wszystkie na około nazwy szczytów, wśród których wysokością i rozległością najwięcéj ztąd odznacza się Lodowy, i nakładać począł już sobie tytuń do fajki, gdy stary profesor, głowa towarzystwa, rzecze do niego: „Mój Walo, niechże ja raz w życiu mojém wiem, który to Lodowy?“ Śmiech powstał, gdy się pokazało, jak skutkowała nauka Wali; odłożył więc na bok fajkę i tytuń i na nowo zabrał się do wykładu szczytów. Daje to pojęcie, jaki labirynt wierchów rozwija się tu przed oczyma podróżnego.
Uczucie, jakie ogarnia umysł na widok przepaści, mnóstwa dolin, szczytów, trudne jest do określenia; widok taki posiada siłę magnetyczną, przyciągającą, że prawdziwie zmuszać się przychodzi do oderwania się od nęcącego patrzenia, chociaż grozą nas przejmuje. Niepewność szczęśliwego powrotu jedynie niepokoi i mąci dumania tego rodzaju, bo siedząc na urwiskach turni, jak np. Wołoszyna podczas mgły, gdy na kilka kroków wokół nic nie widać, lub w obawie deszczu, przez co spuszczanie na dół po skałach staje się niebezpieczném, nie może oddziaływać budująco, nadzieja zmiany zawsze przychodzi w pomoc. Jéj to ufając, w czasie mgły puściłem się z Wołoszyna przez Krzyżne na szczyt Wielkiéj Koszystéj, spodziewając się, że nim tam dojdę, wiatr rozpędzi chmurę. Na Wielką Koszystą droga jest obszerna, wygodna, gdyż grzbiet jéj składa się z wielkich głazów granitu, zwłaszcza od wschodu nie bardzo pochyło sterczących; nawet na najwęższych miejscach dogodnie jest stąpać. Wierch ma dwa szczyty, północny i wyższy od niego południowy (7047’), a widok wspaniały, czego można było na pewne oczekiwać. Wprawdzie nie widać Roztoki, ani doliny Pięciu Stawów, ale natomiast jeszcze więcéj szczytów, niż z Krzyżnego. Na Wołoszyn patrzy się ztąd, jak na dół z piętra i dlatego widać jego cały powykręcany kadłub, zdobny wierzchem jak w koronę, w dzierzgankę z szczerbatych głazów, tworzących dziką, poszarpaną linją grzbietu z kilkoma szczytami, z których najbliższy Krzyżnego jest najwyższym (6894’). Miejscami Wołoszyn tak ma grzbiet wązki, że ledwie po nim zdoła się człowiek przesunąć. Majestatyczny to wierch, szczególniéj, gdy się patrzy na niego z przeciwległéj strony Roztoki ze Świstówki, zkąd się przedstawia w fantastycznych kształtach, a imponuje niezmiernie całéj okolicy. Do Roztoki zejście z Wołoszyna wydaje się niepodobieństwem, lecz z Krzyżnego do dolinki Buczynowéj, a ztamtąd ponad Siklawę do doliny Pięciu Stawów można przejść, chociaż nie najlepiéj. Właśnie w tych miejscach na zboczu turni Buczynowych pasły się owce, szczekanie psów, wołanie juhasów i świstanie było słychać do nas na Wołoszynie.
Gdym napatrzył się ze szczytu Wielkiéj Koszystéj Wołoszynowi, zajęła mię grupa turni od zachodu się piętrzących, na przodzie Buczynowe, daléj szereg Granatów (szczyt środkowy 7090’, szczyt południowy 7101’), a z pomiędzy nich wygląda Świnnica z najwyższym swoim czubkiem (7395’). Nadewszystko zaciekawia okolica Lodowego Szczytu, który od wschodu południowego, łańcuchowi Tatr króluje; widać dobrze gościniec Spiski, od Jaworzyny Spiskiéj wśród lasu wiodący ku Podspadom. Od południa znów zwraca uwagę główną okolica Morskiego Oka, bo koło niego i za niém sterczą najdziksze szczyty: Mięguszowski, Ganek, Gierlach, Rysy i t. d. Chciałem się tu na szczycie Wielkiéj Koszystéj doczekać zupełnie odsłonionego widnokręgu, lecz napróżno trzy kwadranse przesiedziałem, zadawalając się kolejném studjowaniem tego, co się po rozsunieniu chmur tu lub ówdzie widzieć dało. Nad Zakopaném słońce świeciło i jakoś ku dolinom się rozpogadzało, co na nas wesoło oddziaływało. Uradziliśmy z przewodnikiem wracać inną drogą, nie tą, którą na Krzyżne podążaliśmy.
O 1. godzinie opuściłem szczyt południowy Wielkiéj Koszystéj, udając się na dół wprost pochyłością góry, zeszedłszy niżéj grzbietem koło wywróconéj żérdki mierniczéj, zkąd wydawało nam się najbezpieczniéj się spuszczać, chociaż właściwie tędy tylko dobrze obeznani ze spinaniem się po turniach schodzić mogą i to jeszcze uchowaj Boże nie we mgle, gdyż często strome kawałki się natrafia, zkąd niewidać dalszéj drogi wcale, a tém samém łatwo zaleść na skałę, z któréj zejść niepodobna, a wracać wielka bieda.
W niespełna godzinę stanęliśmy u stóp góry, przypatrując się dopiero co przebytéj drodze; nabyłem tu znowu przekonania, że oku zawsze nie można wierzyć. Wydawało mi się bowiem, gdym szedł rano na Krzyżne, że tą drogą, którą sam po południu schodziłem, człowiekowi wychodzić na grzbiet W. Koszystéj jest niemożliwością, a jednak łudziłem się, jak się pokazało. Zdała gubią się zaklęśnięcia w skałach lub przerwy między kamieniami, które właśnie umożliwiają zejście, ale naturalnie osobom pewnym w chodzeniu po skałach, wolnym od zawrotu głowy na widok przepaści, bo zresztą taką drogą bojaźliwsi nigdyby się schodzić nie odważyli. Spuszczając się z Wielkiéj Koszystéj trochę daléj ku północy, o wiele lepsze napotyka się miejsca do schodzenia, lecz mój przewodnik nie troszcząc się wcale o wygodę, poprowadził mię najkrótszą drogą.
Herbaty byłem spragniony; odpocząć dłużéj godziło się, zwłaszcza gdy już przed sobą nie mieliśmy nic trudniejszego do przebywania, postanowiłem bowiem wracać do domu inną drogą, samemi dolinami. Przewodnik rozniecił ogień, nastawił wodę w naczyniu herbacianém, która niedługo zawrzała, a gdy naciągnęła herbatą, raczyliśmy się z przewodnikiem napojem, który można nazwać nektarem w górskich wycieczkach. Niebo tymczasem zaczęło się powlekać chmurami, coraz niżéj turni się czepiającemi, a nim spożyliśmy dary Boże, dészcz nastał, który nas do pochodu przynaglił. W kwadrans po trzeciéj godzinie ruszyliśmy w drogę wśród grubych kropli dészczu, obeszliśmy stawek Zielony, potém przebyliśmy sterty granitowe, gdzie nas mgła zaszła.
Przewodnik miał ochotę wstąpić do szałasu w Pańszczycy dla żętycy, jak przyrzekliśmy po drodze napotkanym przed południem juhasom, lecz nie udało nam się go odnaleść wśród gęstéj mgły, a późniéj grubego deszczu. Ścieżka zawiodła nas na podnóże Żółtéj Turni, na grzbiet lesisty, zwany Bobrowiskami. Po mchach, borowinach, zewsząd moczeni, brnęliśmy na przebój lasem, gdzie im głębiéj, tém nam było gorzéj. Dostaliśmy się w jakieś górskie mateczniki, jakich się łatwo nie zapomina, zwłaszcza gdy komu przyszło, jak mnie, przebywać je w słocie.
Nadgniłe kłody drzew burzą powalonych, gałęzi połamanych, głazy różnego kształtu, dziury zalane teraz wodą, zamienione w moczary, sterczące konary nisko zarosłych świerków, wszystko razem utrudniało nam niezmiernie pochód, często nawet do ziemi pochyleni przedzierać się musieliśmy, zlewani po grzbiecie i za kołnierz nagromadzoną wodą w gałęziach, a oprócz tego niebiosa strugami zlewały na nas płynne błogosławieństwo. Zaprawdę w takich warunkach wycieczka nawet dla tak, jak ja rozmiłowanego w górskiéj przyrodzie, stawała się nieznośną, zniechęcającą do dalszych wypraw po Tatrach tego lata.
Brnąc po bezdrożu, usłyszeliśmy głosy ludzkie, ale nie mogliśmy się do nich dostać wśród gęstéj mgły, i przewodnik instynktem się tylko kierował, aby nie zbłądzić. Zrzekliśmy się w zupełności szałasu, chodziło nam teraz o jak najrychlejsze dobicie się do jakiéj drożyny znośniejszéj. Stanęliśmy na krawędzi grzbietu dość nagle spadającego ku Suchéj Wodzie, potokowi toczącemu się od Stawów Gąsienicowych. Spuściwszy się nadół, natrafiliśmy na leśną drożynę, którędy postępując, naturalnie bardzo wygodnie w porównaniu z dotychczasową drogą, nadeszliśmy nad potok płynący z Pańszczycy. Tu nam przyszło iść prawie ciągle łożyskiem potoku, to po kamieniach, to w bród po wodzie, aż nas drożyna wywiodła na łączkę, gdzie trzeba było główny strumień przebyć. Tą razą Sucha Woda wezbrana nie dała sucho przechodzić po sobie. Potok spieniony, krzykliwy, płynąc pełném korytem, tylko w bród jeszcze dozwalał przeprawy. A więc prosto w wodę mierzyłem kroki, nie mając już nic do stracenia, ale przewodnik usiłował jeszcze po czubkach kamieni sterczących z wody skakać, co mu się w kierpcach jako tako udawało. Słota w górach, ta niewysłowiona plaga dla podróżnego, przyczynia i pomnaża przeszkody na każdym kroku, które się zwalczać musi. Potok, który nam teraz tyle narobił w przebyciu kłopotu, w zwykłym stanie po głazach z łatwością, zaledwie z zamoczeniem końca buta dawał się przebywać tędy z polany Waksmundzkiéj, a dziś, gdybyśmy tu jeszcze chociaż o dwie godziny się spóźnili, groził niebezpieczeństwem, nawet niemożliwością przebycia. Była już godzina piąta. Deszcz gruby ustał, drobny jeszcze rzęsił, drożyna wiodła ciągle lasem, mijając się z innemi, szliśmy bez końca po błocie, po kałużach znaną podróżnym drogą z Waksmundzkiéj Polany do Jaszczurówki. W godzinę, t. j. o szóstéj dociągliśmy jak do przystani, do Jaszczurówki, a zatem dosyć wczas, skoro od Zakopanego dzieliło nas jeszcze pół godziny drogi.
Przekonałem się, że wycieczka na Krzyżne nie jest tak daleką, jak mi opowiadano, aby z niéj aż nocą trzeba było wracać, skoro ja mogłem koło 7 godziny przed wieczorem stanąć w Zakopaném bez żadnych wysileń, owszem z przeszkodami tego rodzaju, jak słota. Zapewne zależy to od sił, jakiemi podróżny rozporządza, tém bardziéj, gdy wycieczka na Krzyżne na równi staje z Zawratem. —


Świnnica,
szczyt w Tatrach, wysoki 7,395 stóp wiedeńskich.

W drodze do Tatr, gdy nas jeszcze dwie mile od nich dzieliły, zatrzymaliśmy się przed karczmą we wsi Białego Dunajca, dla popasu koni; właśnie wtedy rozsunął się zachmurzony horyzont i ukazał się nam szereg dzikich, urwistych gór, ubielonych miejscami płatami śniegu. Zachwycający był widok tem bardziéj, gdy z powodu słotnego dnia spragnieni byliśmy przyjrzeć się zdala celowi naszéj podróży. Rozwiniętéj przed nami grupie Tatr nowotarskich królowała wspaniale, najwyższa wtem paśmie turnia, zwana Świnnicą lub Świńską Skałą“, z powodu, że się na jéj szczyt nikt nie mógł dostać, nim w r. 1867 udało się Dr. Eug. Janocie z słynnym przewodnikiem tatrzańskim Maciejem Sieczką, odkryć na nią wyjście. Zbierał wówczas pomiary barometryczne po Tatrach Dr. Eug. Janota dla Komisji Fizyograficznéj Tow. Nauk. Krak., i z tego powodu zwiedzał szczyt jeden po drugim; chodziło mu więc bardzo o to, aby zmierzyć najwyższą górę w wysuniętym na północ łańcuchu Tatr. Kilkakrotne w tym względzie usiłowania Dr. Eug. Janoty uwieńczył w roku 1867 pomyślny skutek. Opowiadania Dr. Janoty o pobycie na szczycie Świnnicy zaostrzały niezmiernie moją ciekawość, z tem większą więc chciwością spoglądałem na olbrzymią skałę z przed karczmy w Białym Dunajcu, a moim pragnieniom wtórowało całe towarzystwo złożone z podróżnych obojéj płci.
Z Krakowa w odległości 14-milowéj wśród wielu szczytów całego łańcucha Tatr dobrze obeznanemu z temi górami da się odróżnić Świnnica nietylko ze swego położenia, ale i oryginalnego kształtu, a cóż dopiero zbliżając się do Zakopanego, gdy Spiskie turnie zakryte przodowemi górami, ustępując Świnnicy pierwszeństwa w wysokości, podnoszą tem bardziéj jéj znaczenie.
Przybywszy do Zakopanego, zamieszkaliśmy w chacie Macieja Sieczki; lato było jak na góry prześliczne, pogoda ciągła, tymczasem w skutek przepisów lekarskich nie wolno mi było właśnie tego lata puszczać się na żadne szczyty, gdyż stan zdrowia mego wymagał spokoju przy kuracji wodami mineralnemi i żętycą. Żal mi się robiło patrzeć z przed chaty na turnie czyste, niezachmurzone, ograniczając się na wycieczki w doliny. Upływał już czwarty tydzień mego pod Tatrami pobytu; czułem, że sił nie nadwerężę, chociaż złamię przepis lekarski, i zamówiłem sobie na przewodnika Macieja Sieczkę, ryzykując następstwa, jakieby z tego wyniknąć mogły.
Po kilkodniowéj słocie, 7 sierpnia 1868 r. nastąpiła noc piękna; przed świtem zbudził nas przewodnik, ale nieprzygotowani w żywność puścić się w drogę nie mogliśmy, a nimby się ją przysposobiło, strata ku temu poświęconego czasu była do nie powetowania. I dobrze się stało, bo koło południa chmury zakryły wierzchołki gór, więc napróżnobyśmy byli pod szczyt zdążali, jak się to stało w ten sam dzień towarzystwu męskiemu, które się z Walą napróżno na szczyt wybrało. Na drugi dzień odłożyliśmy upragnioną wycieczkę.
Czas piękny wróżył dobrze o naszem przedsięwzięciu. Płeć żeńska zastosowała się do przepisów przewodnika, w krótkich opiętych sukniach, w kapeluszach z dużemi brzegami, z laskami w dłoniach; żona i siostra moja w chęci dorównania nam mężczyznom, co sobie tylko zostawiać zwykliśmy rozkosz tryumfów z pokonania trudów, rano przed godziną 6tą stanęły do pochodu.
Minęliśmy cały szereg domostw zbudowanych wzdłuż drogi przez wieś, po za kościołkiem Zakopańskim skręciliśmy się koło domu Staszeczka (2,615’) ku południowi. Rosa silna pokrywała trawniki, potoki szumiały po równinie rozłożonéj pod reglami, a po nad nią w dali piętrzyły się turnie wspaniałe, tworząc olbrzymią ścianę jakby zaporę świata, którą mieliśmy przebywać.
Reglami zowią się tu góry niższe wstępne, podnóża głównego grzbietu, które stoją jak na straży przy wejściu do dolin. Są regle lasem pokryte, a niektórych tylko wierzchołki przenoszą leśną granicę, gdzie już tylko kosodrzewina porasta. Każdy regel ma swoję osobną nazwę, z których dwa nam najbliższe strzegą wejścia do doliny Bystréj, do któréj nas droga wiodła. Od zachodu z szeregu towarzyszy wychyla się Krokiew (4,264’) całkiem lasem pokryty, a od wschodu najeżony skałami Nosal (3,745’).
Weszliśmy w las, droga równa kamienista, ocieniona świerkami, piękniejsza od alei parków angielskich, wyprowadziła nas wkrótce na drugą drogę prosto wyrzniętą pośród lasu do Kuźnic; pochyłość na pozór mała powoli wznosi się do znacznéj wysokości; nim się stanie u jéj końca, podróżny ani wie, że doszedłszy do dworu w górnym końcu drogi zbudowanego wzniósł się o 592 stóp wyżéj nad poziom Zakopanego.
Wysokie oparkanienie od zachodu zamyka las od drogi; jest to dworski zwierzyniec, dokąd wpada strumień z szumem rozbijający się o złomy granitu. Zatrzymaliśmy się chwilę na mostku przy walcowni, która rozpoczyna szereg kuźnic, aby popatrzeć na dolinę Zakopanego z widokiem na Beskidy. Tu ma ujście dolina Bystra przerznięta kilkoma potokami tworzącemi strumień Bystrą zwany, przez gości upornie za Biały Dunajec uważany, który dopiero powstaje we wsi téj saméj nazwy po złączeniu się licznych potoków w jednę rzekę.
Woda Bystréj porusza huty żelaza nazywane hamrami lub kuźnicami. Gdyśmy koło nich przechodzili, kilka z nich tylko było w ruchu, reszta świętowała, co zdradzało brak życia górniczego. Postępując w górę, szczyty kryły się coraz bardziéj, droga się na dróżyny rozdrabniała. Jedną z nich tuż koło karczmy ku wschodowi powiódł nas Sieczka przez kładkę ponad potokiem do stóp Boczania, pierwszéj w naszéj drodze góry, na którą nam się spinać przyszło. W téj okolicy jak zwykle na początku doliny tryska dużo źródeł wybornéj wody; przy ścieżce pod Boczaniem (3,219’) +4° Reaum. napotkane kusi swojem krzyształowem przezroczem, trudno go minąć, aby z zdroju nie zaczerpnąć; cóż to za nieoceniony napój! zwłaszcza dla nas mieszczan, co musimy pijać wodę z studzien przesiąkniętych zgnilizną kamienicznych dziedzińców.
Z pomocą kijów darliśmy się w górę po śliskiem zboczu góry porosłéj lasem; korzenie drzew sterczące wszędzie wprawdzie z jednego względu ułatwiają wychodzenie, bo noga ma się gdzie uczepić, ale z drugiego utrudniają pochód, bo są wśród nich dziury, zakręty sposobne do zawikłania nogi. Dobrześmy się spocili, nim nam Boczań wierzch swego grzbietu odchylił, a jeszcze spory kawałek drogi w górę przebyliśmy, gdy po wyjściu z granicy lasu odsłonił nam się wolny widok na różne strony. Dróżyna prowadzi grzbietem Opaleńca po zwirze wapiennym powstającym z rozkładania się w drobne kamyki skały, która jest téj góry rdzeniem, tak zwanym calcem. Świat się nam już kładł pod stopy, chociaż daleko jeszcze było na szczyt Świnnicy.
W głębi doliny Olczyskiéj szumiał potok, widać było polany, szałasy, szopy na siano, dużo wierchów, a za niemi całe prawie Podhale aż po Beskidy, które się malowniczo rysowały na tle nieba. Nie dał nam się nigdzie zatrzymywać przewodnik, radząc rozpatrywanie odłożyć do powrotu, bo czas naglił, gdy przed sobą mieliśmy jeszcze daleką i przykrą drogę. Minęliśmy zbocze żwirowe Kopy Królowéj, następnie Kopę Magóry, zdążając po ślicznéj murawie przez halę Królową zwaną od jéj właściciela, włościanina Króla. Przed nami roztworzył się świat alpejski z całą potęgą górskiéj przyrody: od południa piętrzył się główny grzbiet Tatr, nagi, dziki, straszny rozmiarami i przepaściami; śnieg urozmaicał blaskiem swéj białości sine barwy skał i urągał ciepłu, które nam pot wyciskało.
Od wschodu rozpoczynał szereg turni poszczerbiony grzbiet rozłożystéj Wielkiéj Koszystéj (7,047’) rozdzielonéj Krzyżnem (6,846’) od Turni Buczynowych, za niemi następują Granaty (7,101’), Czarne Ściany lub Kozi Wierch (7,316’), Zmarzła Turnia, a od zachodu kończył się grzbiet Świnnicą (7,395’) królującą swoim towarzyszom. Kształt jéj podobny do piramidy, ostro ścięta turnia od północy i zachodu nie daje ani marzyć o przystępie na szczyt. Wśród skał zdala widać usypiska lejkowate, potworzone z pokruszonych kamieni. W nich z topniejących śniegów i deszczów powstały stawy, jakich pośród siebie dużo liczą Tatry. U stop Świnnicy mieszczą się Stawy Gąsienicowe, nazwane od Gąsieniców, właścicieli doliny, a gospodarzy z Zakopanego.
Z hali Królowéj ścieżką nadół, pośród kosodrzewiny i złomów granitu, zeszliśmy na dolinę Gąsienicową, gdzie niespodziewanie napotyka się na osadę pasterską. Tworzą ją szałasy owcze, krowie, szopy, jakieś klitki z gałęzi i kamieni służące za schronienie bydłu i pasterskiéj ludności obojéj płci. Gwarno tu dosyć i wesoło, jeźli czas piękny, bo w słotę, co żyje, kryje się pod dach i dym tylko unoszący się tu i owdzie zdradza pobyt ludzi. Psy pasterskie oznajmiły całéj osadzie pojawienie się przybyszów na grzbiecie Magóry, skąd zdążaliśmy ku szałasom. Sieczka powiódł nas poprzed swój nowo zbudowany szałas (4,900’), usiedliśmy na kamieniach szczerze powitani przez juhasów; wynieśli nam mleka, ale pomimo pokusy do wybornego napoju powodowaliśmy się wielką wstrzemięźliwością nauczeni doświadczeniem — mleko bowiem przeciąża żołądek, jeźli się na góry przychodzi spinać.
Było wpół do 9téj godziny gdyśmy tu odpoczywali, z wielkiem uszanowaniem poglądając na coraz wydatniejszą Świnnicę; ona więc pochłaniała główną naszą uwagę, a jeszcze stąd przeszło cztery godziny czasu potrzeba było, aby bezprzestannie pnąc się do góry, stanąć na szczycie. Pomimo ślicznéj pogody obawialiśmy się, żeby przypadkiem nie zjawiła się skąd chmurka, co się często zdarza w Tatrach, która uczepiwszy się wierzchołka, niszczy owoc wszelkich trudów podróżnego.
Naprzód mieliśmy dojść na grzbiet od zachodu na tle nieba się rysujący na przełęcz Liliowem zwaną (6,165’) od rosnącego tam obficie zawilca alpejskiego, którędy wlecze się granica Węgier od Polski. Słońce nam dopiekało, a ciągły pochód pod górę jednostajnie porosłą trawnikiem nużył bardziéj, niż darcie się na urwiste wierchy. Napotykaliśmy po drodze stawy Gąsienicowe, małe, z tych jeden Sobków, powyżéj Suczy od utopionéj w nim złéj suki przezwany od juhasów, następnie Dwoisty, bo złomami granitu przepołowiony, Kurtkowiec, Zielony i najwyżéj położony Kościelcowy (5,686’). Z tych wszystkich największy jest Suczy, 5 morgów, 1797 sążni kwadr., ale najpiękniejszy Zielony o 2 morgach, 1,021 sążni kwadr. powierzchni, bo malownicze ma otoczenie.
Szliśmy i szliśmy ciągle, a drogi zdawało się, że nie ubywa, przed nami zasłonięty widnokrąg myśli nie urozmaicał; wtem przewodnik zboczył ku południowi na brzeg skały; postąpiwszy za nim ujrzeliśmy w głębi ciemno granatowy staw od zachodu jeszcze brzegiem zamarznięty, turnie się odbijały w jego powierzchni, jak w zwierciadle; był to staw Zielony, chociaż żadnem drzewkiem nieumajony. W drodze na Liljowe, — miejsce to najładniejsze; odtąd śnieg tylko spotykaliśmy.
Wśród lata i rozwiniętéj roślinności, przy temperaturze wyciskającéj pot na całém ciele, widok śniegu zawsze uchodzi za osobliwość. A ma on odmienną postać od zwykłego u nas śniegu w czasie zimy. Śnieg, co się może oprzeć przez lato działaniu słońca, a nadewszystko deszczowi, przetwarza się w zbitą masę twardą z powierzchnią falistą, pobrudzoną od naniesionego wiatrem pyłu, śliską, na któréj trudno ustać; od spodu ulega więcéj topnieniu, z tego powodu powstają jakby oparzeliska, w grubym pokładzie jamy te ziejące chłodem przejmują na wskroś.
Gdy nas przewodnik ostrzegł, że już wyżéj wody nie ma, nakładłem do blaszanki napełnionéj winem czerwonem śniegu czyściejszego ułupanego toporkiem spod zwierzchnéj warstwy, przez co można było na dłuższy czas utrzymać napój w chłodnym stanie. Wreszcie w półtoréj godziny od szałasu koło 10 godz. przed południem spoczęliśmy na Liliowem.
Cóż to za urocze miejsce! — cudowny ten świat Boży! — mimowoli wyrywają się tu z duszy podobne wykrzykniki uwielbienia. Grzbiet szeroki, bujną trawą porosły użycza wygodnego odpoczynku; usiadłszy jak na wezgłowiu, poiliśmy się niezrównanym widokiem; w lewo i prawo ciągnie się nieskończone pasmo gór, za sobą w głębi mieliśmy dolinę dopiero co przebytą Gąsienicową, a przed sobą pod stopami głęboką dolinę Wierchcichy, z któréj dolatywał nas szum potoku; od południa przeciwlegle wznosi się grupa wierchów z najwyższemi Wierchcichą i Wielką Koprową. Ponad niemi rozdarty łańcuch gór odsłania równinę Liptową zasianą wsiami, miasteczkami, poprzerzynaną potokami, a w zupełnéj dali sinieje pasmo gór zwanych Niżniemi Tatrami. Wprost na południe sterczą najdziksze szczyty tatrzańskie począwszy od wspaniałego Krywania (7,913’) aż po Gierlach (8,414’).
Prawdziwa to rozkosz zatopić się oczyma w szeroko rozwinięty przed nami obszar ziemi, cisza głucha wśród pogody, olbrzymiość natury, oderwanie się od zmateryalizowanego świata, swoboda myśli, wszystko to wprowadza w zadumę; — wówczas uczuwa człowiek w sobie pierwiastek poezji, choćby w nim zasnęło czucie, na widok uroczéj przyrody, przynajmniéj na chwilę musi się obudzić.
Wody wszystkie, co ztąd widzimy, płyną do Dunaju, a z nim do Czarnego morza. Jest to jedyny kąt Tatr, zkąd Wag zabiera dla siebie potoki, aby niemi zasilić Dunaj, bo zresztą naokół wszystko do Wisły spieszy korytem Dunajca i Popradu.
Prawie godzina czasu przeszła nam tu na Liliowém jakby minuta, niemiłosierny Sieczka naglił do pochodu, strasząc daleką jeszcze drogą. Nim ruszyliśmy, uczynił przewodnik próbę wytrwałości mojéj żony, czyli na widok przepaści nie podpada zawrotowi głowy; w takim bowiem razie nie mogłaby się puszczać na szczyt Świnnicy. Próba polega na tem, aby stojąc na wysokości wzrok wlepiony w niebo nagle spuścić na dół w dolinę; kto się wtedy nie potoczy, znak to, że zawrotu nie posiada. Próbę taką żona moja przeszła pomyślnie, reszta zaś naszego towarzystwa na innych już wycieczkach zdała popis uzdolnienia do drapania się na szczyty. Puściliśmy się w drogę naprzód na czub Skrajnéj Turni (6630’); nie było złego nic do przebycia, bo grzbiet połogi, trawiasty oprócz kawałka, gdy się ścieżką żwirową okrążało wierzchołek góry nad przepaścią od Stawów Gąsienicowych.
Stanęliśmy znowu na przełączy łączącéj Skrajną z Pośrednią Turnią (6845’). Całe południowo-zachodnie zbocze Pośredniéj Turni od Wierchcichy zalegają złomy granitu, jakby gruzy zwalonego zamczyska, pośród takich zwalisk wyszukiwać sobie potrzeba miejsca do każdego z osobna stąpnięcia nogą; głazy różnéj wielkości i rozmaitego kształtu najdziwaczniéj rozrzucone niezmiernie tamują pochód. Szorstkiéj powłoce granitu zawdzięczać należy, że z uwagą krocząc od potłuczenia ustrzedz się można, gdy po wapieniach ani największa nieraz ostrożność od szwanku nie ochroni. Słońce paliło nas niemiłosiernie, zasłony żadnéj ani wiatru nie było, pot kroplisty ściekał po twarzy, a góry jakby nie ubywało. Nareszcie dotarliśmy do saméj Świnnicy. Przełęcz dzieli ją od sąsiadki, a stąd znów pyszny widok na dolinę Stawów Gąsienicowych od północy i na liptowskie wierchy od zachodu i południa. Dotąd spotykaliśmy ślady stóp wczorajszych wędrowców z przewodnikiem Walą, daléj już nie było znać ich kroków, bo jak się póżniéj dowiedzieliśmy, ztąd się zwrócili, nie zwiedziwszy szczytu Świnnicy, podobno z powodu nadejścia mgły. Usiedliśmy dla odpoczynku zamyślając obiadować; brakowało jeszcze pół godziny do południa, na szczyt mieliśmy półtoréj godziny drogi, więc nie godziło się przed osiągnieniem celu wypoczywać, tém bardziéj gdy pomimo pięknéj pogody mogła, jako w górach, lada chwilę zjawić się chmurka i uczepić wierzchołka. Przytém czekała nas teraz dopiero właściwa przeprawa znać nie łatwa, skoro pomimo usiłowań do r. 1867 nie dało się na najwyższy szczyt Świnnicy drogi odnaleść.
Bystre, nagłe zbocze południowe Świnnicy również jak na Pośredniéj Turni zalegają głazy miejscami się obsuwające. Dążąc w górę pośród złomów granitu przy panującéj ciszy przewodnik nasz usłyszał lekki świst, zatrzymał nas, — po chwili znowu dał się słyszeć świst i zarazem zlatywanie kamieni. „To dzikie kozy“, szepnął Sieczka i rzeczywiście ujrzeliśmy na Walentkowéj Turni ze Świnnicy uciekającą gromadkę kozią. Było ich pięć, stanęły na wyniosłéj skale, rozpatrując się, zkąd grozi niebezpieczeństwo. Wówczas Sieczka rozeznał dwoje starych kóz i troje młodych koźląt, ale zaledwie zdołaliśmy się im przypatrzeć, czmychnęły w wielkim pędzie poza Walentkowe Turnie ku Kotelnicy. Niezmiernie nas to zjawisko cieszyło, w Tatrach nader rzadkie przed niedawnym czasem, nim zwierzęta te wzięto w opiekę przed drapieżnością strzelców, a tém samém ochroniono od wytępienia. Zanosiło się już na to. Komisja Fizjograficzna Tow. Nauk. Krak. różnych moralnych używała środków, aby od tępienia kozic powstrzymać strzelców wieśniaczych, bo inteligencję dworską z Zakopanego dopiéro na sejmie uchwalone prawo, a przez cesarza zatwierdzone pohamowało w drapieżnych zapędach.
Postępując daléj wśród dzikich głazów przyszliśmy nad krawędź żlebu spadzistego, którego brzeg przeciwległy stromy, urwisty wydawał się niepodobnym do przebycia. Ten więc żleb zwracał każdego, zmuszając do zadowolenia się zwiedzaniem niższego szczytu Świnnicy.
Nazwa żlebu pochodząca od żłobu oznacza w górach skalisty, spadzisty zwykle parów, którędy toczy się woda po deszczu lub sączy się w miarę topnienia śniegu. Do przebywania żleby są bardzo złe, bo woda zabiera za każdą razą wszystko, co w spokoju zostawione ułatwiaćby mogło pochód, a przytém progi wysokie często w żlebach napotykane ucinają wszelką możliwość dalszéj drogi. Otóż jeden z takich żlebów; wprawdzie w samym jego początku przebyliśmy po usuwających się za lada stąpnięciem kamieniach, co wcale miłego wrażenia nie sprawia, gdy spód jego ginie gdzieś niewidomie w przepaści. Krawędź, do którejśmy dotarli, ostra, wysoka na kilkanaście stóp w jedném tylko miejscu pozwala wspinać się na wierzch przez wąską szczelinę. Przewodnik wskazał nam w skale zaklęśnięcia do uczepienia się rękami i nogami, sam najprzód się tam wydostał, położył się na skale i każdemu z nas podawał ręce ku pomocy, radząc nie patrzéć w bok siebie na prawo, gdzie była przepaść. Rzeczywiście mała ta przeprawka wcale do łatwych się nie zalicza, zważywszy, że pod sobą mieliśmy najwięcéj trzy stopy kwadratowe powierzchni głazu poziomego, a poza nim właśnie opisany ów żleb przepaścisty. Tu przed wydostaniem się na grzbiet, wskutek porady Sieczki, pozostawiliśmy wszystko, co nam daléj niepotrzebném było; wszelkie torby, kije, toporki przeleżały aż do naszego tędy powrotu.

Kozice.

Krawędź, raczéj wąski grzbiet zwany w górach granią, co nam dotąd zasłaniała widnokrąg od południa, gdyśmy się na nią wdrapali, rozwinęła przed nami cudowne panorama, przedsmak tego, co nas czekało na szczycie Świnnicy. Dolina Pięciu Stawów, z których tylko dwa całe było ztąd widać i łańcuch najwyższych turni tatrzańskich czarujący, olbrzymi tworzyły widok. Nim się w nim rozpatrzéć mogliśmy, spostrzegłem kozicę bardzo blizko, bo zaledwie 50 lub 60 kroków od nas siedzącą na skale. Równocześnie i ona nas ujrzała, wstała, przypatrzyła się poważnie i popędziła całą siłą w przeciwną stronę w turnie Zawratu, a potem Granatu; łoskot kamieni strącanych przez nią dolatywał naszych uszu. Co to za chyżość a śmiałość tego zwierzęcia! Po przepaścistych urwiskach biegła jak po równém polu. Bywają podobno wypadki, że czasem chybi kozica w skoku, wtedy naturalnie ginie w przepaści bez życia. Sieczka poznał w widzianéj kozicy samca, a cieszyło go niewymownie, żeśmy goście mogli się przekonać naocznie o skuteczności jego zabiegów koło ochrony zwierząt. Sieczka bowiem i Wala, chociaż dawniéj należeli do najzaciętszych skryto-strzelców na dzikie kozy i świstaki, dziś mianowani przez Komisję Fizjograficzną Krakowską ich strażnikami, z największą gorliwością strzegą powierzonego im dobra.
Szczyt Świnnicy sterczał nad nami jak wieża, przestraszająco oddziaływując na umysł; jeszcze półgodziny zeszło, nim się go dobiliśmy po nader stroméj pochyłości ponad doliną Pięciu Stawów, pełzając na czworakach to po trawniku, to po głazach. Wierzchołek sam w kształcie korony z wystającemi cyplami granitowemi, gdym się mu coraz bliżéj przypatrywał, stawał się zagadką, jakim tam sposobem człowiek wdrapać się może. Pod samym wierzchem pierwszy z mego towarzystwa stanąłem, zapytując Sieczkę, którędy daléj? On mi wskazał lekkie zwarcie skały, które za wschodki mi służyć miało. Czepiam się ściany, ale z pod nóg usuwa się głaz, nogi mi zadrżały; podwajam siły i po chwili oparłszy się łokciami do połowy ciała byłem już na szczycie, a resztą zawisłem prawie w powietrzu, gdy moja żona stanęła już na szczycie z przewodnikiem. Sieczka użył fortelu dla zrobienia jéj przyjemności, i aby mnie uprzedzić, wskazał mi niewłaściwą drogę, będąc pewnym, że i tamtą na wierzch się wydostanę, gdy nieco daléj od południa znajduje się szczelina sposobniejsza do przebycia, którędy on powiódł moją żonę, a za nią i siostra moja na szczyt się dostała.
Minęła godzina pierwsza, gdyśmy u celu podróży spoczęli. Czas był śliczny, ciepło, wiatr nieznaczny, a naokół widny świat wielki, olbrzymi, niczém nie zasłoniony. Zaprawdę kto nie był nigdy na takim wyniosłym szczycie przenoszącym wszystko dokoła, ten nie może mieć pojęcia z opowiadania lub opisów, choćby najdokładniéjszych o wrażeniu, jakiego się tam wtedy doznaje. Człowiek z swemi dziełami maleje, rozmiary przyrody swą olbrzymiością przerażają, mimowoli duch korzy się, wielbi wszechmoc Stwórcy, natura ludzka bowiem im w większéj czuje się zależności od żywiołów zewnętrznych, tem mniéj ufa swojéj sile. Obawa o życie czy w okręcie na widok bałwanów morskich, czy na urwiskach skał na widok przepaści, a zwłaszcza w czasie burzy nakłania każdy umysł do oddawania się opiece Opatrzności. Myśli tego rodzaju nasuwają się każdéj wznioślejszéj duszy, skoro wyrwana z jednostajnego życia wzniesie się ciałem ponad poziom ziemi. Znam księdza Pl., wielbiciela pięknéj przyrody, który w Tatrach, gdy się wydostał na jakie wzniesienie, zkąd natura w całym majestacie się objawia, padał na kolana i śpiewał Te Deum.
Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, po nasyceniu chociaż w części wzroku, następuje ciekawość, którą gasić muszą gościom przewodnicy odpowiedziami na tysiączne pytania. Wówczas najczęściéj kłamią góralscy cyceroni, nie chcąc psuć sobie reputacji wszechwiedzy, a rzadko znajdzie się między nimi tak szczery, skromny człowiek, by się przyznawał do nieświadomości. Postać swą góry zmieniają stosownie do miejsca, zkąd na nie patrzymy, lecz niektóre z nich mają wydatniejszy kształt, że je zewsząd łatwo rozróżnić wśród mnóstwa innych szczytów, jak n. p. w Tatrach Krywań, Ganek, Gierlach, Lodowy-Szczyt, Łomnica i t. d., które prędko można rozeznać, z dobrą zatém mappą stanąwszy na jakim szczycie podług pewnych danych da się rozpoznawać z przyjemnością góry, doliny, przełącze i t. d. Świnnica w tym względzie należy do najwdzięczniejszych szczytów, panując okolicy w znacznéj rozległości, nasuwa przed oczy takie bogactwo widoków, że trudno ich opisem nużyć czytelników.
Całe Tatry przed nami jak na dłoni, na zachód od Rohaczów począwszy, piętrzą się wierchy jedne nad drugiemi, wzdłuż południa schodząc ku wschodowi na Muraniu i Hawraniu. Od łagodnych grzbietów do najdzikszych turni wszystko się uwydatnia, zaledwie kilka tylko niskich szczytów nie widać, co się kryją za naprzód wystającemi wierchami. Za szeregiem szczytów ziemia Liptowska, a za nią w dali sinieje znowu pasmo gór Niżnich Tatr. Poniżéj naszych stóp doliny: Wierchcicha, Pięciu Stawów, Gąsienicowa i całe Podhala Nowotarskie, za niém Beskidy, Pieniny, lecz nie one ostatnie na horyzoncie, Kraków z swą ziemią aż po Częstochowę ginie w tle rozlegającéj się równiny Wisły.
Bujał wzrok po świecie, a tymczasem czas chyżo biegł, godzina nam na szczycie przemknęła jak jedna chwila; jeszcze najwięcéj pół godziny Sieczka pozwolił na pobyt na szczycie, bo czekało nas zejście z turni i daleki powrót do chaty. Głodnym, jeść się chciało, a z resztą spokoju nie było, bo często na urwiska łatwiejszy wychód, niż zejście, więc schodzenia się obawialiśmy.
Szczyt Świnnicy 7395 stóp wied. wyniosły, na który jak wspomniałem, dopiéro Dr. Eug. Janota z Maciejem Sieczką drogę wynaleźli, przenosi niższy czub zachodni o 64 stóp; powierzchnia jego około 10 stóp długa, a 6 szeroka, ze złomów granitu złożona mało zdoła osób pomieścić, tém bardziéj, gdy skrajne głazy wisząc nad strasznemi przepaściami od wszystkich stron tłoczą ludzi na środek, z tego powodu bardzo skąpo jest na szczycie miejsca. Na niższym szczycie Świnnicy (7331’) sterczy żerdka zatknięta przez oficerów kwatermistrzowstwa, gdy tu pomiary robili.
Właśnie tam Dr. Eug. Janota nie mając nadziei dostania się na szczyt wyższy zajmował się pomiarem barometrycznym, gdy przewodnik Sieczka popróbował szczęścia dla dostania się na wyższy szczyt. Puścił się jak koza granią turni, przeskakując rozpadliny ponad przepaściami z narażeniem życia, że Dr. Janota odwrócił oczy, nie mogąc patrzeć na takie lekceważenie życia człowieka mającego żonę i dzieci, a upominań zdawał się nie słyszeć, poczém zniknął mu z oczu. Pół godziny Sieczki nie było, aż się Dr. Janocie ukazał z dołu dążąc na szczyt niższy, którędy na niego przyszli. „Jest już droga na Świnnicę!“ z radością wykrzyknął Sieczka i z Dr. Janotą puścili się na sprawdzenie. Pokazało się, że schodząc z wierzchołka odkrył wspomnianą już przezemnie szczelinę w krawędzi żlebu, daléj sposób przebycia żlebu, którędy lepsze przejście odszukał Dr. Janota i tym sposobem stoi dziś otworem dla podróżnych najwyższy szczyt Świnnicy. Przyznał się Sieczka, że drugi raz nie odważyłby się przebywać grani łączącéj szczyt wyższy z niższym.
Odtąd dopiero Świnnica warta podjęcia trudów, gdy na szczyt wyższy wejść można, poprzednio bowiem szkoda było fatygi, skoro wierzchołek wyższy zasłaniał najgłówniejszą stronę widoku do wnętrza Tatr i w dolinę Pięciu Stawów.
Gdym o tém nadmienił w wydanym r. 1870 „Ilustrowanym Przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic“, ksiądz proboszcz w Zakopaném zarzucił mi mylność mojego opisu opartego na opowiadaniu Dr. Eug. Janoty, o wynalezieniu drogi na najwyższy szczyt Świnnicy dopiero w r. 1867, gdy on (proboszcz) jeszcze przed 18 laty miał tam być z przewodnikiem Maciejem Rojem, którego mi na świadectwo przywodził i jego się rzeczy właściwéj dopytać radził. Udając się na Krzyżne roku 1870, za przewodnika wziąłem sobie owego właśnie Macieja Roja, starego skryto-strzelca, słynnego w tém rzemiośle. Nie mówiąc mu nic o kwestji spornéj, zagadnąłem go, czy był na Świnnicy. Stary gaduła wtedy z szczególną pamięcią określił mi całą swoję wycieczkę na Świnnicę z księdzem proboszczem zakopiańskim, jak szli, co widzieli, jak na szczycie zatkniętą żerdkę zastali, na któréj ksiądz proboszcz na pamiątkę swego tam pobytu litery swoje wyrżnął i t. d. A gdym go zaczepił o ów najwyższy czub Świnnicy, rozwiązał na moję korzyść zagadkę, mówiąc, że tam już nie byli, bo, jak się wyraził, „i koza dzika tamby się nie dostała.“ A że żerdka na zwiedzanym dawniéj niższym szczycie tkwi do dziś dnia, rzecz się dostatecznie wyjaśniła i mój opis nie podpada wątpliwości.
Pod głazem na Świnnicy składają podróżni kartki z zapisaniem imion swoich, czasu tam przebytego i okoliczności dotyczących; w r. 1868 nasza tam zamieszczona kartka jest dopiéro trzecią z kolei. Tworzy się tym sposobem kronika tego szczytu i warto, aby zawiniątko papierowe zamienić na słój szklany, któryby lepiéj chronił owe zapiski od wpływu niszczących żywiołów, bo przed ludźmi nic ich nie uchroni, jak się pokazało na Łomnicy. Od wielu lat składane na jéj szczycie kartki i starannie przechowywane zniknęły roku 1870, ale że w Szmeksie istnieje album, gdzie się wpisują podróżni, co zwiedzili Łomnicę, więc zniknięcie aktów ze szczytu nie pociągnęło za sobą zatraty wszelkich tego rodzaju wiadomości. Jak mi opowiadano, posądzenie pada na jakichś Prusaków, z którymi ostatni raz na Łomnicy oglądał przewodnik zapiski, a zapisków już nie zastał, gdy się na Łomnicę wybrał z następnymi gośćmi.
Trzecia godzina się zbliżała, trzeba się było oderwać od prawdziwie cudownego widoku i niemiło się zrobiło spojrzawszy w szczelinę, którędy się z wierzchołka mieliśmy spuszczać. Zawadzał w drodze sterczący ostro głaz wśród owéj szczeliny. Sieczka postanowił go zepchnąć, ale wszystkich sił musiał użyć, aby celu dopiąć. Rozparł się całém ciałem i odwalił złom granitu, który potoczył się w przepaść; zginął nam z oczu, dolatywał tylko łoskot kruszącego się po drodze w kawałki nim ugrzązł w dolinie Pięciu Stawów.
Gdzie źle i niebezpiecznie schodzić grzbietem na czworakach zsuwając się na dół, można zewsząd bez szwanku dobrze zejść, najgorsze są w takich miejscach wielkie głazy, gdy je trzeba mijać lub spodem obchodzić. W jedném miejscu położył się Sieczka z rękami wyciągniętemi, aby w razie wypadku potknięcia się, można się było na nim zatrzymać. Im niżéj, tém nam weseléj było, bo bliżéj lepszéj drogi; powoli przebyło się ową szczelinę ponad żlebem, sam żleb, a potém zwaliska głazów. Przybywszy na przyłączkę między Świnnicą a pośrednią Turnią, mogliśmy z największym spokojem o dalszą drogę, zasiąść do obiadu na wysokości 6589 stóp przy ślicznéj pogodzie. Wspaniała zaiste uczta, chociaż z najprostszych potraw złożona, a tryumfalna dla płci żeńskiéj, którą niesłusznie odstraszają mężczyźni od śmiałych wycieczek, aby swoją tchórzliwość zataić. Raz bowiem puścił się do Morskiego Oka pewien guwerner, zostawiwszy swego elewa na wsi, gdy minąwszy Zmarzłe miał Zawrat przebywać, drżąc uwiązał się na pasku do swego przewodnika i modlił się gorąco, aby się cało z pustyni głazów wydostać, a jednak tędy co rok wiele kobiet przechodzi bez żadnych obaw. Właśnie opowiadania podróżnych trwożliwych, albo umyślne blagerje drugich, odstraszają niejednego, a mianowicie płeć piękną od poznawania cudów natury bez narażenia zdrowia i życia; zresztą kto się dobremu przewodnikowi powierzy, ten go bezpiecznie sprowadzi i wwiedzie, choćby na najgorsze miejsce.
Zupełnie tą samą drogą zdążaliśmy do Zakopanego, którą rano szliśmy na Świnnicę z tą różnicą, że prędzéj, bo ciągle z góry na dół własnym parci ciężarem musieliśmy powstrzymywać rozpęd, przyczém nogi mocno bolały w kolanach. Zdawało się, że przez ciągłe zrywanie ścięgna popękają. Widoki te same wydawały nam się wcale odmiennemi z powodu przeciwnego oświecenia. Słońce chyliło się ku zachodowi i nim minęliśmy dolinę Stawów Gąsienicowych, następnie halę Królową, zmierzchło się. Boczań czy w górę czy na dół z powrotem, zawsze dokuczliwy; łatwo w jego skrętach, dziurach, pośród drzew korzeni nogi powykręcać. Dopiéro stanąwszy w Kuźnicach odetchnęliśmy z całą swobodą, bo do samego domu czekała nas równa droga. O wpół do 10téj godziny syci zadowoleniem z szczęśliwie odbytéj wycieczki, a chciwi spoczynku, zawitaliśmy do chaty. Błogo było wówczas usieść, popijać herbatę i pod wrażeniem doznanych uroków gwarzyć wśród swego domowego kółka. Sen klejąc powieki, zakończył nam dzień pełen miłych wspomnień z dopięcia wymarzonéj wyprawy, na popasie przed karczmą w Białym Dunajcu. —




Zakopane.

Do niedawna, bo zaledwie lat kilkanaście, kto chciał zwiedzić Tatry, wybierał się do nich, jakby na wyprawę do źródeł Nilu. Nowy Targ, miasteczko u stóp Beskidów, bywało miejscem zborném, z kąd przedsiębrano wycieczki do Tatr, udając się wprost ztąd do celu n. p. jeśli do Morskiego Oka: doliną Białego Dunajca przez Poronin i Bukowinę, a jeśli do doliny Kościeliskiéj, to doliną Czarnego Dunajca zawsze powracając do Nowego Targu. Gdy się liczba zwiedzających Tatry powiększyła, odległość Nowego Targu 3½ mili od podnóża tatrzańskiego okazała się zbyt daleką, tém samém niezmiernie utrudzającą, a dla bliższego rozpoznania gór zupełnie niewłaściwą.
Zakopane (około 2600’), wieś bardzo rozległa, z świeżo, bo w r. 1847 ufundowaném probostwem i nowo zbudowanym kościołkiem, pod samemi Tatrami od północnéj strony stała się stałém, letniém siedliskiem gości przybywających tu dla zwiedzenia gór, dla picia żętycy lub szukających wytchnienia wśród uroczéj przyrody.
Od tego czasu do dni naszych Zakopane znacznie się podniosło, ale tyle tylko, ile zdziałał lud, zostawiony samorodnemu przemysłowi bez żadnéj pomocy inteligencji okolicznéj. Owszem kładziono temu tamę, uważając w tym względzie własną materjalną i moralną szkodę. Lud wiejski przestawał zależéć od właściciela dóbr, miewając od przybyłych sposobność zarobku, a przez obcowanie z ludźmi wykształconymi, wyrabiał się moralnie, nabywając rozmaitych wiadomości.
Kto ma poznawać północną polską stronę Tatr, udaje się do Zakopanego i tam zamieszkuje, czyniąc ze stałego miejsca pobytu dowolne wycieczki. Wieś ta górska, aby odpowiedziała swemu celowi, posiada wszelkie warunki, ale tak jak dziś, jest dopiéro zawiązkiem ku temu. Rozpatrzmy się w jéj otoczeniu.
Od południa piętrzy się łańcuch Tatr; mają one sobie tylko właściwy charakter; dlatego kto ich dobrze nie poznał, pomimo znajomości innych gór w Europie, nie może o nich prawdziwego wydać sądu bez narażenia się na zarzut kłamstwa, na lada słowie bowiem złapać go łatwo. Z tego to powodu często napotyka się takie brednie o Tatrach nie tylko w pismach ulotnych, ale i w dziełach naukowych, iż nie wiedzieć, czy się śmiać czy gniewać trzeba na nieświadomość autorów. Nabrały już nawet w literaturze obywatelstwa tak oczywiście błędne mniemania, że je każdy własnemi zmysłami może sprawdzić, a jednak trudno bardzo walczyć z uporem, gdy ludzie wolą plotki niż prawdę.
Nie miejsce tu na prostowanie wielu, bardzo wielu podrukowanych fałszywych wiadomości dotyczących Tatr, témbardziéj gdy przy téj sposobności przyszłoby się powadzić z niejedną nawet na inném polu znakomitością literacką. Najwięcéj plotek roznoszą ci literaci i literatki, co bez odpowiedniego wykształcenia w dziale przyrodniczym, zajrzawszy do Tatr rozpisują się potém o nich, a w określeniu niedość poznanego przedmiotu braki zapełniają własną fantazją.
Już samo położenie Tatr jest nader oryginalne. Patrząc na nie z Krakowa sądzićby można, że góry Karpackie piętrząc się już ztąd powoli, coraz wyżéj się wznoszą docierając bez przerwy do łańcucha śnieżnych szczytów. Dlatego z wielkiém zdziwieniem podróżny zapuściwszy się doliną Raby do wnętrza gór, przebywszy potém ich grzbiet przez Luboń, Habówkę i Obidową spostrzega gdzieś w dali sine, olbrzymie, nowe pasmo, oddzielone równinami — to dopiéro Tatry.
Przestrzeń dzieląca Beskidy od Tatr zowie się Podhalem lub Nowotarską doliną. Przerzynają ją Dunajec Czarny i Biały, łącząc się w jedną rzekę przy Nowym Targu, a zaludniają górale Podhalanami zwani, zamieszkali w przeszło 40 wsiach i jedném miasteczku Nowym Targu, znaném na całém Podhalu pod imieniem „Miasta“. Są podania i uczonych mniemania, jakoby dolina Nowotarska była pierwotnie jeziorem, które jakiémś może wulkaniczném wstrząśnieniem znalazłszy przez wąwóz Pieński ujście dla swych wód, spłynęło, utworzywszy słynne, cudownie piękne koryto Dunajca, które dziś jest sławą ziemi Polskiéj.
Podhale jest falistą równiną, ze znacznemi wzniesieniami, które jednak wobec grzbietu Tatr zaledwie za pagórki mogą uchodzić. W odległości pół mili od stóp Tatr jest wzgórze Gubałówka, nad poziom Zakopanego 900 stóp wzniesione; między niém a Reglami, które się z szeregu gór wysunęły naprzód pod linję prostą, leży właśnie rzeczona wieś Zakopane, tworząca niejako osobną téj saméj nazwy dolinę, zwróconą ze wschodu na zachód, o któréj nawet na myśl przyjść nie może jadącemu po raz pierwszy z Beskidów, bo kryje się zupełnie przed wzrokiem patrzącego. Droga z Nowego Targu wzdłuż Białego Dunajca zdaje się, że rośnie w miarę posuwania się ku Tatrom. Przybyłemu do Poronina powiadają górale, że jeszcze mila do Zakopanego, bo mając przed sobą ciągle turnie tatrzańskie, co chwilę się wydaje, żeśmy już u celu podróży, nim wreszcie z pośród grupy domostw ponad drzewami ukaże się krzyż kościołka Zakopiańskiego.
Zakopane, o 2500 ludności rozciąga się szeroko i długo, czepiając się wzgórzy, to brzegów potoków, przybierając nazwy osobne; lecz powoli wyrobiły się dwa punkty ciężkości. W Kuźnicach, koło dworu, w dolinie Bystréj gromadzi się wszystko, co zależne od właściciela dóbr, a koło kościołka jednoczy się życie gminy. Tę część zwykli zajmować goście przybywający w lecie z różnych stron Polski. Jest już i kolonja żydowska, szybko wzrastająca; handel tu jak u nas wszędzie dzierżą oni w swoich rękach.
Skoro wtoczy się wózek z podróżnymi o jakimkolwiek czasie do Zakopanego, znajdzie się zaraz wszystko, czego dla nich potrzeba. Zbliża się ten lub ów z górali z twarzą wesołą, szczerze wita nieznajomych, gotów do każdéj usługi, a chociaż gość nie potrzebuje informacji, mimowoli się ich nasłucha. Serdeczne przyjęcie, jakiego się za pierwszém stopnieniem w Zakopaném od ludu doznaje, chociaż ono głównie pochodzi z nadziei zysku, bądź co bądź zawsze wielką jest dla gości przynętą. W innych krajach zimno przyjmą, a swoją drogą porządnie kieszeń oskubią.
Dom duży, niedawno tuż za kościołkiem zbudowany dla gości przez Krzeptowskiego, majętnego górala z Kościelisk, stał się wśród Zakopiańskiego rynku punktem zbornym. Naokoło domu są ławki, zasłonione obdasznicą od deszczu, co sprzyja niemało gawędzie, wewnątrz domu restauracja od roku dopiéro zaprowadzona, kilka pokoi gościnnych i sklepik żydowski z najrozmaitszym towarem lichym, a drogim. Minąć tego domu nie można, bo jedna tylko przez wieś tędy wiedzie droga, więc samochcąc zaczepia się o to, co nam potrzeba.
Jeżeli pora ładna, to w lipcu i sierpniu gości bywa dużo, nie trudno spotkać grono ludzi tu i ówdzie gwarzące swobodnie, a wśród nich łatwo o znajomego: jeśli zresztą z dalekich kto stron Polski, prędko z nieznanymi do znajomości przychodzi. Właśnie w Zakopaném pobyt odznacza się swobodą, nie ma koterji, a dla pokonania form etykiety łącznik się zawsze tu znajdzie.
Zajechawszy przed chatę, która nam ma użyczyć schronienia przez czas pobytu w górach, zagroda góralska przyjemne musi wywrzeć wrażenie, jest w całości jakiś miły rozkład jak na włościańskie gospodarstwo. Podwórko małe okalają oprócz mieszkalnéj chaty zabudowania gospodarskie, stodoła, obora, szopa, stajnia, dachy u nich z obdasznicami pozwalają krążyć na około nich w czasie słoty, bez zmoczenia; płyty zaś kamienne pokładzione w najpotrzebniejszych miejscach wyglądają na brukowane chodniki. Okna we wszystkich chatach w Tatrach są zwrócone na południe, znać z tego, jak im słońce pożądane. Rozkład chaty góralskiéj wszędzie prawie jednaki. W pośrodku domu drzwi do sionki, z niéj w prawo i lewo dwoje drzwi, jedne wiodą do izby świętalnej, zwanéj świetlicą, która góralom służy na przechowanie stroju, wszelkiego majątku i na odbywanie uroczystości rodzinnych; drugiemi drzwiami wchodzi się naprzeciw do izby stale zamieszkiwanéj przez rodzinę właściciela chaty. Jest tu wielki piec z przypieckami naokoło, łóżka przy ścianach, w powietrzu na sznurach u stragana od powały wisi kołyska, na drążkach podręczna odzież; w górze ścian półka ozdobna na talerze, w rogu szafka z półkami, wzdłuż ścian ławki, na środku stół i kilka stołków właściwéj góralom struktury; a po ścianach obrazy, obrazki z odpustów lub jarmarków naznoszone. Okna małe i niskie drzwi nie przypadają do naszego smaku, bo w izdebkach mało światła, a głowy tłuc zwykliśmy o odrzwia, przyzwyczajeni do wysokich drzwi po miastach.
Gdy goście całą chatę zajmują, gospodarze przez ten czas mieszczą się w stodole, a sypiają po strychach. Z biegiem czasu napotyka się tu niektóre ulepszenia, znajdzie już w izbach piece z blachami, sprzęty różnego rodzaju, a nawet poczęli Zakopianie budować nowe domy dla gości wyłącznie przeznaczone, z oknami i drzwiami większemi niż w zwykłych swoich chatach, z większą liczbą pokoi, po dwa z obudwu stron domu, z pokoikiem na pięterku, zwaném u nich zwyżką. Jeżeli przed chatą jest łączka, miejsce sposobne do posiedzenia, a widok na szczyty niczém niezasłoniony, pożądańsza taka kwatera niż inne, bo kto tu przybywa nie dla zajrzenia, lecz dla wytchnienia po całorocznéj pracy, miło mu go użyć przed chatą nie szukając pięknego widoku jedynie na wycieczkach.
Bywają w Zakopaném tak słotne czasy, jak n. p. r. 1870. wiecie, że pogoda zjawiskiem w Tatrach; mgła kryje wszystko naokoło, deszcz leje bezustannie, potoki wezbrane szumią, można powiedzieć huczą, tocząc mętną, spienioną wodę, a z nią kamienie, krzewy, drzewa i t. p. Lada ściek zamienia się w strumień, drogami płyną wody, wszędzie błoto, mokro gdzie stąpić; wtedy wolny czas od czytania i pisania schodził mi na gawędzie z góralami. Trzeba przyznać, że górale posiadają dar opowiadania, przyczém zwykli giestami i ruchami całego ciała dopełniać słowa. Najwięcéj zaczerpnąć wiadomości można od starych górali, zasób u nich spory wiedzy dotyczącéj ich stosunków i miejscowości.
Do każdych gór przywiązane są opowieści o rozbójnikach; Tatrom ich nie brak, co mnie się w tym względzie dotąd udało zebrać, tu podaję.
Pominąwszy dawnego opryszka tatrzańskiego Janosika, który z swą bandą żyje w piosnkach, o ostatnich rozbójnikach w Tatrach opowiadał mi stary gazda, Paweł Janik Gąsienica z Zakopanego. Przed 40 laty czterech zbójników (tak tu zowią opryszków) rozbijało po Tatrach. Dwaj pochodzili z Liptowa, a dwaj drudzy z Zakopanego. Byli oni straszną plagą okolicy, napadali po drogach, po domach, po karczmach i po szałasach. Drżeli przed nimi ludzie i ze strachu wykonywali ich rozkazy, bojąc się ich zdradzić. Po halach żywili się żętycą, sérem, zarżniętemi owcami, a nawet krowami. W zimie przebrani za ubogich, szli w nieznane okolice niby dla zarobku, a właściwie dla przezimowania, gdzie przebywali porę tę niepoznani.
Na hali Królowéj była ładna dziewczyna, do któréj owi czteréj rozbójnicy często zaglądali i wówczas u stawów Gąsienicowych juhasował właśnie opowiadający mi tę rzecz Paweł Janik. Zbójnicy posłali dziewczynę do szałasu Gąsienicowego, aby im na brzeżek doniesiono żętycy i séra. Szałaśnicy wszyscy się bali iść, więc owego Pawełka jako najmłodszego wysłali z żądaną przesyłką. Szedł powoli ze strachem, gdy ujrzał zdaleka na pniaku siedzącego zbójnika, który krzyknął na juhasa: „chodź sporo“ (prędko). Chłopak pobiegł, oddał żętycę w gielecie, a w szmacie sér, zbójnik kazał mu w to samo miejsce przyjść po naczynie i zawiniątko i dał mu kawał wielki gotowanego mięsa. Gdy Pawełek późniéj przyszedł w naznaczone miejsce, znalazł gielet i szmatę, a z ludzi nikogo nie zastał.
Zbójnicy ci ubrani byli zupełnie po góralsku, w białych guńkach z tą różnicą, że u koszuli rękawy i rąbki koło szyi mieli gęsto wybijane świecącemi guzikami, kapelusz także wysoko obity guzami metalowemi. Przez plecy każdemu wisiała strzelba, boki obejmował pas bardzo szeroki, bogato ozdobny, a za nim mieli pistolet, jeden lub dwa, i nóż wielki, szeroki, a oprócz tego w ręku ciupagi (toporki). Aby ich łupiestwa ukrócić, posyłano ze Sącza wojsko, które naturalnie jak zwykle nic nie zrobiło, bo zbójniki nie byli głupi przychodzić wtedy do szałasów, gdy żołnierze tam siedzieli objadając biednych górali. Szałaśnicy na tém najgorzéj wychodzili, bo żywić musieli jednako obrońców i napastników. Czyniono na tych zbójników obławy, lecz i to skutku nie przynosiło, bo lud pod strachem zemsty robił to, co musiał, a pobytu rabusiów zdradzić nie mógł wiedząc, że gdyby się wyprawa ze wszystkiém nie powiodła, stałby się przedmiotem zemsty opryszków.
Ogłoszono tedy tych samych zbójników za wyjętych z pod prawa i każdemu wolno ich było zabić. Pewnego razu czterech ludzi, między nimi jeden leśniczy, wybrało się w lasy Bukowińskie (przy dolinie Białki) przeciw opryszkom. Rano przed świtem jeden z nich wyszedł na drzewo, aby zobaczyć, czy się gdzie nie dymi, bo zbójnicy zwykli gotować mięso i nocować przy ogniu, i postrzegł dym w stronie Rusinowéj Jaworzyny, poczém wszyscy ruszyli w wytkniętym kierunku otaczając legowisko zbójników naokoło. Padły strzały, pierwszego położone trupem, herszta bandy, a za nim po dzielném a nagłém natarciu polegli wszyscy zbójnicy. Działo się to koło roku 1830.
Potém trafiali się jeszcze w Tatrach rabusie, ale już nie opryszki w właściwém tego słowa znaczeniu, lecz zwyczajni złodzieje nocą podkradający się do bogatych ludzi, gdzie brali, co się udało.
Bandą takich urwisów dowodził przed 20 laty niejaki Gałejda, wałęsając się po halach. Koło roku 1850. spotkali się z nimi w dolinie Koperszadów X. Józef Stolarczyk, proboszcz z Zakopanego, przewodnik Maciéj Roj i całe grono osób zdążające na Łomnicę. Zbójnicy ujrzawszy towarzystwo czmychnęli w las, chociaż nikt ich z podróżnych nie gonił.
Podobnego rodzaju złodziei bandę w ostatnich latach wytworzyła jedna rodzina z Zakopanego, Matejowie, ojciec z siedmioma synami. Nocami czynili wyprawy na bogatych handlarzy, karczmarzy, zwłaszcza na Węgrzech. Raz miał ich góral z Zakopanego podpatrzéć, gdzie pieniądze chowali, i zabrać im je, co gdy zbójnicy wyśledzili, przyszli do sprawcy po odbiór pieniędzy, kiedy go w domu nie było. Zastali w izbie dziewczynę, którą, gdy jednego z usmolonych rabusiów poznała i po imieniu nazwała, zadusili, aby ich nie wydała. Zbrodnię tę popełniono w lecie roku 1866. Sprawa wyszła na wierzch, a sprawców jéj powięziono. Właśnie przewódzcę téj zgrai, Mateję, przed samém popełnieniem morderstwa powyższego miałem sposobność poznać w roku 1866, gdy jechał na jarmark do Nowego Targu. Piękny to i niezmiernie silnie zbudowany mężczyzna, włosy miał ciemne, postawę sympatyczną, rysy twarzy bardzo kształtne, jakby antykowe greckie, spojrzenie pewne, a ubrany był po góralsku w świątecznym stroju. Chata jego przy ujściu doliny Strążyskiéj stoi teraz pustką, bo jéj gospodarz zdaje się z więzienia już nie wyjdzie.
Życie pasterskie po górach usposabia do zbójectwa, zaprawiając młodzież do próżniactwa, a że opowiadania o zbójnikach podniecają młode umysły, czyniąc w ich oczach z prostych zbrodniarzy bohaterów, zatém jedynie silna władza bezpieczeństwa publicznego zdolna powstrzymywać lud od demoralizacji na téj drodze. Przecież przed dwoma laty dwu chłopaków, synów zamożnych gospodarzy z Kościelisk, Krzeptowski i Stopka, jego krewny, przybrawszy sobie jeszcze dwu towarzyszów, jednego z Olczy, a drugiego podobno z Jurgowa, niczém do tego niezmuszeni udali się na tak zwany u nich „zbój“ w upatrzone miejsce do Niedzicy nad Dunajcem dla zrabowania żyda karczmarza. Napadłszy na dom, zamknęli całą rodzinę do piwnicy, a sami wzięli się do roboty, lecz w czasie rabunku żyd córeczkę wysadził przez okno na pole która pobiegła po pomoc. Nadbiegli ludzie z żandarmami i otoczyli karczmę. Wówczas rabusie wyskakiwali oknami, a Krzeptowski strzelił do żandarma. Ujść im się udało, ale i tak sprawców odkryto, związanych odstawiono do więzienia. Krzeptowski chociaż po nieudanéj wyprawie zbiegł do domu i schował się gdzieś na Orawie, i tam odszukany do kryminału się dostał w Lewoczy na Spiżu. W r. 1870 zapadł wyrok w téj sprawie, na mocy którego skazani zostali rabusie na kilkuletnie więzienie, a Krzeptowski na 12 lat za strzelenie do żandarma. Po wyroku przewieziono go do Munkaczowa na Węgrzech.
Dziś przy ogólnéj zmianie stosunków i w Zakopaném zbójnictwa czas minął, odkąd bywam w Tatrach nie słyszałem, aby gościom się co złego stało, lecz jak mówi przysłowie: „strzeżonego Pan Bóg strzeże“ dla zapobieżenia przypadkowi w czasie pory letniéj, gdy goście do Zakopanego przybywają, oprócz zwykłéj straży stałéj, wsiowéj, w nocy gazdowie dobrowolnie po dwóch pełnią na przemian służbę stróżów nocnych.
Od Zielonych Świątek do Matki Boskiéj Zielnéj tchną Tatry życiem. Natura jest w rozkwicie, a po halach ludno. Hale należą do rodzin góralskich z całego Podhala, rzadko bardzo do właściciela dóbr. Bywa, że do jednego pastwiska mają prawa gazdowie z różnych wsi; pochodzi to z żenienia się, gdy gazda za żoną w posagu odziedzicza przywiléj paszy na tém lub owém pastwisku. Takie jednak osady pasterskie po halach zwane bacówkami istnieją w zupełnéj od drugich niezależności; dla tego myli się p. Wincenty Pol w Obrazach z życia i natury, mówiąc, że hale w Tatrach wszystkie razem mają nad sobą zwierzchnika.
Baca na szałasie jest najwyższym zwierzchnikiem całéj osady pasterśkiéj i wcale się innemi bacówkami nie zajmuje, rzadko ich nawet znajomość albo jakie stosunki łączą, bo hale po całém Podhalu mają rozrzuconych właścicieli. W dolinie n. p. Kościeliskiéj hala Pyszna należy do Klikuszowéj, wsi położonéj na stokach Beskidów, cztery mile od Tatr odległéj, a sąsiednia hala Smytnia w téj saméj dolinie należy do Miętostwa, wioski przed Czarnym Dunajcem; Zakopianie znów jako potomkowie rodziny Gąsieniców posiadają dla paszy dolinę Gąsienicową i t. d.
W górach właściwie wiosny nie ma, bo w maju gdy śniegi stopnieją, naraz robi się lato. Bydło na paszę w hale wypędzają koło Zielonych Świątek, odbywa się to z wielką uroczystością. Drożynami z całego Podhala ciągną jak karawaną w Tatry pasterze z owcami, krowami, końmi i wszelkim sprzętem, psy owcze białe z rasy Liptowskiéj pilnują, aby się owca z gromady nie wydzielała. Na rześkich konikach wierzchem jedzie starszyzna pasterska; co rok obieralny baca dobiéra sobie sam juhasów, t. j. pasterzy, których ma żywić przez lato i dać każdemu sér z jednego podoju wszystkich owiec na hali. Kierdele t. j. gromady liczą różną liczbę owiec, od kilkudziesięciu bywa ich do 600 sztuk na jednéj hali, roboty przy dojeniu dużo, a gazdowie właściciele owiec według umowy z bacą za czas paszy na hali dostają pewną liczbę funtów sera. Sér wyrabia sam baca i on odpowiada za całość powierzonego mu dobytku, juhasi zaś mają obowiązek paszenia owiec, dojenia i wszelkiéj posługi w szałasie. Gdy owca zaginie, baca i juhasi winni zwrócić właścicielowi wartość straty; jeżeli się gdzieś w turniach zabije, ale owcę znajdą, to skóra z wełną przypada właścicielowi, a mięso pasterzom. Zależy to jednak od dobréj woli lub umowy górali, gdyż łakomy gazda i za mięso każe sobie zapłacić. Bal to i uczta w szałasie, gdy im się trafi mięso, które warzą w żętycy, ale się zdarza najczęściéj śmierdzące, bo nie zawsze się im uda zaraz odszukać zguby, to nie zniechęca jednak szałaśników do pożywania z radością i smakiem przypadkowego daru Bożego.
Bydło w górach, zdarza się, że ginie w czasie paszy. Owce, krowy, woły, konie zalazłszy gdzieś w miejsce, zkąd się wydobyć nie mogą, przy usiłowaniu wydostania się spadają w przepaść zdruzgotane na miazgę. Ze skał Kościelca ponad Czarnym Stawem Gąsienicowym dwa woły się raz stoczyły, z których na dole znaleziono bryłę mięsa pomięszanego z kamieniami. Po spędzeniu owiec na podój przed szałasy juhasi zawsze liczą ich ilość, aby wcześnie się zguby dopatrzéć i jeźli się da, odszukać. Bywa bowiem, że owca zabłąka się w przepaściste turnie i nie wié jak wrócić, to znów czasem skaleczy nogę, więc beczy wołając o pomoc, i znosić ją trzeba.
Jak konie, woły, tak i barany pasają się samopas po górach zupełnie zostawione Boskiéj Opatrzności. Barany, żeby gdzie nie zaszły w inne strony, sprowadzają górale w takie miejsca, do których jedna ścieżka wiedzie, a tę zastawiwszy, w spokoju je zostawiają, czasem przeliczając dla kontroli. Zowie się to zastawianie baranów w górach „zacinaniem.“
Z ludzi pochłonęły już Tatry pewną liczbę; z podróżnych wiadomo mi tylko o jednym wypadku, bo ci zwykle ostrożnością się odznaczają w przeciwieństwie górali lekceważących sobie niebezpieczeństwa, zatém pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę śmierci. Łażąc ciągle z owcami dla paszy po urwiskach nabierają wielkiéj śmiałości, któréj nadużycie przyprawia ich o utratę życia lub zdrowia Przy zwiedzaniu gór wdając się w rozgowory z szałaśnikami, wszędzie napotykałem wspomnienia smutnych wydarzeń, a nawet zdarzało mi się pokaleczonych świeżo oglądać. W Czerwonych Wierchach koło skały zwanéj Ratuszem zginęła dziewczyna a dopiéro pies leśnego odnalazł już z niéj kości. W dolinie Pięciu Stawów śnieg spadły w lecie przeciął powrót kilku jagniętom, które się zabłąkały w turniach Buczynowych. Poszedł po nie juhas, ale przy sprowadzaniu spadł tak gwałtownie, że go pas gruby skórzany szeroki, którym się o skałę zaczepił, od śmierci nie ochronił. Potargane straszliwie zwłoki odnalazł drugi juhas i tam nanosiwszy żwiru, zagrzebał.
Z podróżnych tylko junaki, lekceważący wszelkie przestrogi doświadczali złych następstw z tego powodu, gdy prawdziwie przypadkowych pokaleczeń bardzo małoby się dało zebrać. Wrodzona obawa o życie zmusza każdego do ostrożności na każdém niebezpieczném miejscu, gdyż to już samo przez się na umysł silnie oddziaływa. Czasem zły przewodnik lub niesłuchanie rad dobrych stają się dla podróżnego przyczyną nieszczęścia. Lat temu może 15, gdy pewne grono osób ze Szmeksu udało się na Łomnicę, między niemi był jeden akademik, syn magnata węgierskiego. Wyprzedzał on towarzystwo, a że ścieżki na szczyt wiodą zakrętami, znikł im raz z oczu, co jednak nie zwróciło uwagi towarzyszy, aż na wierzchołku góry. Poszukiwanie rozwiązało zagadkę, znaleziono bowiem na urwistém miejscu ślad odzieży ponad okropną przepaścią, ale zwłok nie było. Zawiadomiony ojciec zaginionego naznaczył sutą nagrodę za znalezienie ciała, czém górale zachęceni poczęli śledzić i z pomocą lin zapuściwszy się w przepaść, znaleźli biedaka potarganego do niepoznania.
Gdy trawa na górach pożółknie, traci pierwiastek pożywczy dla owiec, a nastają żniwa we wsiach, schodzą pasterze z hal z owcami i krowami, konie tylko i woły zostają na pastwiskach do jesieni. W końcu wszystko w doliny schodzi, góry stoją pustką, jedynemi mieszkańcami bywają tylko dzikie kozy, zwane kozicami, i świstaki, małe zwierzątka. Ani kozice ani świstaki nikomu nic złego nie robią, są ozdobą gór i nigdzie ich w całych Karpatach nie ma oprócz w Tatrach; zdawałoby się, że żyją w turniach z zupełną swobodą, a jednak człowiek, najdrapieżniejsze stworzenie na świecie, i tam im nie daje spokoju. W Tatrach tak się na te biedne zwierzęta zawzięto, że o mało ich ze szczętem nie wytępiono.
Właściciele dóbr tak z polskiéj jak z węgierskiéj strony tłumnemi wyprawami, a wiejscy skrytostrzelcy pojedynczo lub we dwu, tak zaciekle ścigali kozice, że już całe Tatry więcéj ich niż 60 sztuk nie liczyły. Wówczas dwóch rozgłośnie znanych w świecie naukowym uczonych, Dr. Eug. Janota i Dr. Maxym. Nowicki, miłośników przyrody, wystąpiło z całą energją i wytrwałością przeciw tępieniu tych zwierząt. Jako członkowie komisji Fizjograficznéj Tow. Nauk. Krakowskiego w jéj imieniu działali dla dobra fauny krajowéj. Mieli do czynienia z ciemnotą ludu i z zaślepioną namiętnością polowania właścicieli Zakopanego. Łatwiéj im przyszło pokonać ciemnotę górali niż namiętność tak zwanéj inteligencji. Wpływ moralny chronił prześladowane zwierzęta od skrytostrzelców, ale jawnych łowczych zapędy pohamowało dopiéro prawo na sejmie uchwalone, a przez cesarza sankcjonowane, które pod karą aresztu do 20 dni lub grzywny do 100 złr. zakazuje łapać lub zabijać kozice i świstaki. Sprawa ochrony zwierząt tatrzańskich ma swoją historję brzydką dla pp. Homolaczy, do któréj dostarczają wątku roczniki komisji Fizjograficznéj w Krakowie oraz akta w jéj archiwum zebrane lecz dotąd nie ogłoszone. Obecnie po kilkoletnich trudach i z własnéj kieszeni ponoszonych kosztach na utrzymanie straży dla opieki pomienionych zwierząt miłośnicy ojczystéj przyrody cieszą się owocami swych usiłowań. Tak kozice jak świstaki rozmnażają się i osadzają tam, gdzie ich od kilkudziesięciu lat nie było.
Strażnikami dla ochrony zwierząt w Tatrach mianowano dwu najznakomitszych przewodników, przedtém najsłynniejszych skrytostrzelców, Jędrzeja Walę i Macieja Sieczkę. Pełnili oni przyjęte obowiązki z wszelką energją i starannością, z narażeniem się na prześladowania pp. Hómolaczów, dopóki Zakopane z wszelkiemi przyległościami nie przeszło na własność p. Eichborna. Komisja Fizjograficzna umiała w tym celu ludzi wybrać; Wala i Sieczka zapobiegali wszelkiemi środkami tępieniu kozic i świstaków, sprawców chwytali lub broń im odbierali. Jednego razu w jesieni wybrali się obaj w okolice Morskiego Oka dla obejścia dobrze im znanych myśliwskich stanowisk. Gdzieś koło turni Mnicha znaleźli oklepce, t. j. paści używane do łapania kozic, któremi chwycona, ginęła śmiercią głodową po krwawych mękach dobywania się z żelaznéj paszczy. Wala i Sieczka zabrali z sobą oklepce i wracali do domu z zdobyczą, gdy Sieczce przyszła myśl; „Mamy oklepce, rzekł, ale tego nie mamy, co je tu założył.“ Postanowili więc czekać na czatach, wyszukawszy sobie ochronne od deszczu stanowisko. Czekali cały dzień i całą noc, gdy się im ukazał góral o te czasy w turniach niemogący mieć innego celu, jak łapanie kozic. Poszedł on prosto do miejsca, gdzie były oklepce, i przy szukaniu ich strażnicy go ujęli. Związawszy mu ręce, wiedli go do Zakopanego wraz z narzędziem łowczém. Zapewne przez drogą morały kładzione w uszy przestępcy popierali dotykalniejszymi argumentami, można tak sądzić, znając nasz lud wiejski. Odstawiono go potém do sądu w Nowym Targu, gdzie odsiedziawszy sześć dni aresztu, wrócił do domu, mając w pamięci takich strażników, jak Sieczka i Wala.
Dziwną osobliwością jest w Tatrach wiatr halny; przypada on w jesieni, lecz nie każdego roku. Gdy się pojawi, powala najstarsze nawet drzewa, zrywa dachy, porywa i roznosi szopy i szałasy, a jeżeli zbiory jeszcze po polach nie zebrane, wydziera ze szczętem wszelki plon i roznosi po świecie. Zakopianie poznają go po uprzedzających znakach. Wieje on z południa od hal, ztąd halnym zwany, wypędza małe chmurki szybko z za wierchów, gnając je wprost na północ, nim się sam przedstawi w postaci istnego huraganu, niszcząc wszystko, co napotka. Górale się go bardzo boją i dlatego skoro się pierwsza zapowiedź jego na horyzoncie pojawi, chronią się z wszystkiém do domów, nawet spędzając bydło z pola.
W Zakopaném zbiera się wśród lata wprawdzie nieliczne, ale zato dobrańsze niż indziéj towarzystwo. Przyjeżdżają tu ludzie głównie dla zwiedzenia gór lub wytchnienia umysłowego, ci zaś, co szukają zabawy, interesów, odgrywania jakich tonów, choroby na panów, marnowania majątku jadą do kąpiel, Tatry dla nich dziką pustynią. Tu poznają się osoby, co się tylko z imienia znały, nie znać kordonów dzielących Polskę, na pogadance czas miło schodzi, więc chociaż i słota nastanie, nudzić się może ten, co się umysłowo zająć nie potrafi, co nie umie lub nie chce towarzystwa sobie poszukać. Spotykając w Zakopaném nieraz wśród znakomitości artystycznych, literackich różnych zawodów i wszelkich odcieni wymoczków salonowych śledziłem przyczyn pojawienia się takich okazów na jałowym dla nich gruncie; badania przekonały mnie o istnieniu mody, o warunkach dobrego tonu zajrzenia chociaż raz w Tatry, które się im barbarzyńskiemi wydają z braku wygód i komfortu. Grymasy ich śmieszne; bywa, że z pierwszéj lepszéj wycieczki jak barana przewodnik na plecach do wsi przyniesie, a potém opowiadają niestworzone rzeczy o Tatrach i prawią o niesłychanych przygodach, w czém albo bardzo mało albo wcale prawdy nie ma. —





Giewont i Czerwone Wierchy.

W grupie gór, u których stóp legło Zakopane, sterczy pyszna olbrzymia skała, wyróżniająca się od wszystkich wierchów swoim kształtem tak oryginalnym, iż nikt jéj raz widząc zapomnieć nie może; miano jéj Giewont. Ulubieniec to poetów, artystów i w ogóle gości Zakopiańskich, wzniósł się jak wódz tatrzańskich turni, od północy stromy, jak wieża, grzbiet jego, jak w koronkę dzierzgany, a w szczycie wyłom, szczerba olbrzymia, która go dzieli na dwa niedostępne wierzchołki. Dawniéj na zachodni szczyt Giewontu wchodzono, nim wpływ czasu nie wygładził turni, tak, iż już nie można myśleć o wydrapieniu się na niego, wędrówki zaś na wschodni szczyt o mało nie przypłacił życiem X. J. Stolarczyk, proboszcz w Zakopanem. Siedząc jak na siodle, po grzbiecie turni posuwał się granią od wschodu naprzód, napotykając szczeliny. Przebywszy taką jedną, którą ze wsi widać w kształcie małéj szczerbki, znalazł się w miejscu, zkąd naprzód, ani w tył ruszyć daléj nie mógł, wisząc nad przepaściami z dwóch stron. Z potarganą odzieżą, pokrwawiony na ciele zawisł X. St. na wysokości koło 5900 stóp z małą nadzieją ocalenia życia. Nie pozostało mu już nic innego, jak krzyczeć, co sił starczy, aby go usłyszał jaki juhas szczęśliwym zdarzeniem z owcami w te strony zagnany, i pomocy użyczył. Tym razem szczęście zabłąkanemu posłużyło. Juhasi posłyszeli głos, przybiegli na ratunek i z pomocą liny wydobyli z matni swego proboszcza. Szczyt więc najwyższy Giewontu (5959’) pozostał dziewiczym, nikt już potem na niego się nie wdrapał, a zresztą prawdę mówiąc, niema tam po co się spinać, skoro sąsiednie mu Wierchy Czerwone wysokością go przenoszą, a w drodze na nie karku nie trzeba łamać. Sławę swoją zawdzięcza Giewont kształtowi swemu i szczęśliwemu położeniu; dla Zakopanego tworzy on tło majestatyczne, a w owéj szczerbie, dzielącéj jego wierzchołki, mają zegar górale, bo skoro słońce przez nią rzuci promień w dolinę Strążysk, środek wtedy dnia, południe. Czarowna dolina Strążysk wiedzie z Zakopanego wprost pod jego stopy, które zalega śnieg wieczny, ale tędy na Giewont ani myśleć nie można o wyjściu, bo ściana jakby pionowa, ztąd téj góry nazwę wywodzą jedni, co z niemieckiego zwykli wywodzić wszystko, od Gehe Wand, stroma ściana; drudzy od nazwiska rodziny góralskiéj, Giewontów, zapewne niegdyś jéj właścicieli, bo w Tatrach nazwy gór pochodzą od właścicieli, lub nazwiska właścicieli od posiadłości, nowe jednak przypuszczenie w tym względzie, o ile mnie się zdaje najwięcéj ma za sobą prawdopodobieństwa. Dr. Jan Radwański, z zamiłowaniem oddający się lingwistyce, śledząc wyrazu staropolskiego na wyrażenie prostopadłości, wyraźnie ukutego dla użytku naukowego, napotkał u ludu w górach w tem znaczeniu wyraz giew, gwy, giewy, giewa, prostopadły, spadzisty, co nam jasno pochodzenie nazwy Giewontu rozwiązuje.
Z poza Giewontu od zachodu widać trawą porosłą górę, ze stromo ściętemi skałami od dołu, jest to grupa wierchów Czerwonych, ztąd dla oka jedną tworzących całość, a na ich tle rysuje się szczerbaty, skalisty Giewoncik lub mały Giewont (5245’). Patrząc z Zakopanego trudno pojąć, że podróżnemu gdy stanie na szczycie Czerwonego Wierchu zniknie gdzieś pod stopami ów dumnie sterczący Giewont; najbliższy mu bowiem Małołączniak przenosi go o 744 stóp. wied.
Szczęśliwe położenie Czerwonych Wierchów względem innych gór i droga na nie, nie połączona z żadnemi niebezpieczeństwami, jest powodem, że je najwięcéj goście zwiedzają. Nazwa ich pochodzi od czerwonawéj barwy wysokiéj trawy, która porasta cały grzbiet Czerwonych Wierchów. Szczytów w téj grupie jest 7, z tych środkowy najwyższy, Krzesanica 6768’, potem Małołączniak 6703’, Upłaz 6475’, Kopa lub Wierch Kondracki 6337’, Ciemniak 6658’, Ciemniak zachodni 6561’ i Rzędy (dotąd nie mierzone). A że cała ta grupa gór jest odosobniona od rdzenia Tatr, od najwyższych i najdzikszych szczytów, tem więc pożądańsze posiada warunki, bo widok z nich niczem nie zasłoniony, rozległy, a tém samem wspaniały. Giewont najwięcéj na północ wysunięty a przełęczą z Czerwonemi Wierchami złączony, jako najbliższy krewny tworzy z niemi jakby jedną rodzinę, ztąd naraz go zwiedzać zwykli podróżni z Czerwonemi Wierchami.
Różnemi drogami wychodziłem już na Czerwone Wierchy, nieznana mi jeszcze była jedna, zachwalana dla krótkości, przez Przysłop i dla jéj poznania w r. 1869. wybrałem się w gronie kilku osób na rzeczone wierchy. Za przewodnika mając Macieja Sieczkę, przy pięknéj pogodzie, wyruszyliśmy 22 lipca o 6 godz. rano w drogę.
Idzie się na zachód od Zakopanego, minąwszy szereg domostw, wiedzie droga wśród wonnych łąk pełnych różnobarwnego kwiecia, poczem nastaje kawałek lasu, kilka małych potoczków przerzyna równinę a w pół godziny przybywa się na brzeg doliny, któréj środkiem z łoskotem toczy się potok, niewiedzieć dla czego Cichą zwany. Droga jedna wiedzie daléj w las ku Kościeliskom, myśmy zaś skręcili ścieżką w dolinę ujście Małéj Łąki. Chłód owiał nas z jéj wnętrza, co na nas mile oddziałało, po dotychczasowéj przechadzce wśród skwaru słońca.
Drożyna wije się koło potoku przez las, czasem po spadzistych głazach, napotykaliśmy ślady jezdnéj niegdyś drogi tu i owdzie; pognite belki z dawnych mostków zdradzały istnienie niegdyś ludzkiéj komunikacji. Opuściliśmy w krótce potok, zboczywszy na zachód w las w górę na Przysłop, na polanę Miętusią. Stawaliśmy często dla odetchnienia, bo zbocze było strome, w tem doleciały nas wesołe okrzyki, a po chwili ujrzeliśmy dziewczęta biegnące żwawo z żętycą w dzbankach, niesioną dla gości w Zakopanem. Z dziwieniem nas powitały; jedna z nich była Hannusia córka Janikowéj gospodyni, cośmy u niéj mieszkali, napoiła nas żętycą dla nas niesioną, i popędziła za drugiemi do domu.
Ciągłem dążeniem pod górę trochę już utrudzeni radzi byliśmy, gdy się nam z pośród drzew grzbiet Przysłopu (4276’) pokazał, a nim wązką ścieżką przez bujną łąkę dotarliśmy do szałasu, przybycie gości oznajmiły psy całéj osadzie Miętusiańskiéj. Owiec przy szałasie nie było, juhasi je popędzili w turnie na paszę, jedno jagnię słabe pasło się koło szałasu, uwiązane na długim sznurku. Z szałasu uchodził dym z dogorywającego ogniska, bo już żętyca była odgotowana, i sér zrobiony; baca i kilku juhasów na gawędzie przy fajeczce czas spędzali, gdy nas usłyszeli, wyszli na powitanie. Bacował wtedy na Miętusiéj hali Klimas Miętus, gazda z Miętóstwa, wioski koło Czarnego Dunajca, idealny typ górala tatrzańskiego. Młody, może 27 lat liczący, potężnie zbudowany, rozumny, jak na górala wykształcony, gdyż przebył kilka klas gimnazyjalnych, żołnierz z powstania r. 1863. o czem z chlubą wspomina, przyjął nas z szczerością właściwą naszemu ludowi a grzecznością miejską. Spotkanie takiéj postaci wśród ludu, wśród turni, chwyta za serce, rozmowa żwawa i ochocza rozwinęła się prędko. Mój towarzysz Władysław Cz. uczestnik ruchu z roku 1863. tem bardziéj się uradował, znalazłszy tu, gdzie się tego najmniéj spodziewał, kolegę z szeregów narodowych. Gościł nas baca, czem mógł, serem i żętycą, a my jego cygarami i tytoniem, bo i ja, chociaż nie palę narkotyku wschodniego, jadąc w Tatry zaopatruję się w tytoniowy materjał, gdyż górala niczem tak nie uraczy, jak cygarami lub tytoniem. Juhasi, cośmy ich w szałasie zastali, byli już lat podeszłych, młodsi łażąc za owcami, hukali sobie po turniach. Odgłos przeciągłych okrzyków „uuu... cha!“ rozlegający się po skałach powtarza się, ma to coś w sobie nader oryginalnego, zupełnie odpowiedniego dzikiéj górskiéj przyrodzie, dodawszy do tego szczekanie psów, brzęk dzwonków zawieszonych u szyji owiec, utworzy się mowa turni w czasie lata, gdyż w innéj porze głuchą ciszę przerywa jedynie poświst wichru lub huk burzy.
Po krótkiéj pogwarce ruszyliśmy daléj, żegnani przez pasterzy szczeremi życzeniami szczęśliwéj drogi w dzisiejszéj wycieczce. Dostaliśmy się do lasu najprzód dróżyną wygodną aż do zarzuconych bań (kopalń rudy), potém przedzierać nam się przyszło z trudnością między świerkami, po kilkodniowéj słocie tak przepełnionemi wilgocią, iż każda dotknięta gałęź sowicie nas wodą skraplała, a po zaklęśnięciach grzęzliśmy w błocie. Jak wszystko na świecie tak i to złe minęło, wyszedłszy z krainy lasu dostaliśmy się na otwarte zbocze żwirem łupkowym pokryte, a następnie o wpół do 9téj godzinie na skałę zwaną Kobylarzem.
Turnia ta z wierzchu równa, pięknym trawnikiem porosła, boki ma ostro ścięte, przepaściste, a widok ztąd bardzo dziki na dolinkę Litworową. Złomy wapienne zalegają dno dolinki smutnéj, głuchéj bez szmeru potoku, bez roślinności. Ztąd, gdym się obejrzał na grzbiet Czerwonych Wierchów, na cel naszéj wycieczki, dobrze widoczny żleb wydał mi się najsposobniejszą drogą do wyjścia na górę, przewodnik zaś inną mi wcale drogę wskazał. Zdziwiony, ale zaufany w naszego Macieja, udałem się za nim ku wschodowi i niebawem się przekonałem o niebezpieczeństwie chodzenia po górach bez przewodnika, bo idąc za swojem mniemaniem byłbym zaszedł w straszne turnie przepaściste, gdy wskazaną a wcale mi niedomyślną drogą dosięgnęliśmy grzbietu bez żadnéj szkody. Wprawdzie ów żleb wiodący koło skały zwanéj Ratuszem nie jest wcale zachwycający, lecz przy ostrożności niebezpieczeństwem zupełnie nie grozi, jednakże dla tego kawałka drogi wychodzenia na Czerwone Wierchy przez Przysłop wszystkim gościom polecać nie mogę, mając przykład na moim towarzyszu. Kto bowiem wprawny w chodzeniu po szczytach, żleb Ratuszowy różnicy mu nie zrobi, ale nienawykłemu dokuczy do żywego. Jak zwykle w żlebach, drapać się trzeba było po nasypisku różnéj wielkości kamieni, stromo bardzo w górę, za pomocą kija a czasem ręki, gdzie się dało, czepiając się od prawéj strony ściany turni. Głazy się obsuwały, góry jakby nie ubywało, a za nami ziemia się gdzieś chowała. Uprzykrzył nam się przeklęty żleb; trud wyciskał obfity pot, oddech trzeba było łapać często odpoczywając t. j. postawając, w końcu przecie wierzch się grzbietu pokazał bujną zielonością pokryty, ale aby się tam dostać, wypadło jeszcze na czworakach przepełzać po kawałku litéj skały poczem można było swobodnie usiąść. Towarzysz mój Władysław, po wydostaniu się ze żlebu zbladł jak trup, osłabł, żeśmy się o niego wylękli. Było to za wielkie na pierwszy raz dla nowicyjusza tatrzańskiego wysilenie; po chwili wypoczynku na miękkiem posłaniu z wysokiéj trawy, winem pokrzepiony i zapewniony, że już w całéj dzisiejszéj wycieczce nie natrafi na drugą podobną przeprawę, przyszedł do siebie.

Juhas z psem na wierchu w Tatrach.

Grzbiet, gdzieśmy odpoczywali jest granią urwistą od północy, wiodącą prosto na Wielką Turnię (5922’) dobrze widną z Zakopanego, z ścianami prostopadłemi do doliny Małéj Łąki. Idąc w górę niedługo koło 10 godz. przybyliśmy nad głęboką skalistą otchłań, jakby obszerną studnię, do któréj sączyła się woda ze źródła tryskającego kilka kroków wyżéj z pośród żwiru. Na wysokości 5937 stóp. źródło należy do szczegółów, smak jego wody wyborny, zimna +2°24 Rm. że zęby trętwieją, a do herbaty dobra, jak się zaraz przekonaliśmy. Tu miał być nasz pierwszy główny odpoczynek; Sieczka pobiegł gdzieś niżéj po gałęzie kosodrzewiny, bo już znajdowaliśmy się w krainie bezleśnéj, przyniósł materjału palnego, rozżarzył ogień, wody naczerpał z owego źródła, nastawił w naczyniu a tymczasem, oczekując posiłków dla żołądka, rozkoszowaliśmy się widokiem. Południe całe, a więc łańcuch Tatr zasłaniał nam szczyt Małołączniaka, na który dążyliśmy, właściwie tylko północ stała nam otworem, pod naszemi stopami dolina Małéj Łąki, nieco na wschód turnie Giewontu, z tyłu widziane, daléj dolina Zakopanego zasiana domostwami, następnie całe Podhale przerżnięte Czarnym i Białym Dunajcem, ginące koło Nowego Targu, miasteczka z błyszczącą blaszaną wieżą kościoła farnego, powyżéj pasmo Beskidów a za tem wszystkiem siniał horyzont z okolicą Krakowa.
Poschodziło się do nas kilku młodych juhasików z psami owczarskiemi z rasy liptowskiéj, które na nas ciągle ujadały, chłopaki zaś, chciwe pogadanki, wdali się w rozgowory. Jeden z nich pokaleczony, poobwijane miał nogi, ręce i widoczne rany po głowie. Zapytany wskazał opodal „turniczkę“ (ostrą skałę) na którą mu się piąć zachciało, niewiedzieć po co i spadł z niéj; drugi z pastuchów opowiadał o innym ze swoich rówienników, który ciekawością zdjęty, coby było na dnie otchłani poniżéj źródła, przy którem spoczywaliśmy, zanadto się nachyliwszy, wpadł do wnętrza. Bóg łaskaw na tych hultai, bo i ten ciekawski się nie zabił, lecz tęgo potłukł, zkąd go za pomocą liny wydobyto. Ocalał głównie z powodu, że dno owéj gardzieli zalegał jeszcze wtedy śnieg, którego już nie było, gdyśmy tu przybyli. Nie docieczono dotąd, gdzie uchodzi woda z téj czeluści, domniemują się ludzie, iż na Małéj Łące z pod kamieni się wydobywa.
Półtoréj godziny zbiegło nam w tém miejscu, nie wiedząc kiedy, herbata wydała nam się nieocenionym nektarem, napoju tego żaden inny zastąpić tu nie zdoła, górale sami również ją wysoko oceniają, chociaż do herbaty nie nawykli. Sieczka z nami zasługi herbaty w górach bardzo wynosił. Postępując w górę po trawiastem zboczu, w 3. kwadranse od odejścia od źródła, stanęło moje towarzystwo na szczycie Małołączniaka i tam zostało, ja zaś, bokiem, stroną zachodnią puściłem się z przewodnikiem na Krzesanicę najwyższy szczyt (6768’) z całéj grupy Czerwonych Wierchów, gdzie jest punkt triangulacyjny.
Granica węgierska znaczona kopcami biegnie samym wierzchem grzbietu. Gdyśmy usiedli na złomach wapienia, jaki zalega szczyt Krzesanicy, świat na około niczem nie zasłoniony rozłożył się majestatycznie przed naszemi oczami. Nie minęła nas nagroda dzisiejszych trudów, mgła nie kryła żadnego szczytu. Nie podobna rozwodzić się tu nad wspaniałością widoku, jaki się zewsząd tłoczy, i jakie wrażenia wywiera, bo rzeczywistości się nie dorówna, a wyobrażni nie zaspokoi. Wierchy gołe, odarte, śniegiem ubrane piętrzą się po nad sobą, porozdzielane dolinami, za niemi równiny z błyszczącemi jak srebro strumieniami, wsie, miasteczka, znowu drugie góry, zamykające horyzont naszych oczów.
Pod stopami Krzesanicy jest dolinka, raczéj kotlina dzika, pusta, kamienista zwana Rozpadlicą, a poniżéj ciągnie się wielka dolina ze wschodu na zachód w okrąg, Wierchcichą nazwana od Wierchu Cichego, który południowy jéj bok zalega. Najwyższym szczytem na zachodzie Czerwonych Wierchów jest Bystra (7230’) przez turystów zwana Pyszną od hali téj nazwy, u jéj stóp rozłożonéj, zaś na wschodzie Świnnica (7395’) rozpoczyna szereg szczytów tworzących rdzeń Tatr. Właśnie tego roku o téj porze śnieg tak mocno jeszcze pokrywał Świnnicę, że nie mogło było być mowy o wychodzeniu na nią. Na południu od nas królował Krywań (7913’), a z pośród tłumu szczytów wschodnio-południowych, wznosząc się jak hetman po nad wszystkie wierchy, wychylał łysinę Gierlach (8414’). Słońce dopiekało, wiatr znów chłodził, byłem zajęty rysowaniem szeregu gór od zachodu, gdzie są Bystra, Stara Robota, Rohacze i t. d. a Sieczka biegał za pająkami, które zbierał dla Komisji fizjograficznéj Tow. Naukowego Krakowskiego, towarzystwo zaś moje, przełęczą oddzielone, na szczycie Małołączniaka czyniło obserwacje. Mając już wracać, zawiódł mnie Sieczka w stronę Rzędów, pokazał dwa stawki w głębi doliny u stóp Tomanowéj od Węgier, poczem ruszyliśmy do swoich, gdzie znowu zdejmowałem rysunek całéj głównéj grupy Tatr od południa. Zaledwo zdążyłem widok ów nakreślić, z obłoczków wcale przedtem nieznacznych utworzyła się warstwa mgły, która powiększając się równolegle do poziomu, jakby strychulcem zakrywała szczyty od wierzchu, począwszy od najwyższych, schodząc do coraz niższych. Dobrze można było widzieć, rzeczywistą wysokość szczytów. Wyłączając perspektywiczne złudzenie oczów ludzkich, po kolei chowały się w mgle wierchy coraz niższe. Szczyt Gierlacha tonął już we mgle, gdy jeszcze wszystkie inne czysto się rysowały na tle nieba.


Widok na Tatry z Czerwonego Wierchu Małołączniaka.

Nie było już tu co dłużéj robić, przed 3 godziną rozpoczęliśmy odwrót do domu, lecz zupełnie inną drogą. Przed sobą ujrzeliśmy, jakby mrówki coś żyjącego dążącego ku nam na Małołączniaka z Kopy Kondrackiéj; za pomocą lornetki rozróżniliśmy dobrze osoby, dwóch z nich było moich znajomych, jak się pokazało przy spotkaniu X. Ig. z Litwy i p. Gl. Lecz zdziwiło mnie spotkanie ich tu o tak późnym już czasie; opowiedzieli mi, że z Zakopanego idąc przez Kuźnice na Kondratową w celu wyjścia tędy na Czerwone Wierchy utknęli w oberży i wino spijali kilka godzin. Przewodnik ich zwany Tadziokiem, istny gawron, rad, że mu wina dawano, nie naglił do drogi nieświadomych wycieczek po Tatrach, i przez to późno zdążywszy na wierchy, nim dosięgli szczytu Małołączniaka, mgła już nietylko wierzchołki gór, ale ich samych objęła. Była dopiéro 3 godzina po południu. Przytém ciasne mieli obówia, nogi im poodzierało, szli w szkarpetkach, przeto schodzenia po skałach wcale im nie można było zazdrościć. Wkrótce straciliśmy ich z oczów, szliśmy przełęczą (5484) łączącą Giewont z Czerwonemi Wierchami, ale nam się nie chciało na jego wierch pod górę drzeć bez celu, skoro za podnóżek Czerwonym Wierchom może służyć.
Dawniéj byłem na wierzchu Giewontu w owéj szczerbie pomiędzy dwoma jego wierzchołkami; strach bierze, jak się ztamtąd spojrzy w dolinę Strążysk, tak jest stroma przepaść. Śniegu płat zalegał małe pod szczytem zagłębienie, ciekącą ztąd z topnienia wodę czerpaliśmy spragnieni, lecz jak deszczówka bez smaku tę tylko zaletę posiadała, że była zimną. Oprócz najwyższego czubka Krywania ztąd już nie widać wierchów ani Spizkich ani Liptowskich, jedynie północ ztąd widoczna, a więc Podhale, a za niem Beskidy.
Z wspomnianéj przełęczy Kondrackiéj między Giewontem a Kopą Kondracką puściliśmy się na dół po stromem zboczu do Piekła, ale nie ewangielicznego. Tak się bowiem tu zwie, trudno wiedzieć dla czego, kotlina u stóp Giewontu od południa, gdzie się poczyna dolina Kondratowa. Napotkaliśmy w drodze ściekającą wyborną wodę z niepodal tryskającego źródła +2°8 Rm, daléj strumyczek się powiększał, nowemi wypływami zasilany, nim w dolinie zniknął pośród żwiru.
Opierając się parciu własnego ciężaru, biegliśmy prędko na dół, a przed nami w dolinie Kondratowéj szałasy, różne szopy oznajmiały siedlisko ludzi. Bydło się pasło, ale ludzi znać nie było, zeszła się osada pasterska do szałasu, zkąd nas głos kobzy dolatywał. Jakiś juhas wygrywał na niéj, dobywał tonów, jakie tylko mógł, pomimo tego nudny to bardzo instrument, jeżli śpiewkami nie urozmaicony. Powitano nas ochoczo, poczęstowano żętycą, pogwarzono o tem, co się dzieje w świecie, bo górale chciwi wiadomości, o polityce radzi gadają; w końcu po miłym odpoczynku puściliśmy się w dalszą drogę już po 5 godzinie.
Dolina Kondratowa zamknięta na około górami, sama w sobie nic szczególnego ani pięknego nie zawiera. Polanę niszczy góralom lada większa burza, zamulając trawę żwirem wapiennym niesionym wodą z sąsiednich wierchów. Potok, który się dopiero koło Kalatówek z pod ziemi wydobywa, przez Kondratową płynie niewidomie w głębi żwiru.
Minąwszy polanę Kondratową weszliśmy w las nie dróżyną jednak jezdną lecz ścieżkami powiódł nas przewodnik dla uproszczenia drogi. Napotkaliśmy w lesie ślady strasznéj burzy; drzewa stare olbrzymie sterczały u dołu pni poodzierane głazami wodą toczonemi. Spore koryto, głazami zawalone, zupełnie suche, dawało nam pojęcie o sile żywiołów, jeżli złomy, które aby dźwignąć, nie wiem, ileby ludzi potrzeba, woda unieść zdołała. Wpół godziny wyszliśmy na drogę jezdną; ciszę dotychczasową przerwał nam szmer zdala dolatujący, coraz silniejszy w miarę postępowania naszego naprzód, aż wreszcie ukazał się sprawca hałasu. Staliśmy na brzegu drogi, a poniżéj z pod stóp naszych z pod ziemi, z pośród głazów wydobywał się silny potok spadający na dół po kamieniach stóp może 40. Nagłe to zjawisko u osób, co tu pierwszy raz przychodzą, budzi wielki podziw i ztąd czynią goście z Zakopanego wycieczki wyłącznie w to miejsce, do tak zwanego źródła Białego Dunajca, a właściwie Bystréj. Uczeni zaś nazwali go nie źródłem lecz wywierzyskiem Bystréj, bo strumień nie poczyna się tu dopiero, lecz wydobywa z pod skał, płynąc już jakąś część pod pokładem ziemi. Źródłem Białego Dunajca w żaden sposób nazwać tego nie można, bo nazwa ta strumienia powstaje dopiero we wsi tego nazwiska przeszło o milę od Zakopanego po połączeniu się potoków, które dotąd płyną pod swojemi osobnemi nazwami, jak właśnie ten, co ztąd się toczy, zowie się Bystrą, a nie Dunajcem. Niech się zresztą nazywa jak chce, źródłem czy wywierzyskiem, to bynajmniéj nie ujmuje wspaniałości zjawiska przyrody. Głazy zielenią porosłe, kwiatami, mchami umajone płucze o kryształowem przezroczu woda zimna (+3° Rm. na wysok. 3660’) w smaku wyborna, nim, pieniąc się śnieżną białością w biegu na dół spłynie potokiem. Najwspanialéj wygląda to źródlisko z dołu z po za potoku.
Po nasyceniu się wodą i jéj widokiem ruszyliśmy w drogę, która nas po kilkudziesięciu krokach wywiodła na piękną polanę od jéj właścicieli Kalatów, Kalatówkami zwaną. Rozkoszne jéj położenie na wzniesieniu (3652’) pod grzbietem Giewontu z otwartym widokiem na Wierchy koło Magury i Goryczkowéj, którędy konfederaci barscy armatki przeprowadzali, uchodząc do Węgier.
W głębi lasu huczy potok, dopiero co z uwielbianego przez nas źródliska uszły. Szopy na siano, a po nad łąką szałas pasterski urozmaicają okolicę; wieczorem gdyśmy wracali, roiła się polana ludźmi, drogą toczyły się wózki drzewem naładowane, a bydło zganiano do podoju. Po zwykłych pozdrowieniach według zwyczaju, po kilku słowach żartów, o jakie łatwo w górach przy wesołości i gadatliwości górali a zwłaszcza góralek, minęliśmy Kalatówki, zdążając ciągle już odtąd na dół, lasem po głazach do doliny Bystréj po nad Kuźnicami. Napotkaliśmy tu mnóstwo źródeł, co kilka kroków nowe, wszystko to składa się na potoki, które poruszają Kuźnice, rozsiane po dolinie Bystréj. Odtąd znaną nam już drogą, w poprzednich wycieczkach opisaną, szliśmy do chaty wzdłuż Kuźnic, potem lasem aż w końcu wychylił się szereg domostw zakopiańskich koło kościółka. Dolina Zakopanego nie uśmiechała się pogodą, Giewont znów począł przybierać groźną minę, o jego czoło rozbijała się mgła, która już sąsiednie wierchy w zupełności zakrywała. Koło 7 godź przybyliśmy do chaty szczęśliwie, bo mgła wierchów się uczepiła, gdyśmy już z nich schodzić poczęli, a więc cel wycieczki osiągnęliśmy, wróciwszy przytem sucho bez deszczu do domu.





Dolina Kościeliska w Tatrach.
Skreślił Dr. E. Janota.

Miłuj naturę a ukochasz Boga
i nauczysz się wyrozumiałości.
Gordon.

O Tatrach już nie mało u nas napisano, z oschłością naukową i z polotem poetyckim, z gruntowniejszą rzeczy znajomością i z powierzchownością i lekkomyślnością prawdziwie francuzką, posuniętą aż do przekręcania nazwisk i widzenia rzeczy takich, jakich nie ma, lub widzenia ich tam, gdzie ich nie ma. Zdarzało się to przedewszystkiém piszącym nibyto z natchnieniem, piszącym w upojeniu i oczarowaniu, nie mogącém przy pierwszém wrażeniu wydobyć się z sfery wykrzykników ach i o! Nie jestem z kamienia i lubię góry, ale gdy raz ktoś wyszedłszy w Pieninach na miejsce, z którego widać u stóp ich kawał Dunajca, na widnokręgu południowym Tatry a przed niemi kęs Spiża, upadł na kolana i rozkrzyżowawszy ramiona, zaczął gadać jakieś androny, odwróciłem się, aby się nie rozśmiać i nie przerwać tego nabożeństwa, które zdaniem mojém równało się szczerością kubek w kubek niejednemu innemu, i nie mogłem pozbyć się podejrzliwéj myśli, że widok półmiska z smaczną przekąską i niektórych innych jeszcze rzeczy ten sam byłby sprawił skutek. Ktoś inny ujrzał od pięciu stawów polskich Kraków. Prawda, widać go, ale ze Świnnicy w dzień bardzo pogodny przez lunetkę; od pięciu stawów Pieniny i Czorsztyn gołém okiem każdy zobaczy, a Kraków chyba wtedy, gdyby ciekawego podniesiono za uszy przynajmniéj na jakie 650 metrów w górę, bo szczyty zasłaniające widok właśnie w stronę Krakowa wznoszą się nad stawy na 600 i więcéj metrów. Gdyby Tatry nawet szklane były, to od Pięciu Stawów Krakowa nie zobaczyłby nikt. Jeszcze ktoś inny już w Mogilanach doznał zachwycenia i został porwany w trzecie niebo, ujrzał bowiem nietylko zamek lanckoroński, który ztamtąd każdy inny śmiertelnik i pospolity grzesznik zobaczyć może, ale zarazem objawił się mu zamek berwałdzki i dobczycki. I jeszcze komuś innemu wapienna skała Pisaną zwana w dolinie Kościeliskiéj zamieniła się w piaskowiec, szczelina Kraków w pieczarę, a na górnéj granicy świerków urosły jarzyny. Że ptaki jedzą jarzębinę, to wiadomo; i człowiek jeść ją może już dla właściwego mu zakresu smaku tak rozległego, jak u żadnego prawie innego zwierzęcia, co przyrodnicy włożyćby powinni między charakterystyczne cechy i własności człowieka, a że ledwie jedno zwierzę zbliża się w tym względzie do niego, nie przewyższając go jednak, więc ta wszystkożerność powinna być także policzona do własności, wynoszących człowieka nad resztę stworzeń ziemskich. Atoli czy krzewiasta jarzębina, rosnąca miejscami w kosodrzewinie bardzo obficie, rodzi owoc, tego nie wiem, nie widziałem go przynajmniéj, chociaż jednego roku w drugiéj połowie września często przechodziłem w Tatrach koło takich gąszczów jarzębinowych. Jeżyny na téj wysokości także nie ma. Może być, że autorka, mówiąc o jarzynie rosnącéj na górnéj granicy świerka, miała na myśli owce, krowy, konie lub jakie inne zwierzęta. Toby oczywiście rzecz zmieniło. Nie powiedziawszy tego atoli wyraźnie, z swemi pojęciami botanicznemi czytelnika w błąd wprowadza. W codopiéro wydaném pisemku niemieckiém pewien autor jezioro popradowe czyli Rybie pleso Słowaków umieścił na szczycie Wysokiéj, a zatém o 1024 m. wyżéj nad rzeczywiste położenie swoje. Cóż dopiéro mówić o tych pisarzach, którzy podróżnych z Łomnicy spuszczali zawiniętych w niedźwiedzią skórę, lub których wózki wraz z końmi górale przenosili przez przepaści?
Myłki te i zmyślenia umyślne i nieumyślne pochodzą zwykle stąd, iż ten i ów przybywszy do Tatr, nieraz na czas zbyt krótki, zajrzawszy i tu i tam, ale lotem tylko, olśniony pięknością tych gór, spisuje doznane wrażenia z pamięci, nieraz po upływie dłuższego czasu, bez zapisków dokładnych na miejscu robionych i z pomijaniem dotychczasowéj literatury Tatr, jak wycieczkę przedsięwzięto bez przygotowania. Byli nawet i tacy, którzy pisali o Tatrach, a wcale ich nie widzieli lub tylko z daleka się im przypatrzyli. Wszakże co dotąd napisano u nas o Tatrach, jakiémkolwiek ono jest, świadczy, jak silne wrażenie sprawiają te góry na każdym, który je widział, świadczy, jak pożądaną byłaby dokładna i wyczerpująca monografja, jak potrzebna szczegółowa mapa Tatr.
Piękna mapa, zrysowana według najnowszych zdjęć naziomu znajdujących się w Instytucie jeograficznym wojskowym w Wiedniu, kosztem Komisji jeograficznéj Tow. Naukowego Krakowskiego a staraniem jednego z jéj członków w r. 1865, dotąd nie została wydaną. Nie ma funduszu na nakład, nie przenoszący 800 złr. w. a., któryto wydatek tém pewniejby się wrócił, gdyż tak obfita niemiecka literatura map prócz niedostatecznéj mapy Korzystki nie posiada żadnéj dokładnéj mapy Tatr, zaś sekcje G2 i H2 wychodzącéj w Instytucie jeograficznym wojskowym wiedeńskim specjalnéj mapy Węgier obejmujące Tatry mimo pięknego wykonania są o jedne piątą mniejsze od mapy komisji fizjograficznéj.
Naukowe badania, przedewszystkiém zbieranie szczegółów do opisów topograficznych Tatr, są bardzo mozolne, z licznemi połączone niewygodami i kosztowne, a mecenasów wspierających naukę jest u nas zbyt mało. U tych zaś, którzy mają najwięcéj sposobności do zbierania przydatnego nauce materjału, mianowicie treści etnograficznéj, i topograficznéj, jużto usposobienia, już téż ochoty do takiego zajęcia nie ma. Zresztą niepodobna wymagać wszystkiego od wszystkich, owszem najlepiéj nie wymagać od nikogo niczego. Miałem w szkołach kolegę, który po ostatnim examinie ułożywszy w stosik książki i bazgraniny pożyczone, był bowiem za skąpy, ażeby je kupić, a do pisania wielu nie dostawało mu rzeczy, w obec wszystkich współuczniów swoich uroczysty uczynił ślub, że już żadnéj nie tknie się więcéj książki. Nie słyszałem, ażeby nie był dotrzymał tego pięknego ślubu. Że bardzo wielu u nas czyni takie śluby przy zejściu z ławy szkolnéj, choć nie jawnie, to w duszy, o tém wiedzą najlepiéj księgarze i autorowie. Jeden kupuje chociaż nie wieś, to przynajmniéj pole, lub je w procencie w wieczny bierze zastaw, ma więc potrzebę wyniść i oglądać je; drugi kupił pięć jarzm wołów i idzie ich doświadczyć; trzeci pojął żonę i przeto trzeba go mieć za wymówionego; czwarty kupił sobie szafkę Wertheima, jużcić nie na minerały lub zielniki zebrane w Tatrach; piątemu nie może wyjść z pamięci ów piękny wierszyk: Est deus in nobis, agitante calescimus illo, i tak daléj. Nic więc dziwnego, że Alpy zajmujące przestrzeń około 2536 mil kwadrat., nie licząc południowo-zachodniego skrzydła od przełęczy pod górą Cenis aż po wybrzeża morza śródziemnego, są daleko lepiéj znane, zbadane, pomierzone, opisane, zrysowane, fotografowane, niż Tatry zajmujące z najbliższém Podhalem po rzeki przecinające cztery walne doliny u stóp Tatr, Dunajec, Poprad, Wag i Orawę, nie więcéj jak 65 mil kwadratowych. Ztąd odważę się wyprowadzić wniosek, że poniżéj podane szczegóły o dolinie Kościeliskiéj zwiedzającym takową zastąpią prostego przewodnika, nie umiejącego zwrócić na nie uwagi podróżnika.
Dolina Kościeliska jest tedy dla przybywających do Zakopanego dla zwiedzenia Tatr w kilku dniach jakby Mekką. Prócz niéj trzeba tylko jeszcze zobaczyć tak zwane źródło Białego Dunajca (właściwie wywierzysko Bystréj pod Kalatówkami, polanę powyżéj hut zakopiańskich i Morskie Oko czyli Rybie, i otóż stało się zadosyć gorącemu serca pragnieniu a poniekąd nawet wymaganiu mody, widziało się Tatry, można o nich rozprawiać i pisać wierszem i prozą. Tacy zastosować mogą do siebie nie słowa: Dixi et salvavi animam meam, lecz: Vidi et salvavi animam meam. W polskiéj części Tatr dolina Kościeliska jest tém, czém dla przybywających do Szmeksu (szczaw sławkowskich biorących nazwę od wsi Sławkowa, Gross-Schlagendorf, w któréj obrębie leżą), dolina Wielka (w zwykłém u Niemców przekręcaniu nazw słowiańskich Felką zwana, a jeden z tych lingwistów zrobił z niéj nawet dolinę ludów, Völkerthal) albo Mięguszowiecka (tak nazwana od wsi Mięguszowiec, Mengsdorf, do któréj należy), lub wreszcie dolina Zimnéj Wody (Kaltbacher Thal, z któréj Niemcy zrobili dolinę potoku jużto węglanego lub kapuścianego, Kohlbacher Thal, już téż łysego, Kahlbacher Thal).
Przybywający z Zakopanego do doliny Kościeliskiéj spuszczają się z dosyć stromego stoku północno-zachodniego ramienia Jaworzynki, wznoszącéj się nad doliną Miętusią i Kościeliską, do niewielkiéj międzygórskiéj kotliny, rozpostartéj nad strumieniem przybywającym z doliny Kościeliskiéj, więc od południa, pospolicie za Czarny Dunajec uważanym, na północ zamkniętéj Palenicą (1194˙9 m.[2]), a przeciętéj od wschodu na zachód przed samém ujściem doliny Kościeliskiéj drogą prowadzącą, z Zakopanego do Witowa. Część téj kotliny na południe od pomienionéj drogi jest piękną trawiastą równinką, tworzącą wniście do doliny Kościeliskiéj, od wschodu i zachodu lesistemi objętą czubami, zwężającą się ku południu. Bok wschodni, jak namieniono, tworzy ramię Jaworzynki, w boku zachodnim widać trzy czuby lasem porosłe, Kopkami zwane. Po krańcu wschodnim prowadzi droga, na krawędzi zachodniéj płynie między smrekami potok kościeliski, którego sporą część puszczono na tracze. W pobliżu traczów i tuż przy drodze do Witowa jest leśniczówka. Jeden z tych traczów wybudowano za byłych właścicieli Zakopanego, teraz wybudowano drugi. Dzierżą je żydzi orawscy, dwór zakopiański dostarcza pewnéj liczby tramów, deski wywożą do Węgier. Mówiono, że do pierwszego tracza przyszli żydzi skutkiem pożyczki zaciągnionéj przez byłych właścicieli na pokrycie wydatków połączonych z festynem urządzonym przy odsłonięciu ostatniego z kilku pomników wzniesionych koło dworu zakopiańskiego arcyksiążętom austrjackim jako członkom panującéj rodziny. Przy Morskiém Oku znajdował się także pomnik postawiony na cześć jednego z byłych gubernatorów Galicji. W roku 1848 rozbito go i utopiono w Morskiém Oku. Były o to jakieś dochodzenia i złożono winę na robotników przy kuźnicach w Jaworzynie spiskiéj, jakoby ci pomnik ten byli ukradli. I cóż za powód do wznoszenia tutaj rzeczonych popiersi? Otóż były to stopnie i grzędy do wlezienia do herbarza, gdyby zmartwychwstał Paprocki, Niesiecki lub jaki kuzyn ich. Figle te, sprowadzanie o mil kilkanaście i więcéj najwyższych dostojników rządowych, wojskowych i duchownych z liczną ich świtą, podejmowanie ich w drodze i na miejscu, obwożenie po Tatrach i odwożenie napowrót, niemałe wyciągały wydatki. W czasie pierwszéj podróży cesarza do Galicji, chciano go ściągnąć do Zakopanego. Jużcić Karol Radziwiłł mógł w Albie podejmować Stanisława Augusta, ale Zakopane nie było i nie będzie Nieświeżem, pomijając jeszcze niektóre inne różnice. Były prostsze drogi do zadowolenia téjto próżności swojéj, zaszczytniejsze dla próżnych a użyteczniejsze dla okolicy i kraju, ale ich nie dostrzeżono i dążono do celu pochlebstwem.
Zwróciwszy się wyżéj wspomnianą drożyną ku południu w dolinę, mija się tuż pod górą maleńką chatkę uhlarza (węglarza). Przy niéj wystaje kawał gołéj skały, na którą przewodnicy lubią zwracać uwagę zwiedzających dla nadzwyczajnego mnóstwa skamielin tworzących tę skałę. Dla podobieństwa niektórych z nich do drobnych pieniążków numulitami je nazwano, wapień zaś jest dolomitem. Górale zowią te skamieliny jarcem (jęczmieniem jarym, bo ozimego zboża nie sieją i nie mogą siać). Bywa, że ten lub ów zabiera z sobą kawałek téj skały na pamiątkę a pamiątkę tę spotyka los wszystkich prawie pamiątek, które się czas jakiś poniewierają u posiadacza, a wreszcie bywają precz wyrzucone.
Na południe w prawym czyli wschodnim boku doliny widać stopniami wznoszące się skały, jużto murawnikiem pokryte, już téż kosodrzewiną, niżéj smreczyną porosłe. Jest to ramię Czerwonego Wierchu upłaziańskiego, zwane Wysranką. Nazwa ta prawdopodobnie to samo znaczy, co Wyzranka, iż ramię to wyziera ku dolinie, tak samo jak w Beskidach zachodnich w Ujsołach słyszałem wyraz ślew, w Tatrach mówią żleb (Runse). Za Wyzranką widać w tyle zbiegający ku dolinie grzbiet trawiasty jednego ze szczytów otaczających od wschodu górną część doliny; na prawo, w południowo-zachodnim rogu wznosi się Bystra, pospolicie, lecz mylnie Pyszną zwana, Pyszna bowiem jest hala w południowym końcu doliny, Bystra dosyć wysokim szczytem wysuniętym z grzbietu głównego ku południu i należy już do Liptowa.
Opisane wniście do doliny Kościeliskiéj należy do niźniéj Miętusiéj kiry. Miętustwo jest część wsi Cichego, pierwotnie sołtystwo. Miętusowie najdawniejszymi są posiadaczami dolnéj części doliny Kościeliskiéj i po nich nazwanéj doliny Miętusiéj.
Nieco daléj ku południu dolina znacznie się zwęża, skaliste ściany obu boków zbliżają się tak do siebie, że tylko dla potoku wolne zostaje miejsce, zwane Bramą. Po nad potokiem za pomocą sąsieka z tramów sporządzonego i do potoka wpuszczonego i ponarzucanych do tego sąsieka głazów urządzono przejście i niby drogę, bo kilkosążniowéj przestrzeni zarzuconéj skaleni, jak takowe padło, bez ułożenia porządnego, bez zasypania z wierzchu drobnym kamieniem i żwirem, przecież nie można nazwać drogą. Jak koniętom góralskim dziwić się należy, iż z rzadką zręcznością umieją przebywać takie miejsca bez połamania nóg, tak niedbalstwo górali a zarazem właścicieli Zakopanego, mogących ścierpieć takie drogi, nie jest do pojęcia ani do darowania. Drogi w Tatrach w czasie pobytu bydła w halach są bardzo uczęszczane już przez samych górali, zwożących nabiał do wsi na koniach jucznych i wózkami. Prócz tego temi drogami zwożą siano z polan, drzewo, rudę, czasem węgle, a w porze letniéj liczni goście zwiedzają Tatry, zostawiający rok rocznie nie mały grosz między ludem. Nieraz dosyć znaczne przebywać trzeba przestrzenie, na których nie ma wiele do widzenia, a przynajmniéj na jednoby wyszło, czyby po nich rozglądano się z wózka, czy idąc pieszo. Prócz tego zyskanoby na czasie, gdyby takie miejsca wygodnie na wózku przebyć można. Tymczasem jazda po tych drogach daleko więcéj zmęczy i utrudzi, niż odbycie ich pieszo. Dla tego téż drogę do Morskiego Oka odbywają teraz mężczyźni zwykle pieszo przez Zawrat, odkąd ten przesmyk przestał być strasznym, a na powrót od Roztoki popod Wołoszyn i przez Waxmundzką jak na Tatry dobremi szedłem ścieżkami tak, że ruszywszy po godzinie 12 od źródełka przy drodze nieopodal Morskiego Oka i uczyniwszy po drodze kilka pomiarów barometrycznych, co mi najmniéj 2½ godziny czasu zabrało, stanąłem jeszcze za dnia przy Jaszczurówce, wózkiem zaś do odbycia drogi z Zakopanego do Morskiego Oka lub na powrót przez Bukowinę, wynoszącéj na mapie mało co nad 4 mile, w rzeczywistości z 5 mil, potrzeba jeżeli nie więcéj to nie mniéj czasu, jak ażeby z Zakopanego przez Waxmundzką zajść do Jaworzyny spiskiéj. Ja przynajmniéj wybrawszy się raz z Zakopanego około 9téj przed południem, przed 4tą z południa byłem w Jaworzynie. Mężczyźni zatém nie mający nóg od saméj tylko parady, choć ze stratą czasu tak kosztownego na wycieczkach górskich wolą tam nawet iść pieszo, dokąd przy lepszych drogach możnaby jechać. Najgorzéj na tych jazdach wychodzą kobiéty, które chcąc nie chcąc najbezecniejsze przestrzenie przebywają na wózkach.
Można czasem słyszeć, że w tych górach niepodobna utrzymać dróg w porządku, gdyby je nawet założono. Deszcze nawalne i strugi ściekające z boków gór psują niezawodnie bardzo drogi międzygórskie; lecz gdyby je raz urządzono, jak się należy, mając wszelki do tego potrzebny materjał pod ręką, kamień mianowicie i drzewo, szkody te nie byłyby tak znaczne i z łatwością naprawićby się dały, byleby nie lenistwo i obojętność na własną wygodę, na własne bydło i sprzęt własny. W Żywiecczyźnie, w dobrach arcyksiążęcych, w kilku miejscach widzieć można drogi ciągnące się daleko w góry lasem nad potokami, drogi zbudowane umyślnie do ułatwienia zwozu drzewa z wyrębów, tak równe i porządne, jakich w Tatrach nie spotka się nigdzie, a przecież narażone na te same uszkodzenia, jak drogi tatrzańskie. Jak indzie, tak i pod Tatrami lud ogląda się na dwór, a dwór na gminę, urzędy autonomiczne na nieautonomiczne i na odwrót, więc jak wiele innych rzeczy dotyczących się dobra pospolitego, tak téż drogi, mosty, szkoły poruczone są opatrzności boskiéj.
Roku 1867 Biały Dunajec wezbrawszy w skutek niezwykłéj ulewy około 10 lipca, zerwał most powyżéj Szaflar. Ktokolwiek raz tylko przejechał tamtędy do Tatr, wié, jak uczęszczana jest droga między Nowymtargiem a wsiami bliżéj Tatr położonemi, wié, jak niewygodna jest przeprawa przez rzekę (Biały Dunajec) w bród z próżnym wózkiem i przy małym stanie wody, bo przy najmniejszém wezbraniu staje się niebezpieczną a nawet niepodobną, wié, jak niewygodny objazd przez wzgórza na zachód od Szaflar, t. j. przez Bańską i Skrzypne. I otóż od zerwania wspomnianego mostu w lipcu 1867 nie upłynęło ani mniéj, ani więcéj czasu i jak tylko lat cztery, nim postawiono nowy, a co najlepsza, toż to, że pierwsza skuteczna pobudka, jak mówiono, do téj roboty miała wyjść od prostego górala Zakopianina. Dnia 29 czerwca tego roku (1871) woda nowe utworzywszy sobie koryto, most ten zostawiła na boku. Pytanie, ile lat będzie potrzeba, aż nowy stanie most, lub aż za pomocą tamy i podebrania dawnego koryta, teraz kamieniami zawalonego, woda zostanie zwróconą do dawnego łoża.
W wzorowym nieporządku utrzymuje także stolica Podhala, Nowytarg, w obrębie swoim drogi do Szaflar i do Waxmunda, a kałuża potężnych rozmiarów zalewająca przy lada deszczu między ostatniemi zabudowaniami miejskiemi od płotu do płotu drogę do Szaflar i nie pozwalająca żadnym sposobem obejść się ani objechać, świadczy wymownie o wielkiéj wzajemnéj miłości trzech władz rezydujących w Nowymtargu, magistratu miejskiego, rady powiatowéj i urzędu powiatowego, i rzecz oczywista, że utrzymanie między sobą dobrego porozumienia sąsiedzkiego i przykładnéj zgody chrześciańskiéj więcéj ma wartości, niż usunienie rzeczonéj kałuży, tém więcéj, gdyż ani konie, ani żadne inne bydło czworonożne nie chodzą w butach, więc ich téż nie potrzebują zdejmować dla przebycia jéj, w zimie zaś kałuża ta, gdy zamarznie, dla chłopców uczęszczających do szkoły miejskiéj i innych lubowników ślizgania się, jeżeli ich posiada Nowytarg, jest nader wygodném miejscem do ślizgania się bez najmniejszego niebezpieczeństwa utonienia na wypadek załamania się.
Po tych kilku uwagach o drogach na Podhalu i w Tatrach wracam do Bramy w dolinie Kościeliskiéj, namieniając jeszcze, że przystęp do niéj, niby ulica między zbliżającemi się do siebie z obu stron skałami, zwie się między ściany. Do belek ułożonych w kształcie skrzyni lub sąsieka między naśladowaniem, a raczéj ironją drogi i potokiem były leśniczy kościeliski Kocyan przybił łatę w celu uważania stanu wody w potoku. Uczciwi górale zerwali łatę dla wydobycia gwoździ, któremi była przybita.
Za Bramą dolina znowu się rozszerza, tworząc piękną, zewsząd lasem otoczoną polanę, tak zwaną wyżnią Miętusią kirę. Zachodnią ścianę tworzą Kopy, o których już wspominałem, po wschodniéj stronie wygląda z lasu turnia Jaworzynka, 1278˙85 m. wysoka i śpiczasta, przepaścista turnia Kończysta wznosząca się do 1311˙61 m. Na południe wznosi się po wschodniéj stronie doliny Twardy upłaz do 2049˙8 m. Położysté, trawą porosłe stoki pasterze tatrzańscy i w ogóle górale beskidowi upłazami zowią. Jak na innych polanach, t. j. łąkach górskich, które się koszą a potém dopiéro nieco spasają i uprawiają, tak téż na Miętusiéj kirze uderzą uważnego wędrowca rzędami i jakby za sznurem kładzione kamienie. Są to tak zwane miedze czyli granice pojedynczych działów mających osobnych właścicieli. Stąd téż większą, niż się zdaje być potrzebną, na téj polanie widać liczbę szop. Są to stajnie krowie, w których mała przegroda niby komora służy za mieszkanie doglądającym bydła, inna zaś jest schowkiem dla nabiału. Na strychu składają siano. Krów doglądają dziewczęta, kucharkami zwane, miejscami mężczyźni sami lub wraz z kobiétami. Najweseléj na polanie podczas sianożęci, odbywającéj się w dobrych latach w drugiéj połowie lipca lub pierwszéj sierpnia. Upatrzywszy czas pogodny, przybywają właściciele polany z czeladzią, aby się z robotą czemprędzéj uporać i nim nastąpi zmiana pogody, trawę skosić, ususzyć i złożyć na szopach. Trawa skoszona przy sprzyjającéj pogodzie schnie szybko, a skoro nieco przeschnie, dziewczęta grabiami bezustannie ją rozrzucają i przerzucają, przyspieszając i ułatwiając wyschnięcie. Dla tego téż górale sianożęć zowią robieniem siana. Siano tak zrobione jest zieloniuteńkie i wonne, więc téż dla bydła wyborne. Na noc, gdy już nieco przeschło, składają je w kopy, ażeby nie namokło od rosy obfitéj w górach w nocach chłodnych i dłuższych niż na równinie. Jakoż w dolinach ciasnych lub wysokiemi otoczonych szczytami słońce nieraz o kilka godzin późniéj wschodzi a o kilka wcześniéj zachodzi, niż na równinie. W dwóch dniach, jeżeli pogoda sprzyja, siano jest zrobione i składa się na szopach. W tym celu wyjmują z dachu dwie lub trzy tarcice, nie gątami bowiem, lecz tarcicami szopy, a po części nawet domy mieszkalne są kryte, a tarcice nie gwoźdźmi, lecz kołkami poprzybijane do łat i krokwi. Tym otworem wrzucają siano na szopę; po ukończeniu roboty tarcice wyjęte znowu się przybijają.
Właściwa góralom ruchliwość i wesołość uwydatnia się także przy sianożęci, mianowicie gdy pogoda pracę ułatwia i ochotę podnieca. Polana jest jakby mrowisko; nie ma tam tego leniwego łażenia, téj ospałości i ociężałéj nieruchawości, jaką odznacza się przy robocie lud równinowy; u górali, mianowicie u Podhalan, zbiorki odbywają się w lot, w skok. Zmusza ich poniekąd do tego pośpiechu niestałość i zmienność pogody, a opieszałém ociąganiem się i mitrężeniem naraziliby się bardzo łatwo na utratę i tak nader skąpych plonów. Więc gdy potrzeba tego wymaga, uwijają się na łąkach i roli do późnéj nocy przy świetle księżyca lub latarniach. Widziałem téż, jak uczciwy sąsiad nocą pobiegł na pole powinowatéj wdowy, wiązać owies, aby go deszcz nie zmoczył. Co do panującéj przy robocie wesołości wspomnieć należy, iż byli i są ludzie, którzy ponurym napojeni ascetyzmem średniowiecznym zabraniają ludowi przy pracy wesołych śpiewek i w wiecznie milczących chcą go zamienić trapistów. Wprawdzie nie wszystkie piosnki Podhalan są nienaganne. Zabranianie takich nic więc nie wadzi; ale czy na poskromienie téjto swawoli nie ma innego sposobu, jak przytłumienie wrodzonéj temu ludowi wesołości umysłu, będącéj podstawą niejednego pięknego przymiotu w życiu towarzyskiém, to niechaj osądzi nieuprzedzony czytelnik. Są inne wady w usposobieniu i życiu Podhalan: przeciwko tym niechaj występują rzeczeni reformatorowie.
Uprawianie polan uskuteczniają dwojakim sposobem. Gdzie mają owce, tam po skoszeniu trawy i uprzątnieniu siana koszar, w którym je na noc zgromadzają, posuwają z miejsca na miejsce; krowy widzieć można rzędem na noc poprzywięzywane do palików. Nawóz zostaje więc na miejscu i nie trzeba go dopiero wynosić na polanę, jakkolwiek zostawianie bydła na dworze w nocach chłodnych a nawet zimnych, częstokroć dżdżystych, nie może być dlań pożyteczném. Wreszcie koło szop i szałaszów nagromadzony gnój przed opuszczeniem polany i powrotem do wsi rozrzucają po polanie.
Zarzucić jednak można i należy Podhalanom, iż dla bydła swego czyli statku, jak mówią, owiec (drobnego statku) i krów (hrubego t. j. grubego statku), nie okazują wcale téj staranności, jakiéj wymagają ludzkość i wzgląd na własną korzyść. Owce prawie wszędzie zostają dniem i nocą, tak podczas największego skwaru południowego, jak podczas najniegodziwszéj szarugi i zimna pod gołém niebem w błocie po kolana między kamieniami. Po stronie liptowskiéj widzieć można dachy na słupach, pod które w czasie upału południowego, podczas słoty i na noc spędzają owce. Krowy zaganiają na noc zwykle do szop, miejscami, n. p. przy stawach Gąsienicowych, do nędznych, z kosodrzewiny, mchu, kory świerkowéj i kamieni posklejanych szałaszów. Ale i tu bydło żadnéj nie ma wygody. W szałaszach wspomnianych bydło stoi na gołéj, rozdeptanéj, rozbłoconéj ziemi, w szopach są wprawdzie podłogi, ale nie z tarcic, lecz z okrąglaków. Pościałki nie widziałem nigdzie; biedne krowiny stoją i leżą więc na onych niegodziwych klawiszach i w własnéj mierzwie, którą rano po wyjściu bydła na paszę wygarnują. Podój ranny odbywa się w zanieczyszczonéj stajni. Nic więc dziwnego, że bydło tak pielęgnowane nie może być doborowém, owszém jest nędzne, a ktoby sądził, że w tychto alpach naszych gospodarstwo nabiałowe na wysokim zostaje stopniu, mocnoby się mylił. Zaniedbane bydło nie wiele téż daje mléka, jakoż sam na własne przekonałem się oczy, że u jednego z najzamożniejszych gospodarzy Zakopanego na południe kilka podoić musiano krów, aby otrzymać kwartę mléka. Przedstawienia, że trzymanie mniejszéj liczby krów, ale lepszego gatunku, roślejszych i mléczniejszych, większe przynosiłoby korzyści, nie odnoszą żadnego skutku. Do przełamania tego lenistwa i zakorzenionych przesądów trzebaby usilnego działania i wpływu z góry. Tego nie ma, owszém tam, skądby ten wpływ najwłaściwiéj i najskuteczniéj powinien i mógł wyjść, raczéj obojętność na dobrobyt ludu spostrzedz się daje, niż jakakolwiek myśl podniesienia go. To wstrętne zjawisko z łatwością wytłomaczyć sobie można; własny byt dobry bez pracy czyni ludzi obojętnymi na powodzenie drugich.
Przybytek ludności na Podhalu, idąca za nim coraz większa trudność wyżywienia się, ubóstwo ziemi, często chybiające zbiorki, brak zarobkowania zachęcaćby powinny i lud i stojących między nim jakby na świeczniku do szukania nowych sposobów zarobku i ułatwiania takowego. Dałyby się one i wynaleść, gdyby nie wspomniana bojaźliwość a czasem i gnuśność Podhalan, nie licująca dobrze z ich wrodzoną bystrością umysłu. Kapelusze, których używają Podhalanie, są wyrobem obcym, bo orawskim, jak mi mówiono; pojawiające się tu i owdzie obuwie, tworzące coś pośredniego między kierpcem a trzewikiem, pochodzi także z Orawy; najpospolitsze sprzęty, n. p. stołki i naczynia drewniane zwożą na jarmarki do Nowegotargu od Jordanowa, więc ich na Podhalu nie robią; tak pięknie i zgrabnie zrobionych konewek, dzieżek, cebrzyków z szerokiemi, płaskiemi obręczami, jak je widzieć można na Morawie, na Szląsku i na Orawie tu i owdzie, nie spotka na Podhalu, albo téż przywędrowały z Orawy. W wielu okolicach Niemiec i Szwajcarji, w Czarnym lesie badeńskim, w Alpach bawarskich, w Szumawie czeskiéj i w Kikonoszach lud znaczny ma zarobek i dochód z strugania bawidełek i rozmaitych innych rzeczy wytworniejszych, ramek do obrazów, z toczenia pudełek, słoiczków, czarek, strugania lub toczenia cygarniczek i t. d. Mieszkańcy doliny grödeńskiéj w południowym Tyrolu dla swych wyrobów drewnianych struganych w Hiszpanji i Portugalji, utrzymywali do niedawna 22 domy składowe i handlowe. Wyroby drewniane z Berchtesgaden w Bawarji słyną daleko. Mieszkańcy Kikonoszów i gór czeskich z kosodrzewiny rozmaite wyrabiają rzeczy, które podróżującym i gościom kąpielowym w okolicy sprzedawają. W wszystkich wsiach około jezior nowiduńskiego (Thun) i bryenckiego (Brienz), tudzież w dolinie Hazli (Hasli), tutaj mianowicie w Guttannen, bardzo wiele rodzin żyje tylko z strugania i snycerstwa drzewnego. W Brienz do 800 ludzi, t. j. prawie cała męska ludność téj wsi, zajmuje się tém rzemiosłem. Zatrudnienie to w tych okolicach tak jest rozwinięte, że w pewnych miejscach lub pewne rodziny jednym tylko gatunkiem roboty zajmują się. Tak n. p. w Iseltwaldzie robią tylko domki, w Oberriedzie tylko grabki, noże i łyżki do sałaty, indziéj tylko skrzyneczki (kasety), zwierzęta, kwiaty i t. d. Zakład braci Wirth w Brienzie, zatrudniający do 250 robotników, wyroby swoje wywozi do Genewy, Paryża i Londynu, gdzie niektóre przedmioty, mianowicie sprzęty rzeźbione, po 600 do 800 franków (243 do 324 złr. w. a. srebrem) płacą. Inną gałęzią tego rękodzielnictwa jest wycinanie piłeczkami skrzyneczek, koszyczków, linji i t. p. Przemysł ten, dziś tak korzystny, nie jest wcale dawny. Twórcą jego ma być niejaki Krystyn Fürst z Brienzu około r. 1815. Rząd kantonu berneńskiego wspieraniem, zakładaniem i urządzaniem szkół rysunkowych podniósł tę gałąź przemysłu do znaczenia sztuki. Rusini spiscy z Folwarku i Lipnika w okolicy Szczawnic zajmują się plecieniem koszyczków, robieniem pudeł i innych rzeczy drewnianych do użytku domowego i między gośćmi szczawnickimi dosyć tego towaru zbywają. Biedni Rusini z Biłowieży pod Bardyjowém z koszykami i przeróżnym drobiazgiem drewnianym jeżdżą w głąb Węgier, do Jas i do Warszawy. W Krakowie widziałem ich nieraz. Szwajcarzy do swych wyrobów drzewnych biorą zwykle drzewo klonowe (Acer platanoides) i przekładają je nad jaworowe (Acer Pseudoplatanus). Najkosztowniejsze rzeczy do składów paryskich i londyńskich są z drzewa orzechowego. Czy w górach naszych nie ma drzewa? Orzechów wprawdzie nie ma, ale kosodrzewiny ma każdy zadarmo ile chce; limby należałoby z największą starannością rozmnażać i pielęgnować, tak samo cisy, klony i jawory. Aptekarze krakowscy, a niezawodnie i inni w kraju, chętnie braliby drewniane pudełka od górali naszych, gdyby ci dostarczali takowych. Pieniądze zostałyby w kraju, które dziś idą za granicę. Jeden z aptekarzów krakowskich posłał téj wiosny do Zakopanego nasiona niektórych roślin aptekarskich, któreby w tamtych stronach dały się chodować. Wygadam się tutaj i z tém, że kilku zacnych ludzi w Krakowie nosi się z myślą zaszczepienia na Podhalu bednarstwa, tokarstwa i snycerstwa, że gotowi są łożyć na wyuczenie jednego lub dwóch młodych Podhalan tych rzemiosł i wysłanie ich w tym celu nawet za granicę. Rzecz ta zajmować powinna samych Podhalan, zajmować powinna przedewszystkiém Radę powiatową nowotarską, zajmowaćby powinna jeszcze kogoś innego.
Są jeszcze inne źródła dochodu dla górali naszych, gdyby ich zachęcano do korzystania z nich, a zarazem podano im możność odbytu. Tak w Wirtembergji i Turyngji w okolicach obfitujących w jałowiec znaczną ilość jagód jałowcowych wywożą do Indji wschodnich. W Szwajcarji w niektórych okolicach zbierają do wywozu borówki w znacznéj ilości, znakomity przytém mając zarobek. W Szumawie czeskiéj brusznice zaprawne winem w baryłeczkach daleko rozsyłają.
Do charakterystyki naszych Podhalan niechaj posłuży jeszcze następujący szczegół. Téj wiosny widząc się z pewnymi Zakopianami, nakłaniałem ich do strugania wykłówaczów do zębów, dzisiaj tak powszechnie używanych. Według tego, jak w Krakowie za nie płacą, okazało się, że mający jaką taką w struganiu zręczność, narobiłby ich dziennie za 30 do 50 centów. Przyrzekłem postarać się o zapewnienie odbytu, narzędzia potrzebne do strugania sam kupić chciałem. Zakopianie nie zjawili się więcéj, a wykłówacza nie dostarczyli ani jednego. W Nowym Jorku lepsze restauracje wypotrzebowują dziennie 600 do 1000 sztuk wykłówaczów. Sprowadzają je z Chili, a tutaj robią je z drzewa pomarańczowego. Jeden robotnik nastruga w godzinie 500 sztuk, a za 1000 płacą 45 cent. srebrem. Jeden tylko dom kupiecki w Nowym Jorku sprowadza tych wykłówaczów rocznie 5 do 6000 beczek. W Niemczech już zwrócono uwagę na ten przemysł. Trzmielina bardzo przydatna na wykłówacze rośnie na Podhalu nowotarskiém, spiskiém, (aż po Kiezmark) i liptowskiém (aż po Hradek). Do Krakowa sprowadzają ten towar ze Szląska pruskiego.
Lecz czas ruszyć z Miętusiéj kiry. Minąwszy tedy tę polanę, przechodzi się przez mostek[3] na zachodni brzeg wody kościeliskiéj. A dla czego nie Czarnego Dunajca, skoro wszyscy ten strumień tak zowią? Otóż dla tego, że jeszcze żadnego nie słyszałem dostatecznego powodu, aby ta woda miała być Czarnym Dunajcem. Na mapie katastralnéj, jeżeli się nie mylę, tę sarnę nazwę ma potok płynący przez dolinę chochołowską, a ma ją jeżeli nie z większém, to przynajmniéj nie z mniejszém prawem, jak woda kościeliska. Potok doliny chochołowskiéj wypłynąwszy z gór, zabiera na wschodnim brzegu mniejszy płynący z doliny Lejowéj (między doliną kościeliską a chochołowską), a nieco niżéj łączy się z wodą kościeliską. Stąd dopiéro należy się obu połączonym strumieniom nazwa Czarnego Dunajca, tak samo, jak potok płynący od hut zakopiańskich nie jest Białym Dunajcem, lecz Bystrą, a nazwę Białego Dunajca dostaje dopiéro od Poronina, po połączeniu się z Cichą, płynącą na północnym rąbku Zakopanego pod Gubałówką i z Porońcem pod kościołem w Poroninie. Skąd zaś jedna z tych rzek, t. j. zachodnia, zowie się Czarnym, druga, t. j. wschodnia, Białym, nie trudno wytłomaczyć. Zjeżdżając z południowego stoku Górca — tak zowią Podhalanie Beskidy, zamykające od północy wyżynę nowotarską — z Niwy do Nowegotargu, Czarny Dunajec płynący już od wsi Czarnego Dunajca między niskiemi, torfiastemi brzegami czyli borami, wydaje się jak ciemna, zielona smuga, podczas gdy Biały Dunajec, mający spadek znaczniejszy a łoże zasłane daleko grubszym odtokiem granitu jasnéj barwy, niż Czarny Dunajec, skądkolwiek z góry widziany, przedstawia się jakby wstęga czystego srebra. Co do samego Dunajca zaś nie ulega wątpliwości, że ta nazwa nic nie znaczy innego, jak toń, głęboka woda lub w ogóle woda.
Przed wspomnianym mostkiem widać boczną drożynę, zwracającą się na wschód w las nad potokiem wpadającym nieopodal mostku do wody kościeliskiéj. Drogą tą dostać się można na polanę Zahradziska i do Miętusiéj doliny, tudzież na Upłaz. Przez wyłom, który namieniony potok z Miętusiéj doliny utworzył w wschodniéj ścianie doliny kościeliskiéj, widać po prawéj ręce (po stronie południowéj) tak zwaną Wielką Turnią, t.j. skaliste, przepaściste ramię Czerwonego Wierchu, wprost ku wschodowi wygląda między świerkami piramidalna czuba Giewontu, na lewo (po stronie północnéj) sterczą Kończysta i turnie jaworzyńskie.
Od mostku wspomnianego zaczynają się małe Kościeliska, Murawniki i porozrzucane gromadkami po dnie doliny smreki i jarzębiny koło drogi sadzone tutaj jeszcze czasem owocujące, upiękniają tę część doliny. Przy saméj drodze między drzewami jest mała kapliczka, koło niéj są ławeczki. Szkoda, że gdy ją stawiano, nie było nikogo, coby się był o to postarał, ażeby była gustowniejszą. Nie wiem zresztą nic zajmującego o niéj, chyba to, czego jednak nie nazwę zajmującém, że raz kłódkę, którą zamykano drzwi kratowe kapliczki, i obrazki, któremi zdobią jéj ściany, pokradziono. Mam wielką ochotę o kradzież kłódki posądzić Kościeliszczan. Z wielkiém nieraz zbudowaniem i większą jeszcze przyjemnością nasłuchałem się ich wrzasków, gdy w dni targowe lub jarmarczne na pół lub całkiém pijani w późnéj nocy wracali z Nowegotargu, pędząc na złamanie karku. Nie byłbym wcale żałował, gdyby który z nich był rzeczywiście kark skręcił, biednych koniąt atoli zawsze żałowałem. Jeden z owych obrazków ukradł dziad jakiś, chodził z nim między ludzi i mówił, że mu się objawił, a ludzie głupcy wierzyli oszustowi i karmili go, aż pewien leśny poznał obraz i dziada obił. Wspomniana kapliczka ma stać w miejscu, w którém dawniéj większa stała kapliczka czyli kościołek.
Poniżéj kapliczki przy dolnym końcu dawnéj przekopy zaczynają się stare Kościeliska, i tutaj niedaleko od kapliczki widać szczątki dawnego dworu i leśniczówki, przed niewielą latmi jeszcze zamieszkałéj, daléj ślady kuźnicy (istniała do r. 1841), powyżéj stał młyn i tartak, naprzeciwko jest rozwalająca się karczma i rozwalony czardak. Po téj stronie drogi stało kilka chat hutników. W pobliżu leśniczówki są dwie piękne lipy, oczywiście sadzone, prawdopodobnie jedyne wśród Tatr okazy. Według Fuchsa lipa ustaje na wysokości 802˙5 m. W dolinie Kościeliskiéj mamy ją wyjątkowo 971 m. nad pow. morza. W alpach szwajcarskich wznosi się do 1200 m.
Dotąd dojeżdża się zwykle wózkami; daléj lepiéj iść, niż jechać, chyba komu nie żal wózka, koniąt i własnych kości. W karczmie odpoczywali dawniéj strudzeni dalszemi wycieczkami na Smytnią, Ornak, lub nawet na Bystrą, a przemoknieni, o co w Tatrach nie trudno, suszyli się przy ogniu roznieconym na nalepie. I ja w téj karczmie w 1846 roku miałem nader przyjemny nocleg. Przybywszy pod wieczór pieszo z dwoma współuczniami do doliny Kościeliskiéj, strudzeni całodziennym pochodem nie pragnęliśmy niczego jak kawałka chléba lub ziemniaków z masłem lub mlekiem, a na posłanie trochy słomy lub siana. Atoli prócz garści jakiegoś berłogu i dwóch czy trzech suchych kukiełek nie dostaliśmy niczego. Po trochę mléka leniwéj karczmarce, jeżeli go nie miała, do bliskiego szałaszu nie chciało się posłać. Ta uprzejmość wznieciła w nas pewne podejrzenia co do bezpieczeństwa osób, a przynajmniéj zawiniątek naszych. Naprzeciwko szynkowni t. j. po drugiéj stronie sieni odkryliśmy izdebkę brudną, wilgotną i zatęchłą. Zajęliśmy ją na noc i otrzymawszy garść siana czy słomy, dwóch z nas położyło się na tém wyborném posłaniu, podparłszy wpoprzód drzwi drągiem, ja zaś wsunąwszy zawiniątko pod głowę, położyłem się na gołym stole. Było to moim zwyczajem, ile razy musiałem nocować w byle jakiém karczmisku, a czyniłem to dla spokoju od robactwa. Na domiar naszego niepowodzenia dzień następujący był tak piękny i powabny jak ta karczma, niebo tak czyste, jak szyby w jéj oknach, szczyty naokoło zamglone, a gdyśmy ruszyli ku Pisanéj, przywitał nas rzęsisty deszcz, zmusił od Pisanéj do odwrotu i drogę zabłocił. Tak skończyła się pierwsza moja wycieczka do doliny Kościeliskiéj. Rzecz prosta, że odtąd do téj karczmy nieprzezwyciężony miałem wstręt i na wszystkich późniejszych wycieczkach unikałem jéj starannie. Przed kilką latmi znaleziono karczmarkę pewnego poranku zamordowaną w izbie. Odtąd nikt nie miał ochoty osieść w niéj; nie było téż dla kogo i po co, mianowicie odkąd strażnicy opuścili sąsiedni czardak.
Pominąwszy kawałek drogi w Bramie, utworzony jakby dla doświadczenia zręczności gimnastycznéj przechodzących tamtędy ludzi i koni, resztę drogi aż do karczmy jak na Tatry dobrą nazwać trzeba, bo lepszéj nie ma tutaj istotnie nigdzie. Dno doliny równe, drobnym zasypane żwirem; większe odtoki głazu widać tylko koło potoku i w nim. Gdyby nagły spadek strumienia nie przekonywał o znaczném pochyleniu doliny ku północy, mniéj uważny łatwoby pomyślał, że jest do poziomu ułożona.
Kto zna tę drogę lub pozna ją kiedy, gotów posądzić mnie o zmyślenie, gdy mu teraz powiem, że na wyższéj Miętusiéj kirze na téjto drodze na samym środku zapadłem się nagle wraz z koniem i wózkiem, wprawdzie nie po same uszy, lecz koń po sam brzuch, wóz po osi. Rzecz miała się tak. W roku, nie pomnę już którym, nadzwyczaj dżdżystym, bawiłem kilka tygodni w Zakopaném. Był tam na kuracji profesor teologji z Tarnowa. Pobyt ten w Tatrach tak dobrze mu posłużył, że przed odjazdem postanowił zwiedzić przynajmniéj Mekkę i Medynę tatrzańską, t. j. dolinę Kościeliską i Morskie Oko. Do doliny Kościeliskiéj wybrał się ze mną i mieliśmy wyjść na Bystrą. Ranek był dosyć piękny; szliśmy więc pomału, ażeby się nie zmęczyć i ja zbierałem rośliny po drodze, z czego można się już domyśleć, żeśmy nie doszli na Bystrą, bo jakkolwiek z Zakopanego na ten szczyt na mapie są tylko dwie mile, łatwiéj je zmierzyć cyrklem, niż nogami i piersiami czyli płucami. Gdyśmy dochodzili do ujścia doliny Kościeliskiéj, rzut oka na Babią Górę nie zapowiadał nam nic pocieszającego. Wszystkim mieszkającym w obrębie widnokręgu téj staréj czarownicy wiadomo, że jéj oblicze jest najpewniejszą skazówką pogody lub niepogody. Jest to grymaśna piękność z noskiem pełnym much i foch, co się nieraz i u młodziuchnych córek Ewy zdarza, a zatém u tak staréj panny, jaką jest Babia Góra, da się to tém łatwiéj pojąć i wytłomaczyć. Gdy się zasępi i turbanem szarych mgieł zakryje połowę twarzy, wonczas nie poradna puszczać się daleko w góry, nie chcąc się narazić na porządną kąpiel natryskową. Ale myśmy nie raczyli zważać na złe usposobienie téj wszechwładnéj rządczyni chmurami i deszczem na całą okolicę i puściliśmy się daléj. Ta fircykowata zuchwałość nasza obraziła niezmiernie starą piękność, a że podobno piękności ziemskie w wszystkich okresach bytu swego, przed rozkwitem, podczas kwitnienia i po okwitnieniu lubią zawsze mieć własną wolą i wszystko tłoczą pod swoje stopy, więc i my zostali przykładnie ukarani. Rozdąsana wielkomożna pozwoliła nam dojść prawie do samego szałaszu na Pysznéj, lecz gdyśmy się do niego zbliżyli, zawyrokowała: dotąd, a nie daléj, i rzęsistym deszczem zmusiła nas schronić się do szałaszu. Było już po trzeciéj z południa, więc o Bystréj ani marzyć, ale i do domu wrócić nie było jako, bo nietylko deszcz nie ustawał, lecz dla tém gruntowniejszego upokorzenia i sponiewierania nas wziął sobie do pomocy krupy, śnieg i wicher. W tém smutném położeniu pocieszaliśmy się tylko tém, że psom i owcom na polu było jeszcze gorzéj, niż nam, i postanowiliśmy usłuchać mądréj rady bacy i juhasów i zanocować w szałasie. Nocleg w szałasie może być niekiedy bardzo romantycznym; o ile zaś do nas dałby się zastosować ten piękny przymiotnik, zaraz zobaczymy. Jeżeli gdzie w domu jakim dla złego urządzenia kominów dymi się, słudzy lub właściciel takich kominów zawsze gotowe mają tłomaczenie, wina nie spada nigdy na komin, lecz według okoliczności na słońce, na wiatr lub na słotę. Co do szałaszów, a raczéj dymu w nich, nie słyszałem i nie spostrzegłem, a by słońcu jakikolwiek robiono zarzut, ale wichru i słoty przy najlepszéj woli niepodobna obmyć z winy. Mrugaliśmy więc oczyma, dopóki było można; lecz gdy nam dym dojechał, a raczéj dogryzł, zaczęliśmy przesiadać się z pod jednéj ściany pod drugą, z jednego kąta do drugiego. W wyborze miejsca dogodniejszego ograniczał nas deszcz przeciekający przez okopcony dach, t. j. pomiędzy tarcicami, zatém przyjemnéj barwy tabaczkowéj. Wreszcie usiedliśmy jak najbliżéj ognia przy saméj ziemi na stołeczkach, jakich nie znajdzie lada gdzie. Stołeczek taki jest to łupka drzewa długa na łokieć, przy któréj jednym końcu zostawiono końce dwóch konarów rozchodzących się, jak ramiona kąta. To są samorodne nóżki tych stołeczków. Siedząc tak milczący i patrzący w ogień, musieliśmy być podobni do indyjskich świętych lub chłopów oldenburskich, którzy téż całe godziny umieją przesiedzieć przy ognisku z fajką w ustach, nic do siebie nie mówiąc i czasem tylko spluwając do ognia, co im jednak nie przeszkadza utrzymywać, iż się wybornie ubawili. Co do nas ta zachodziła różnica, żeśmy do ognia nie plwali, bo ogień u ludu rzecz święta, a plwać do niego jakby grzech, wreszcie żaden z nas nie twierdził nigdy, żeśmy się w tym szałasie ubawili.
Kto się wybiera w góry, nie powinien obciążać się niepotrzebnemi jukami, bo gdy przy pogodzie przyjdzie iść pod górę, człowiek nieraz z własnéj wyskoczyłby skóry, jak gąsienica przy zamienieniu się w poczwarkę. Szkoda, że tego zrobić nie można, ja przynajmniéj byłbym już mógł wszystkie gabinety anatomiczne zaopatrzyć w okazy całkowitéj skóry ludzkiéj. Przeświadczeni tedy o niepodobieństwie takiego rozbierania się, a zarazem wiedząc, że Bystra jest szczyt wysoki, a nie wziąwszy przewodnika, uważając go za niepotrzebny ciężar, prócz trochy chleba i sera nie wzięliśmy nic ze sobą; a gdy nam i te skromne zapasy zaczęły być niewygodnemi, przenieśliśmy największą ich część z kieszeni do żołądka, nim doszliśmy do szałaszu, rozumiejąc, iż przy mléku, serze i żętycy odbędziemy wygodnie jednodniową wycieczkę, a powróciwszy do domu, zastaniemy obiad i wieczerzę razem. W téjto rachubie naszéj nie było najmniejszego błędu ani matematycznego ani loicznego; że w zastosowaniu okazała się mylną, nie sobie, lecz Babiéj Górze winę przypisaliśmy. Żętycy i sera dawano nam więcéj, niż serce nasze pragnęło, ale chléb się minął, a towarzyszowi memu cygara się wytliły. Wytrwałość naszą podtrzymywały przykładem swoim znowu jedynie psy owczarskie, które przez cały czas pobytu swego na halach karmią tylko resztkami żętycy i opłóczynami naczyń, w których była żętyca lub mleko, juhasów bowiem za przykład stawiać sobie przed oczy nie mogliśmy, gdyż im choć czasem przyniesie kto moskala (placek owsiany) lub miarkę ziemniaków; co do fajki zaś, radzą sobie bardzo oryginalnym sposobem. Wypaliwszy ją, wysypują popiół na dłoń, plwają weń, rozmięszawszy kładą napowrót do fajki i wstawiają takową do żarzących węgli, a gdy się fajka rozpali, wygarnują ją, biorą na cybuszek i palą. Fajeczki te są gliniane i blaszką mosiężną okute. Można je więc bezpiecznie włożyć do ognia.
Prócz dymu rozganianego od wiatru na wszystkie strony, deszczu przeciekającego licznemi szparami w dachu a dziurami w ścianach, inne mieliśmy jeszcze rozrywki. Od czasu do czasu przychodził przemoknięty juhas, aby się trochę ogrzać przy ogniu. Woda ciekąca z niego proch w szałasie zamieniała w błoto, a słupy pary występujące przy ogniu z mokréj odzieży, wcale się nie przyczyniały do uprzyjemnienia naszego mimowolnego pobytu w szałasie pyszniańskim.
Nadeszła noc. Jak tu spać i gdzie? Najchętniéj byłbym się położył na ławeczce przymocowanéj do jednéj z ścian szałaszu, gdzie deszcz najmniéj przeciekał. Ale ławeczki te są zwykle tak wązkie, że chcący leżeć na nich musi wyciągnąć się jak struna albo umieć przenieść środek ciężkości do części ciała zwróconéj ku ścianie, aby nie spaść za każdém poruszeniem się. Na dobitkę ławeczka ta nie była tak długa, aby było można wyciągnąć się na niéj. Przytém spólność niedoli nie dozwalała żadnemu z nas szukać jakiéjkolwiek wygody przed drugim. Uradzono tedy, ażeby juhas nałamał smreczyny z gęstego smreku, zatém nie bardzo mokréj. Tę rozesłano na ziemi nieopodal ognia, na niéj rozciągnął baca świąteczną gunię swoję, pod głowę dano nam siodła, było bowiem na hali kilka koniąt. Tak przeleżeliśmy noc, więcéj udawając śpiących, aniżeli śpiąc rzeczywiście. Ranek nie pocieszył nas wcale. Deszcz i śnieg nie ustawał. Czekaliśmy do popołudnia. Zaczęła się wreszcie urywać bohaterska cierpliwość nasza; postanowiono więc, bądź co bądź dostać się do domu. Że zmokniemy do nitki, na to jużeśmy się zgodzili. Ale czy obuwie nasze wytrwałością swoją naszéj wyrówna, o tém słuszna powstawała w nas obawa, gdyż blisko dwie mile mieliśmy iść nietylko w błocie, ale więcéj w wodzie i po ostrych kamieniach. Więc pełen obawy, ażeby podeszwy obuwia naszego na tak ciężką narażone próbę nie wypowiedziały nam w drodze posłuszeństwa i nie kazały nam odbyć resztę drogi bez ich towarzystwa, zapytałem jednego z juhasów: Macie tu konie; może macie i wózek? — A jest, zabrzmiała wdzięczna dla nas odpowiedź. — A możebyście go złożyli i odwieźli nas do Zakopanego? — Je, czemu nie, była wtóra odpowiedź jeszcze wdzięczniejsza od pierwszéj; jeno musimy się spieszyć, bo potoki zbierają; mogłyby pozrywać mostki. — Rozumie się, że o godzeniu się za tę jazdę nie było mowy; rzekłem tylko, że dziś nie dam już wrócić góralowi na halę, lecz że zostanie w karczmie w Zakopanem na naszym żołdzie on i koń, ażby deszcz zwolniał. W kilka minut wózek był gotowy, baca i któryś z starszych juhasów pożyczyli nam świątecznych guń, które będąc grube na ćwierć cala i jeszcze nie zużyte, chroniły nas choć nieco od deszczu. Minęliśmy szczęśliwie wszystkie mostki, a gdyśmy przez ostatni z nich wjechali na wyższą Miętusią kirę, odetchnęliśmy głęboko, pewni, że nas już żadna nie spotka przygoda, gdy nagle na równéj zapadliśmy się drodze. Jak z procy wyskoczyliśmy wraz z woźnicą na trawnik przy drodze, który się nie zapadł z nami, góral zwrócił i konia w tę stronę, który usiłując wydobyć się, coraz głębiéj tonął, potém wyciągnęliśmy wózek osiadły na osiach i rozworze, i po łące objechaliśmy ostrożnie zdradliwą drogę. Takiéj przygody z podróżujących w Tatrach pewnie jeszcze nikt nie doświadczył.
Nim wytłumaczę ten wypadek, rzućmy jeszcze okiem na otoczenie starych Kościelisk i postąpmy o kilka kroków daléj w górę. Bok wschodni téj części doliny Kościeliskiéj zwie się pod-Adamicą, sama bowiem Adamica jest lesisty czubek daléj w tył, t. j. na wschód położony. Zachodni bok tworzą tak zwane Stoły i wznoszące się za niemi Kominy.
Powyżéj karczmy i nieopodal od niéj, ale na wschodniéj stronie potoku na małéj równince obfite bije źródło, zlewające swe wody dwiema strugami do strumienia kościeliskiego. Niedorzecznością zatém jest uważać je za źródło strumienia, który przybywając z góry, zabiera jego wody z sobą. Do źródła prowadzi kładka. W jakim ona dzisiaj jest stanie, nie wiem; atoli przed dwoma laty pod jednym z towarzyszących mi uczniów gimnazjalnych załamała się jedna jéj połowa, a uczeń wpadł do potoku. Dawniéj źródło otoczone było poręczą, na strugach, uprowadzających wody jego do strumienia kościeliskiego, są mostki, około niego było kilka, prostych ławek i siedzeń z kamieni i darni sporządzonych, rozumie się samo przez się, że nie dla wygody zwiedzających te miejsca, lecz dla byłych wielkomożnych właścicieli Zakopanego. Że obmyślenie jakichkolwiek wygód dla przybywających do Zakopanego, dla zwiedzania Tatr i ułatwienia im pobytu w Zakopanem powiększy ich liczbę, a tém samém przysporzy w ogóle niezamożnym góralom dochodu, tego, zdaje się nie pojmowano, owszem mniemaćby można, że ubóstwo ludu wydawało się pożądańszém, ażeby był zmuszonym przestawać na jak najlichszym zarobku, a ten jeszcze uważał za łaskę i dobrodziejstwo. Ciepłota wody w pomienioném źródle czyni tylko 4˙08° R.
Zaraz nad źródłem dolina znowu się zwęża. Skały Wysranki czy Wyzranki i Kominów zbliżają się do siebie, zostawiając jak w Bramie tylko dla potoku i drożyny nad nim wązkie przejście zwane między krzesanice. Krzesanicami zwą górale skały bardzo strome lub całkiem prostopadłe, zatém nieprzystępne, więc jakby okrzesane czyli skrzesane.
Nim się puścimy w dalszą drogę, rzućmy okiem na część doliny kościeliskiéj, dotąd przebytą. Na wyżnią Miętusią kirę ciasnym wstępuje się wyłomem; stare Kościeliska zamyka taki sam wyłom. Część doliny kościeliskiéj położona między temi dwoma wyłomami, od północy i południa zamknięta niemi, jest piękną kotliną podługowatą o dnie w ogóle równém, pochyloném ku północy. Że ta kotlina była kiedyś wielkim stawem górskim, nie podlega żadnéj wątpliwości. Doliny górskie powstały, jak każdemu wiadomo, jedne równocześnie z górami, wśród których się znajdują. Są to smugi czyli miedze prócz ogólnego wzniesienia spólnéj podstawy całego pasma lub gniazda górskiego najmniéj dotknięte działaniem odśrodkowych sił wnętrza ziemi, których czynności powstanie gór przypisujemy. Inne doliny powstały i tworzą się dotąd bezprzestannie przez działanie wód, deszczów, śniegów i lodów, gorąca i mrozów. Jeszcze inne doliny, a do tych należy właśnie dolina Kościeliska, tworzyły pierwotnie jednę lub kilka kotlin zapełnionych wodą. Wody ściekające z nich skutkiem ich przepełnienia tworzyły sobie na mniejszych lub większych przestrzeniach coraz głębsze i szersze koryta, biorąc wagę ku uściom dolin. Tak powstały wyłomy rzek nieraz przez całe pasma gór. Cztery takie wyłomy rzadkiéj piękności mamy naokoło Tatr, świadczące, że Tatry były kiedyś wielką, z wszech stron wodami oblaną wyspą, na północnym wschodzie wyłom Dunajca przez Pieniny między Czorsztynem a Krościenkiem, Popradu przez Beskidy poniżéj Andrejówki na granicy ziemi spiskiéj i Galicji, Orawy od Parnicy aż po ujście do Wagu, wreszcie Wagu poniżéj Kralowanu. Doliny międzygórskie, jakimkolwiek powstały sposobem, bezustannym ulegają zmianom. Z skalistych szczytów osaczających doliny, jeżeli nie są porosłe lasem, odrywają się i staczają do dolin odłamy skał wszelkiéj wielkości, potoki wezbrane znoszą z górnych piątr odtok zawalający ich łoże. W wszystkich dolinach stromemi otoczonych skałami, drobniejsze odłamy, w Tatrach piargami zwane, zawalają stopy tych ścian do znacznéj nieraz wysokości. Stosownie do wzniesienia swego nad poziom morza porastają te piargi z czasem trawą, krzewiną, kosodrzewiną lub lasem, zwężając doliny po bokach, a podnosząc zarazem dno ich. Wały odłamów przegradzające doliny szersze od ściany do ściany, niemniéj pagóry złomów skał wszelkich rozmiarów w środku dolin, są zabytkami okresu lodowcowego. Tatry dziś nie mają lodowców, ale że je kiedyś miały, nie ulega żadnéj wątpliwości. W roku 1869 zastanawiałem się nad kilku ogromnemi świeżemi odłamami granitowemi wśród kosodrzewiny przy Morskiém Oku. Oglądając się naokoło, aby dostrzedz zkąd spadły, w północno-zachodniéj ścianie w znacznéj wysokości ujrzałem plamę innéj barwy od reszty skały. Ztamtąd więc spadły te odłamy. Dziwiłem się jednak, jakim sposobem zatoczyły się tak daleko w kosodrzewinie gęstéj, nie zatrzymawszy się w niéj lub nie zostawiwszy w niéj przynajmniéj śladu odbytéj drogi. Po śniegu w zimie aż tutaj stoczyły się te głazy, rzekł góral, inaczéj nie byłyby się tak daleko zatoczyły.
Gdy obszerniejsze kotliny międzygórskie przez długi czas zalewała woda, nagromadzony w nich drobny zwir i piasek, roznoszony przez poruszenie wody po całéj przestrzeni, zapełnił z czasem zagłębienia między większemi głazami i równe utworzył dno czyli płaszczyznę, która po ustąpieniu wód wnet bujną pokryła się roślinnością, tworzącą już to zbity murawnik, już téż pyszne łąki górskie czyli polany. Wyżnia kira Miętusia w dolinie Kościeliskiéj, środkowa część doliny Miętusiéj, Mała Łąka, Kondratowa po za Giewontem, Jaworzynka pod Magurą Zakopiańską są takiemi stawiskami. Jeżeli lite dno tych kotlin nie leży głęboko, a przy ich ujściu nieckowato się wznosi, w czasie dłuższych deszczów zagłębienia te zapełniają się wnet wodą do samego wierzchu, która bokami tylko ścieka, częścią w parę się zamienia a w części przez bujną roślinność bywa spotrzebowaną. Wonczas miejsca nieporosłe trawnikiem a nasiąkłe wodą nie zdołają znieść większego ciężaru i łatwo zapaść się na nich, aczkolwiek nie tak głęboko, ażeby to miało grozić rzeczywistém niebezpieczeństwem.
Ktoby z czytelników zwiedził w czasie dłuższéj pogody Małą Łąkę i z niéj podszedł ku przełęczy między Giewontem i Kopą Kondratową (Kondracką) lub między rzeczoną Kopą a Czerwonym Wierchem, spostrzeże, że tu i owdzie żlebkami sączą się strużki z boków gór otaczających górny koniec doliny Małéj Łąki. Téj zaś żaden nie przerzyna strumyk. Dopiéro znacznie niżéj w lesie wydobywa się spory potok. Rzecz oczywista, że woda ściekająca namienionemi strużkami ginie w zwirze Małéj Łąki, sączy się w nim i po calcu skalistym tworzącym właściwe dno doliny, aż wreszcie w miejscu znacznie niżéj położoném wydobywa się na wierzch. Taki jest początek prawie wszystkich potoków tatrzańskich i licznych wywierzysk, n. p. głównego ramienia Bystréj pod Kalatówkami, potoku w Olczyskach i wielu innych.
Tu jedno jeszcze pytanie: Zkąd wzięła nazwę dolina Kościeliska? dla czego jedna jéj część, t. j. ta właśnie, która do niedawna była zabudowaną i zamieszkaną, zwie się Staremi Kościeliskami? — Od mnóstwa kości ludzkich porozrzucanych po dolinie od czasu porażki jakichś wojsk nieprzyjacielskich, która, jak mówi Goszczyński w swoim Dzienniku podróży do Tatr (str. 218) miała właściwie zajść w dolinie leżącéj pod Giewontem przy drodze z Zakopanego do Kościelisk a zwanéj dziś Biały Potok. Zdają się potwierdzać tę wieść rozrzucone po niéj kości ludzkie do niezliczenia, utrzymuje Goszczyński.
Wywód ten prócz przypadkowego podobieństwa imion nic nie ma za sobą. Że Mongołowie w czasie wtórego napadu swego na Europę (1241—1242) pustoszyli ziemie sandecką i spiską, na to są dowody dostateczne. Na Podhalu nowotarskiém w r. 1204 nie było jeszcze ani jednéj osady, w tym bowiem roku Henryk, książę krakowski i szląski, Teodorowi, wojewodzie krakowskiemu, nadał prawo do osadzania Niemców w lesie koło rzek Ostrowska, Dunajca (białego), Dunajca czarnego, Rogoźnika, Lepietnicy, Słonéj (teraz Słonki przy Rabce), Ratajnicy, Niedzielskiéj i Stradomi. W r. 1234 istniał już Ludźmierz, w tym bowiem roku Wisław, biskup krakowski, temuż Teodorowi, synowi Jana, pozwolił budować kościół w Ludźmierzu (Ludomer[4]), a w roku 1237 wspominany jest Rogoźnik[5]. Przywiléj lokacyjny Nowegotargu jest z r. 1252[6]. W nim wspomniany jest zamek szaflarski, wreszcie w dyplomie z r. 1254[7] wymienione są między innemi rzekami oba Dunajce, wielki i mały Rogoźnik, Leśnica, Piekielnik, Poroniec, dalej góra Obidowa, wreszcie pola i łąki zwane Długiepole, Ludźmierz, Dębno, Ostrowiec. Na tych tedy opierając się dowodach, nim nowe, dotąd nieznane zostaną odkryte dyplomy, słusznie utrzymywać można, że od Szaflar i Rogoźnika aż po same Tatry całe Podhale gęstym pokryte było lasem. O Zakopaném najdawniejszą wzmiankę znalazłem za Stefana Batorego. Dzianisz powstał dopiéro około r. 1600; w aktach oryginalnych z r. 1630 znalazłem bowiem skargę Dzianiszan na szlachetnego Pietrzykowskiego, osadcę swego, że ich do robót poniewala, lubo im wola jeszcze nie wyszła. Komisarze królewscy uczynili ich przeto wolnymi od wszelakich robót, powinności i podatków. W północno-zachodniéj części ziemi spiskiéj, tworzącéj orograficznie i hydrograficznie z Podhalem nowotarskiém całość jeograficzną, przed r. 1300 istniały Frydman (1073?), Nowa Biała i Krempach (1278), Łąpsz dolny (1274), Kaczwin (Katzenwinkel 1278), Starawieś (1300), Hanuszowie (1236) i Lechnica (1278). Dopiero w XIV wieku wspominane są Dursztyn (Dürrenstein? 1312), Frankowa (1320), zamek dunajecki (Niedzica, 1328), Rychwałd i Lipnik wielki (1334—38), Osturnia (1366).
Po obu brzegach Białki od Krompachu aż w Tatry w r. 1320 były lasy[8]. Jeżeli zatém na Podhalu nowotarskiém dopiero w pierwszéj połowie XIII wieku zaczęto zakładać osady, czegoby tam byli szukali podówczas Mongołowie? w lasach bezdrożnych, poprzerzynanych rwącemi rzekami i potokami? czego w dolinie Kościeliskiéj albo zgoła w Białém pod Giewontem? Proszę zajrzeć do Białego a iść potokiem, nad którym atoli żadnéj nie ma ścieżki, aby zrozumieć całą niedorzeczność twierdzenia Goszczyńskiego. Wreszcie jeżeli w Białém pod Giewontem była potyczka, jakimże sposobem miano Kościelisk dostało się nie téj, ale całkiém innéj, z kolei czwartéj dolinie, prawie o milę na zachód odległéj? W Białém pod Giewontem Goszczyński nie był, więc kości ludzkich rozrzuconych po téj dolinie do niezliczenia sam nie widział. Powiedziano mu bajkę, a on jéj uwierzył. Albo je widział w dolinie Kościeliskiéj? Wątpić należy, ażeby tam były mogły przeleżeć od czasów jakiéjś potyczki. Dopóki przeto więcéj przekonywających nie dostarczy kto dowodów na wywód nazwy doliny Kościeliskiéj od kości pobitych w niéj nieprzyjaciół, Szwedów czy nawet Tatarów, za bajkę uważać go należy. W kopalniach w Ornaku i w Pysznéj pracowano z pewnością już za Zygmunta I, ale nie za Bolesława Chrobrego. W części doliny Kościeliskiéj, zwanéj dzisiaj staremi Kościeliskami, górnicy mieli kościołek, który z czasem upadł, zostawiając nazwę miejscu, w którém się znajdował. W kościołku tym lub koło niego chowano może zmarłych górników. Jeżeli zatém na Kościeliskach znaleziono jakie kości ludzkie, dawnych górników kości to być mogły. Po zaniechaniu robót w pomienionych kopalniach górnicy opuścili swoją osadę w starych Kościeliskach, a na osadę późniejszą, powstałą u ujścia doliny w miejscu otwartszém między polanami przeszła nazwa Kościelisk. Kościeliszczan Zakopianie dotąd zowią ludźmi z polan. Jaka była pierwotna nazwa osady górniczéj w starych Kościeliskach, nie wiadomo. Wreszcie opowiadanie Goszczyńskiego przypomina zbyt żywo porażkę księcia rakuskiego Leopolda przez Szwajcarów pod Morgarten (1315).
Z zwężeniem się doliny powyżéj starych Kościelisk ustaje także ta nazwa doliny. Ściany skaliste otaczające ten wyłom ciasny, wznoszą się miejscami wprost z potoku, są prawie wszędzie prostopadłe, gdzieniegdzie podzielone na piątra. Krzesanice zaraz po wschodniéj stronie potoku zwą małemi organami, a dziury w nich zbójeckiemi oknami. Już w pierwszych dniach września dopiero o godzinie 10téj słońce zaziera w tę część doliny. Ogromna skała tuż przy drodze ma imię stołu zbójeckiego. Wątpić jednak można, ażeby zbójcy kiedykolwiek byli jedli na tym stole. Przeszedłszy po mostku (2) na wschodni brzeg potoku, ma się znowu kawałeczek bezecnéj drogi. Nie wzniesiona nad poziom wody ulega częstemu zalewaniu, a skutkiem tego psuciu. Co do mostków, będzie tutaj na miejscu następujące objaśnienie dla tych, co jeszcze nie widzieli mostków tatrzańskich. Dwa, trzy lub cztery tramy położone na poprzek potoku, końcami wsparte na brzegach, na nich szereg okrąglaków nie poprzybijanych do tramów, na których leżą, zatém ruszających się pod stopami przechodzących, a podnoszących się kolejno pod końmi, jak klawisze fortepianu, oto mostek tatrzański. Gdy który z tych okrąglaków zgnije lub złamie się, nikt nie kwapi się zastąpić go nowym. Tym sposobem powstają mostki przezroczyste, które nie są wcale rzadkością. Człowiek wprawdzie po najgorszym z nich przejść może wygodnie, podziwiać atoli należy zręczność, z którą konięta góralskie przechodzą po nich, omijając dziury. Poręczy na tych mostkach nie ma.
Uszedłszy nie wielki kawałek drogi, dolina rozszerza się znowu nieco, nie tworząc jednak równinki, jak na kirze Miętusiéj lub w starych Kościeliskach, lecz spadając z obu stron ku potokowi dosyć stromo. Jest to polana Pisana. Nad nią wznosi się w ścianie wschodniéj prawie w środku skała od ludu zwana Saternem, z czego w książkach zrobiono Saturna, słusznie czy nie, kto to wiedzieć może. Obok Saterna ku południu jest turnica zwana Straszakiem, ku północy dwie inne zwą się Nad zamkiem i Spadami. Po zachodniéj stronie potoku trawiasty żlebek prowadzi po za Stoły i na Kominy.
Z polany Pisanéj schodzi się do łożyska w czasie pogody bezwodnego potoczka, przybywającego od wschodu z ciasnéj szczeliny między ścianami to w tę, to w ową stronę nachylonemi. Dno téj szczeliny miejscami nie szerzéj nad 2 metry, zawalone jest złomami skał naniesionemi w czasie nawałności z góry. Tu i owdzie znajdzie się połamany i otłuczony pień drzewa. Szczelinę tę nazwano Krakowem. Na górnym końcu rozszerza się ona i rozczepia na dwa ramiona. Południowo-wschodniém wyjść można na skalisty grzbiet, tworzący północny bok hali Tomanowy, a daléj ku kopalniom w Tomanowie i na rzeczoną halę; ramieniem północno-wschodniem wyjdzie się na Czerwone Wierchy. Przechodząc tamtędy w r. 1867 znaczną przestrzeń na zachodnio-południowym stoku twardego upłazu, widziałem ogołoconą z murawnika skutkiem usunienia się wierzchniéj warstwy ziemi. Kiedy znowu płat ten ogromny pokryje się roślinnością i czy porośnie, to pytanie. Takie spustoszenia zdarzają się w Tatrach coraz częściéj; są one bezpośrednim skutkiem silnego przemoknienia cienkiéj warstwy ziemi podczas nawalnych deszczów, a w wielu miejscach następstwem nierozsądnego wyrąbania całemi płatami kosodrzewiny lub nawet wypalenia jéj, jak to n. p. w górnym końcu doliny Raczkowéj pod klinem (starorobociańskim), w dolinie Wierch-Cichéj i indziéj widzieć można. W hali Kondratowéj wyrąbywano kosodrzewiny na sprzedaż, jak mi mówiono. Lud czyni to nierozważnie dla rozszerzenia pastwisk halskich niewystarczających dla wielkiéj liczby bydła, które po halach trzymają, a którą dla własnego dobra ludu ustawy ograniczyćby powinny. Nie baczą atoli, że przedewszystkiém na stromych i kamienistych zboczach niczem niewstrzymane strugi wód i uwożące się śniegi w krótkim czasie niszczą nietylko uzyskane powyższym sposobem pastwiska, ale zarazem niżéj położone murawniki zrywają lub zasypują żwirem (piargiem) z góry spłókanym.
Kto bez trudu i namacalnie chce się przekonać o prawdziwości powyższych twierdzeń, t. j. że nierozważne wycinanie lub wypalanie kosodrzewiny i niszczenie lasu nietylko nie przysparza pastwiska, owszem takowe niszczy, niechaj się przypatrzy w dolinie Strążysk zachodniemu bokowi Małéj Świnnicy lub północno-wschodniemu bokowi doliny Jaworzynki za hutami zakopiańskiemi. Cały ten bok ogołocony z porostu drzewnego jest dzisiaj nieużyteczne jałowisko, zasypane piargiem drobnego wapienia, z sterczącemi tu i owdzie zwietrzonemi skałami podartemi, kruszącemi się i rozsypującemi bezustannie. Dążąc w stronę Magury przychodzi się na piękną płasienkę (równinkę) zwaną Wyżniem, okoloną z trzech stron lasem i tylko ku Magurze rozwartą. Dawniéj pięknym, bujnym pokryta murawnikiem, teraz przysypana jest drobnym żwirem naniesionym przez wody od kopalń, na około których także aż na sam grzbiet wyniszczono kosodrzewinę i las. Téj téż okoliczności przypisać należy brak wody w téj dolinie.
Jak wszędzie tak i w Tatrach lud kieruje się jedynie widokiem chwilowéj korzyści, nie myśląc wcale o dalszéj przyszłości. Z góry mało kto szczerze go oświeca w sprawach własnéj jego pomyślności, kościołów i szkół za mało, a te ostatnie w ogóle nic niewarte. Przy wrodzonéj nam opieszałości, przy powszechném przestawaniu na tém, iż dawniéj tak było, zapomniawszy atoli, że dzisiaj stósunki społeczne zupełnie zmieniły się, przy właściwéj nam gorączkowości bez wytrwałości i rozsądnego obliczenia się, przy wielkiéj gadatliwości i pochopie do hałasowania a opieszałości w spokojném a nieustającém działaniu, cóż dziwnego, że złe otaczające nas zewsząd wprawdzie widzimy, ale zaradzić mu nie umiemy, bo nie chcemy. Toć i z ludem podhalskim; zamiast wszelkiemi sposoby godziwemi wpływać nań bezustannie, zniewalać go prawie do tego co dobrém, co pożyteczném, co rozumném, demoralizowano go najbezecniejszém wydzierstwém, wyuzdaną rozpustą, bezprawiami i gwałtami najohydniejszemi i najbezwstydniejszemi. Według wiarogodnych zapewnień osób dobrze rzeczy świadomych może nigdzie niema tak zagęszczonego bezecnego pieniactwa, jak na Podhalu. Niestety i tutaj ryba zaśmierdła od głowy. Puściwszy się raz w górę tą szczeliną, w miejscu spadzistém znalazłem pod ścianą południową i wzdłuż niéj dosyć długi mostek, pokryty gałęźmi, mchem i darniami a uginający się pod nogami, jak gdyby się szło po sofie dobrze wysłanéj. To arcydzieło budownictwa alpejskiego zdziwiło mnie; przekonałem się atoli niebawem, że tędy owce wychodzą na pasze. Nie zazdrościłem im téj romantycznéj przechadzki cztery razy co dzień, nie po rzeczonym mostku, lecz po głazach zawalających dno szczeliny. Że z czasem z szczeliny téj powstanie przestrzeńsza i wygodniejsza dolinka, nie ulega wątpliwości, ale ileż to czasu na to będzie potrzeba!
Minąwszy potok płynący czasem z tego tatrzańskiego Krakowa, przechodzi się po mostku (3) na zachodni brzeg potoku Kościeliskiego, gdzie tuż nad potokiem z pomiędzy łomów wapieni luźne wydobywają się strugi. Nieco wyżéj droga wraca znowu na wschodni brzeg potoku (mostek 4), ku tak zwanéj Pisanéj. Jestto ściana wapienna, ściekającą wodą bezustannie roszona i dosyć miękka, ażeby nożykiem wyryć w niéj imię na pamiątkę bytności swojéj w tém miejscu, co téż wielu przybywających w te strony skwapliwie czyni w przeczuciu niezawodnego unieśmiertelnienia się tak łatwym sposobem. Szkoda tylko, że świeżo napływające warstwy zwiedzających powodowane tą samą żądzą szlachetną, nie znalazłszy już próżnego miejsca do zostawienia po sobie pamiątki, zeskrobują napisy pomnikowe poprzedników, ażeby po niedługim czasie ten sam los ich także spotkał pracę.
Z pod téj skały, z pieczary podobnéj do czeluści pieca obfity wypływa strumień wpadający o kilka, kroków do głównego potoku. Ten strumień raczyli niektórzy piszący o Tatrach wynieść do godności źródła Czarnego Dunajca, jakkolwiek już Zejszner dostatecznie wyjaśnił, że on nie jest niczém inném, jeno ramieniem głównego potoku przepływającem szczelinami we wschodniéj ścianie doliny. Już zmienna ciepłota wody w téj strudze powinnaby o tém każdego przekonać. Są atoli jeszcze inne widoczniejsze i jawniejsze dowody, okazujące, że z Pisanéj płynie rzeczywiście odnoga potoku głównego, a nie źródło. Otóż zaraz powyżéj Pisanéj dwa mostki (5 i 6) prowadzą pierwszy na zachodni, drugi na wschodni brzeg potoku. Przypatrzywszy się w czasie dłuższéj pogody wodzie w głównym potoku między temi dwoma mostkami, widać, że na téj przestrzeni jest jéj daleko mniéj, aniżeli powyżéj mostku 6 jak to w sierpniu i wrześniu 1867 roku kilka razy uważałem. Pytanie tedy, gdzie się podziewa woda potoku głównego w okolicy mostku 6? Naprzeciw tego mostku w ścianie wschodniéj, popod którą płynie potok, widać liczne szczeliny. W nich ginie po części woda potoku, wydobywając się znowu w Pisanéj. W zimie, jak mnie zapewniali ludzie miejscowi, w potoku między temi dwoma mostkami woda prawie zupełnie wymarza, tak jéj mało, a wszystka płynie pomienionemi szczelinami. Zresztą gdyby ten przepływ był źródłem, toć woda w nim zawsze musiałaby być czystą bez względu na zmącenie jéj w głównym potoku. Atoli tak nie jest, jak się sam przekonałem. Dnia 20 sierpnia 1867 gdym w towarzystwie dra J. Czerkawskiego i byłego leśniczego Kościeliskiego szedł na Bystrą, nieopodal Polany Smytni napadła nas burza. Przeczekawszy ulewny deszcz częścią w lesie między smrekami, częścią w szałasie smytniańskim, wróciliśmy do domu. Woda w potoku była nadzwyczaj zmącona, jak gdyby kto gliny do niéj namięszał. Cały bok Tomanowy koło przełęczy pokrywa glinka. Potok ztamtąd płynący naniósł tego kału. Ciekawy byłem, jaka będzie woda wypływająca z pod Pisanéj. Znaleźliśmy ją tak mętną, jak w głównym potoku, w źródle zaś czyli wywierzysku w starych Kościeliskach była zupełnie czysta. Baśnie, jakich nagadano Goszczyńskiemu, że pieczarę tę zwiedzano z pochodniami, że po długiéj, trudnéj i chłodnéj podziemnéj wędrówce dotarło nareszcie do ogromnéj sali, ozdobnéj kolumnami i sztukaterjami, z kamienia tak jasnego, że przy blasku pochodni sala świeciła niby djamentowa, że w środku sali leży małe jeziorko, właściwe źródło Dunajca, że tem podziemiem trzy dni i trzy noce iść potrzeba, aby dojść do źródła, że w końcu wychodzi się na szczyt jakiéjś góry, lub téż że tę salę wykuli górnicy dobywający niegdyś w tém miejscu srebra, że szperanie po téj pieczarze oburza ducha mającego tam swoje siedlisko, który w gniewie spuszcza na dolinę chmury i ulewę, otóż te baśnie skłoniły Goszczyńskiego do trzykrotnego zapuszczenia się w tę pieczarę, rozumie się, bezpożytecznie, a jednak wierzył, że śmielszy czy wytrwalszy lub szczęśliwszy od niego potrafi głębiéj zapuścić się i odkryć te dziwa, o których podanie zapewnia.





Wycieczka do Morskiego Oka
przez Zawrat.

Powiadają, że być w Tatrach, a Morskiego Oka nie zwiedzić, znaczy tyle, co będąc w Rzymie nie zobaczyć papieża. Zyskało ono bowiem tak rozgłośną sławę, że wielu turystów udaje się do Tatr jedynie dla zobaczenia Morskiego Oka, przybyli zaś goście w góry dla żętycy lub świeżego powietrza, nie zważając wcale na odstraszające przeszkody puszczają się do Morskiego Oka, chociażby to przypłacić mieli nadwerężeniem zdrowia. Pod względem wygód, ułatwienia komunikacji Tatry to nie Alpy, gdyż rzekłbym są one jeszcze dziewicze; do wnętrza ich wdzierać się przychodzi z znacznym zapasem sił i wytrwałości, aby się nie zrazić lada przeciwnością. Nadaje to właśnie wycieczkom po Tatrach więcéj fantastyczności, wrażenia z podróży uwydatniają się silniéj a przez to dłużéj tkwią w pamięci.
Bardzo ciekawa, pełna uroku jest wycieczka do Morskiego Oka, zwłaszcza odbywając ją pieszo przez Zawrat. Po większéj części jednak podróżni udają się tam wózkiem przez wieś Bukowinę, nie czując się na siłach przebywać kilka grzbietów, szczególniéj Zawrat, pod względem trudności więcéj okrzyczany, niż jest w rzeczywistości. Wielu podróżnych dla wyniesienia swéj odwagi lub po prostu z natury ludzkiéj, miłującéj się w przesadzie, rozpowiada niestworzone rzeczy o niebezpieczeństwach przy chodzeniu po Tatrach, ztąd pochodzi owa sława Zawratu. Z płci męzkiéj zwykle młode pokolenie udaje się tędy do Morskiego Oka, zaś z płci żeńskiéj żadna dotąd osoba nie przebywała Zawratu, spodziewam się jednak, że po przeczytaniu niniejszego opisu niejedna z pań ośmieli się w czasie pobytu w Tatrach pójść słynną drogą ku powstydzeniu niejednego lękliwego mężczyzny, a za trochę trudów znajdzie sutą nagrodę, bo zobaczy naraz przyrodę tatrzańską w całéj okazałości[9]. Niech zaś nikogo nie odstraszają skreślone tu przygody, bo to była wyjątkowa wycieczka z powodu słotnéj pory, którą się odznaczał rok 1869, tak, że w Tatrach nawet po całotygodniowym deszczu na 40 godzin nie można było być pewnym pięknéj pogody.
Otóż gdy po czterech dniach bezustannego deszczu wreszcie dnia 4 sierpnia rozjaśniło się przed wieczorem, a słońce jaskrawo oświeciło Giewont i okoliczne szczyty, postanowiliśmy przywieść do skutku zamiar udania się do Morskiego Oka, bo można było przypuścić, że będziemy mieli kilka dni pięknéj pogody, czego nam właśnie było potrzeba na odbycie téj wycieczki z Zakopanego. Następny jednak dzień zasępiony i niepewny, posłużył nam dla poczynienia przygotowań na drogę, dopiéro trzeciego dnia wczas rano przed świtem stanęło kilka osób w pogotowiu do pochodu, przyjaciel mój Władysław C., siostra moja i ja, bo inni nie dotrzymali przyrzeczenia; za przewodnika wzięliśmy sobie Jędrzeja Walę, syn zaś jego Józef podjął się nam zanieść grubszą odzież i żywność na miejsce noclegu łatwiejszą drogą przez polanę Waksmundzką, którędy mieliśmy powracać. Ze sobą wzięliśmy tylko pożywienie do wieczora starczące i okrywki, które nas miały chronić przez dzień od chłodu.
Nim się ze wszystkiém urządziliśmy, pomimo rychłego wstania czas tak zbiegł prędko, że 6 godzina minęła, gdy ruszyliśmy na wózku w drogę, dokąd końmi mieliśmy dojechać. Koło kościołka Zakopiańskiego (2600’), z pomiędzy licznego szeregu chat, skręciwszy za mostkiem ku południowi wjechaliśmy drogą wiodącą do kuźnic na otwarte pole, mając przed sobą las, za nim od wschodu na zachód rzęd jakby na straży sterczących regli, t. j. gór wstępnych, pośród których rozciągają się doliny, a po nad niemi piętrzą się wierchy coraz wyższe, które mamy przebywać. Doliny Bystréj, dokąd dążyliśmy, od wschodu strzeże wierch skalisty Nosal (3745 stp. wied.) a od zachodu lesisty Krokiew (4264’). Równinę poprzed Krokwią tworzą moczary poprzerzynane licznemi potokami, które złączone przebyliśmy po mostkach na skręcie drogi koło domu Staszeczka. Wjechaliśmy w las jak tu zwykle świerkowy; droga łączy się z gościńcem wiodącym wprost do kuźnic pobudowanych w dolinie Bystréj. Ciągle jadąc pod górę napotykamy mostek z okrąglaków złożony po nad częścią potoku Bystréj, odłączony dla zasilania wodą zwierzyńca dworskiego, co go tu poznać od zachodniéj strony drogi po wysokim parkanie.
Na wstępie do doliny są pierwsze zabudowania; walcownia (2958’) rozpoczyna szereg kuźnic poruszanych wodą. Potoki toczą się przez dolinę kilkoma stronami; droga główna wiedzie przeto w górę ku dworcowi, zaś uboczna, ku wschodowi tuż od walcowni prowadzi przez osadę zwaną Bystrem do Jaszczurówki. O istnieniu kuźnic zakopiańskich za Augusta II. r. 1701 pewna jest wiadomość; obecnie zeszły one do bardzo nędznego stanu, co naturalnie świadczy niepochlebnie o dotychczasowych ich właścicielach; z rokiem 1870 przeszły Zakopiańskie dobra na własność pruskiego obywatela. Przez wycięcie lasów w powyższych dolinach w zimie bywał brak wody w potokach, tak że kuźnice nie miały się czém poruszać.
Jadąc, ciągle w górę, mija się po zachodniéj stronie huty, po wschodniéj domy robotników, a w górze ku końcowi doliny obszerną murowaną karczmę (3116’) za nią jeszcze wyżéj dwór (3192’) i mieszkania dworskich urzędników. Za odlewarnią rozdziela się droga na dwie strony, ku zachodowi na polanę Kalatówki, gdzie jest wspaniałe źródło Bystréj, znane pod imieniem Białego Dunajca, na południe zaś doliny Jaworzynki i do kopalń rudy żelaznéj w Magurze. Dla nas skończyła się tu już jazda, wysiedliśmy z wózka po za karczmą, zaoszczędziwszy sobie w ten sposób blisko milę drogi.
Po wygodnéj kładce przebyliśmy potok rozbijający się z hałasem o złomy granitu, ochoczo z świeżemi siłami dążyliśmy ścieżką ku lasowi, gdzie nas czekał zmudny kawałek drogi na wierzch Boczania. Idzie się krętą drogą lub prostą ścieżką lecz bardzo stromą, męczącą; tą razą Wala powiódł nas naprzód koło źródła wybornéj wody +4°4 Rm. (3,219’) ścieżką wśród lasu, poczém napotkawszy drogę, już nią udaliśmy się ku wierzchowi, bo po słocie trudno bardzo przychodziło nam się drapać po błotnistéj powierzchni pośród korzeni i drzew powywracanych. Tu w drodze spotkaliśmy towarzystwo z kilku młodych mężczyzn złożone, z dwoma góralami, z których jeden kościelny z Zakopanego podjął się ich prowadzić do Morskiego Oka, a ztamtąd przez polski Grzebień do Szmeksu. Minęliśmy ich, nie mając zamiaru czynienia wyścigów w chodzeniu, bo to w górach najniedorzeczniejsze, a jeżeli gdzie wyraźniéj, to tu sprawdza się przysłowie, że daléj zajdzie ten, co idzie powoli ale ciągle.
Stanęliśmy na wierzchu Boczania, las się skończył, ścieżka wiodła po grzbiecie gołego, odartego Opaleńca, gdzie nam się odsłonił ku północy piękny rozległy widok: pod stopami mieliśmy dolinę Olczysk z dwoma polanami, szałasami, a szum potoku z niéj dolatywał; w dali widać było dolinę Nowotarską a za nią Beskidy zamykały widnokrąg. Odetchnąwszy chwilę puściliśmy się daléj żwirową dróżyną ku Kopie Królowéj (4,887’); była to niegdyś droga jezdna, lecz zębem czasu poszczerbiona, dziś tylko służy ludziom do przejścia i dla zapędzenia bydła na halę Gąsienicową. Królewskie miano dostało się dwom czubom góry od jéj właściciela Podhalanina, co się zowie Królem.
W cieniu pod wierzchem Kopy Królowéj południowéj usiedliśmy, aby się nasycić wspaniałym widokiem. Była godzina 8, słońce pięknie oświecało całą przestrzeń ziemi, roztaczającą swoje wdzięki przed naszemi oczami; wiatr chłodził ciało rozgrzane dotychczasową drogą, dzisiejsze pierwsze wrażenia świata górskiego mile duszę usposabiały, czuliśmy we wszystkiém świeżość i urok pięknéj przyrody. Podhale Nowotarskie całe od Orawy po Pieniny u stóp naszych przedstawiało się plastycznie, doliny Czarnego i Białego Dunajca a na nich miasteczka, wsie, osady, lasy, pastwiska i pola orne. U podnóża Beskidów błyszczała wieżyczka kościoła Nowotarskiego, ku zachodowi łańcuch gór ginął gdzieś po za Babią górą a ku wschodowi kończył się Pieninami. Poniżéj naszego stanowiska gdzieś w głębi zieleniała dolina Jaworzyńska, za nią sterczał Giewont w kształcie gotyckiéj wieży, otoczony kotlinami; od zachodu Wielka Koszysta rozpoczynała szereg dzikich turni, które w dalszéj drodze dopiéro w całéj okazałości się nam przedstawiły.
Spotkanie wśród pustych obszarów gór żywego stworzenia bardzo miłe robi wrażenie, czuje się wtedy ów łącznik, jaki istnieje między życiem, jakokolwiek się objawiającém w obec martwoty. To téż dochodzące nas szczekanie psów owczarskich, odgłos dzwonków zawieszanych u szyi owiec, wyrwały nas z osamotnienia. Wkrótce ujrzeliśmy stado owiec a za niém kilku juhasów t. j. pasterzy. Przesunęli się nam w dali na drugą stronę góry i znów szum wiatru pozostał nam za towarzysza, nim dostaliśmy się do doliny stawów Gąsienicowych.
Szliśmy po równinie porosłéj kępkami kosodrzewiny t. j. krzewów karłowatéj sosny, rodzaju najwyżéj rosnącego z wszystkich drzew, bo poczyna się na wysokości 4,200 stóp wied. a kończy dopiéro na 6,085’. Równinka ta jest halą Królową; dawniéj stał tu szałas owczy, lecz dla wichrów przenieśli się z nim pasterze na dół do doliny Gąsienicowéj. Ztąd zachwycił nas widok na łańcuch dzikich turni, które od południa zaległy jak ściana, zda się nieprzebyta. Turnie te gołe, odarte, miejscami płatem śniegu przystrojone, straszą widzów swoją dzikością i wielkością. Co do odległości wzrok nasz wszędzie w górach ulega złudzeniu niezmiernemu, przyczém i w oznaczaniu wysokości bardzo się mylimy. Główną tęgo przyczyną jest brak porównania: człowiek jest tu tak maleńki, że się gubi w olbrzymich rozmiarach natury i dopiéro przez własne doświadczenie nabywa prawdziwego pojęcia o rzeczywistości.
Mijając halę Królową zastanawialiśmy się nad osobliwością niezwykłą: były to ogromne złomy granitu ponarzucane z przeciwnego grzbietu gór na wapień, który jest składową częścią grzbietu, na którym staliśmy, a przedziela go dolina stawów Gąsienicowych, gdzie pośrodkiem widać linję zetknięcia się granitu z wapieniem. Zatém owe głazy granitowe dostały się tu albo przez wybuch wulkaniczny lub w czasie potopu przez wodę. Przypatrując się takiemu szczegółowi, nie wiedzieć kiedy ścieżką na dół wiodącą wśród kosodrzewiny zeszliśmy pod szałasy Gąsienicowe.

Szałas w Tatrach.

Kilkanaście szałasów i szop zaludnia w lecie liczna osada, pochodząca z rozgałęzionéj bardzo rodziny Gąsieniców w Zakopanem, bo do nich tutejsza hala należy. Dla odróżnienia ponadawano Gąsienicom przydomki, które dziś stanowią ich nazwiska, a wszyscy mają prawo do paszenia bydła na hali od nich nazwanéj, od czego i Stawy Gąsienicowemi przezwano. Poniżéj rozlegające się lasy należą do pana Ad. Uznańskiego, właściciela Szaflar i Poronina z przyległościami. Lud tego obywatela bardzo wdzięcznie wspomina, że w biedzie i w wszelkiéj potrzebie ratuje ich, po ludzku się obchodzi, jakby w przeciwstawieniu dotychczasowych właścicieli Zakopanego. Tu zaraz napotyka się dowody jego życzliwości, bo darował drzewa z swego lasu tyle, ile było potrzeba na wystawienie szałasu porządnego i tratwy na Czarnym Stawne. Szałas jest własnością Macieja Sieczki (4,900’), gdzie gość w razie potrzeby znajdzie porządny w stosunku do zwykłych szałasów nocleg. Jest to bardzo ważny nabytek dla pilnych zwiedzaczy gór, że w punkcie zbornym mogą się nie źle przespać, nie potrzebując wracać do Zakopanego; tędy bowiem idzie się na Koszystą, Krzyżne, Wołoszyn, na Granaty, do Morskiego Oka przez Zawrat i na Świnnicę. Ciekawie i malowniczo wyglądają tutejsze koliby czyli szopy na bydło, świadczą jednak o bardzo starożytnym sposobie chodowania bydła jak za czasów Abrahama. Ściany takiéj koliby ułożone są z kamieni wielkich za pomocą drzewa, a gałęzie kosodrzewiny tworzą dach. Do nich spędzają na noc tylko krowy, bo owce pod gołém niebem nocują w zagrodzeniu ułożoném z kosodrzewiny, woły zaś i konie żyją na zupełnéj wolności; nie troszczą się o nie wcale właściciele ani we dnie ani w nocy; paszą się, gdzie chcą i na obraném miejscu według własnéj woli spoczywają. Cóż to za wytrzymałe stworzenia, że przy tak nędznéj opiece nie marnieją, przetrzymując burze i długie słoty bez żadnego schronienia! Z powodu znacznéj ilości paszącego się na hali Gąsienicowéj bydła o sér owczy, o żętycę tu nie trudno, a mleka pysznego, nie zbieranego, słodkiego lub kwaśnego znajdzie tu aż do przesytu.
Poszliśmy prosto przed szałas Sieczki; na nasze powitanie wybiegł juhas, zapraszał do wejścia, lecz woleliśmy na świéżém powietrzu odpocząć i spożyć trochę mleka, które nam z szałasu wyniesiono. Mając daleką i stromą drogę przed sobą, musieliśmy dla ustrzeżenia się od ociężałości zadowolnić się jak najmniejszą ilością mleka wybornego, o jakie trudno po innych halach.
Mały odpoczynek przy szałasie posłużył nam do rozpatrzenia się w rozłożonym przed nami grzbiecie turni śnieżystych. W środku piętrzy się jak wieża spiczasty Kościelec, od wschodu u stóp jego widać wał jakby groblę, porosłą kosodrzewiną, za którą mieści się Czarny Staw Gąsienicowym przezwany dla odróżnienia od innych Czarnych stawów po Tatrach. Nad stawem od południa sterczą Czarne Ściany (7,316’), dalej widać wierzchołki Granatów (północny szczyt 7,090’ a południowy 7,101’), poprzed niemi Mała Koszysta (6,631’), która stopami swemi ku wschodowi zwróconemi zakrywa przed nami dolinę Pańszczycę; za nią ukazuje się długi grzbiet Koszystéj Wielkiéj (7,047’). Gdy się znów zwrócimy od Kościelca ku zachodowi, zaimponuje nam olbrzymia turnia przepaścista, Świnnica, najwyższy szczyt w tém paśmie (7,395’). Daléj ku zachodowi przełęczami poprzedzielane widać Pośrednią Turnią (6,845’), Skrajną Turnią (6630’), z któréj schodzi grzbiet na przełęcz Liljowe (6,165’). Stokowiska pod Świnnicą i Pośrednią Turnią zajmują stawy Gąsienicowe.
Świerki rosnące w swéj wyższéj strefie wegetacyjnéj wyróżniają się od swoich braci w równinach; gałęzie górskich świerków nie układają się na około pnia regularnie, lecz fantastycznie się grupują, a przytém świerk, zwany w Tatrach smrekiem, nim dorośnie, przetrzymać musi burze, wichry, mrozy i wszelkie żywioły górskie, a w końcu osiwiały sterczy jak szkielet, nadając dziksze wejrzenie tatrzańskim dolinom. Takich właśnie starców świerkowych dosyć oglądaliśmy, podążając ku Czarnemu Stawowi. Od szałasów Gąsienicowych wiedzie ścieżka część drogi na dół pośród bujnego kosodrzewu i złomów granitu, którego różne gatunki napotykaliśmy, barwy różowéj, szarawéj, żółtawéj, z błyszczykami świecącemi metalicznie jak srebro. Ulepszyli ścieżkę tę przewodnicy najsłynniejsi na Podhalu, Jędrzéj Wala i Maciéj Sieczka, powycinawszy kosodrzew, gdzie zawadzał lub utrudniał przejście. Trudną mieliśmy przeprawę przez potok płynący z Czarnego Stawu, bo po deszczach więcéj niż zwykle toczyło się wody po kamieniach. Postępując coraz bystrzéj w górę, po 3 kwadransach drogi od szałasów przybyliśmy na wierzch wału, zkąd naraz ukazała się nam wielka powierzchnia ciemnéj, gładkiéj i połyskującéj się jako zwierciadło wody, a okoliczne turnie pięknie się w niéj odbijały. Był to Staw Czarny.
Na wysokości 5,263 st. przestrzeń 31 morg. 1168 sąż. kw. zajmuje staw wśród pysznego otoczenia, ubiegając się z Morskiém Okiem o pierwszeństwo w piękności. Wysepka, niedaleko brzegu stercząca po nad wodą i zielonością pokryta, urozmaica ciemną powierzchnię wody, w któréj głębiach nurza stopy swe spiczasta turnia, przezwana od podobieństwa do kościoła Kościelcem. Wypoczynek mieliśmy tu wyśmienity, mchy i trawy bujne służyły nam wybornie za fotele lub kanapy, a przed nami widok wspaniały, upajający. Czarny Staw jednak ustępuje pierwszeństwa Morskiemu Oku z powodu braku drzew, czego przyczyną jest jego położenie wyższe od Rybiego o 803 st., gdzie już tylko kosodrzewina rośnie. Przy ujściu potoku ze stawu odszukaliśmy tratwę, gdzie ją pęd wody i wiatr zawiódł. Zbudowali ją znowu ciż sami przewodnicy, Wala i Sieczka, wywłócząc z wielkim trudem drzewo w górę z lasu. Tratwa, zbudowana dla studjów naukowych i dla zabawy gości, doznała zaraz opiekuńczéj troskliwości o dobro drugich, bo dwóch artystów, malarzy krajowidoków, A. Sw. i Bg., którzy tu bawili jeszcze w jesieni, popłynęli tratwą tą na Czarnym Stawie po pod Kościelec, tam na brzegu wysiedli, zostawiwszy ją już na zimowanie. Na wiosnę przy tajeniu lodów urwał się głaz od turni i spadłszy na tratwę przedziurawił i taką, późniéj górale na bezpieczne miejsce przywiedli.
W drodze do Morskiego Oka tu odpoczywający podróżni, mając przed sobą olbrzymi, urwisty grzbiet skalisty a nie przypuszczając, aby go można przebywać, zwykli pytać przewodników o dalszą drogę. Przezorni górale odpowiadają wymijająco, nie chcąc straszyć gości, bo zdarzało się, że na widok tego tu pasma turni opuszczała odwaga niektórych turystów do drapania się na wierzch grzbietu.
Bardzo mile zeszło nam kilka chwil po nad Stawem Czarnym; miejsce to usposabia poetycznie, bo oprócz pięknego widoku cisza i pustka robi na umysł wrażenie. Dla Władysława była tu jeszcze inna przyczyna zachwytu, bo po raz pierwszy w życiu oglądał jezioro tatrzańskie.
O godzinie 10 puściliśmy się daléj brzegiem wschodnim Czarnego Stawu, koło krzewów kosodrzewiny, przypatrując się po drodze wodom jeziora. Widać było zagłębianie się dna, bo im mniejsza przestrzeń wody dzieliła dno od powierzchni, barwa wody jaśniała, ukazując przez swoje przezrocze lada głaz, a przeciwnie na strasznych głębiach barwa wody aż do czarności ciemniała. Kamienie rzucane, uważając po bańkach powietrza wydobywającego się z wody, leciały długo, nim na spodzie osiadały. Po przybyciu do stóp turni po nad stawem przez toczący się potoczek od Zmarzłego czekała nas pierwsza trudniejsza przeprawa przy wydostaniu się po tak zwanych dwóch olbrzymich Piętrach, przez złomy granitu, po litéj skale w coraz dzikszém otoczeniu. Urozmaicał nam drogę Wala swojemi opowiadaniami przygód z różnymi podróżnymi; posiada on bowiem niewyczerpane źródło tego rodzaju wiadomości i dar skreślania ich z dotykalną mimiką. Ma to swoją korzyść dla gości, zwłaszcza w miejscach trudniejszych, bo przez taką gawędę odrywa się uwaga od upatrywania niebezpieczeństw, czasem nawet tam, gdzie ich zupełnie nie ma.
Im daléj postępowaliśmy, okolica dzikszą się stawała. Od wschodu kotlinę Granatów zalegają ogromne piargi t. j. usypiska żwirowe, tworzące się z kruszenia i obrywania skał, a zamiast jakiéjkolwiek roślinności zalegają tu i owdzie płaty brudnego, wiecznego śniegu. Od zachodu i południa piętrzą się przed nami skały z roztworem, gdzie mamy wejść po nad Zmarzły Staw. Od północy tylko ma gdzie oko pobujać ku dolinie Nowotarskiéj na Beskidy a pod stopami rozkłada się w całéj rozległości Czarny Staw, którego właściwy kształt ztąd dopiéro można zobaczyć.
Idąc ostrożnie tuż za przewodnikiem, jakoś tam się nie źle wyszło na wierzch, ale przy zboczeniu w lewo lub w prawo trwożyła przepaść wprawdzie nie wielka, mogąca jednak każdego pozbawić życia. Dla cierpiących na zawrót głowy już ten kawałek drogi jest niebezpiecznym. W godzinę po odejściu od Czarnego Stawu, spinając się czasem na czworakach, weszliśmy w roztwór koło płatu śniegu do dolinki Zmarzłéj, nazwanéj od stawu, który w lecie bywa jeszcze zamarznięty; tą razą długie deszcze uprzątnęły ze stawku Zmarzłego lód jak i z wielu miejsc śnieg. Chociażby na najobojętniejszéj duszy musi wywrzeć wielkie wrażenie kotlina koło Zmarzłego, bo zaprawdę, wszystko tu tak dzikie, urwiste, gołe, odarte z roślinności i pozbawione życia, że grozą przejęty umysł szuka przedmiotu, coby go mógł rozweselić, natchnąć odwagą, chociaż nic na niego nie godzi. Człowiek tu tak maleńki, że ginie w gruzach granitowych, odcięty od ludzi, potęgę swoją widzi upokorzoną, duch zaś rwie się gdzieś wyżéj, bo zaległe turnie na wszystkie strony świat zasłaniają, nieba nawet nie wiele widać, zdaje się, że stoimy na miejscu okropnego zniszczenia, strasznego spustoszenia, jakby nazajutrz po potopie.
Spojrzawszy od wstępu do téj dolinki, mamy przed sobą w całéj okazałości Zawrat. Jest to roztwór wązki pomiędzy dwoma wyniosłemi turniami zawratowemi, dokąd wiedzie droga spadzista po olbrzymiém usypisku. Od zachodu zamykają kotlinę turnie Zmarzłe, łączące Kościelec z Świnnicą, od wschodu po za turnią zawratową wznoszą się Czarne Ściany, daléj Granaty, między niemi jest dolinka zwana nad Zmarzłem (6,101’). Po za nami spód Granatu północnego zasłania skała, po któréjśmy się tu wdrapali. Poniżéj czerni się wśród zwalisk granitu Staw Zmarzły (5,670’), do którego spływa potoczek z dolinki pod Granatem.
Piękna pogoda, czysty błękit niebios wpływały mile na nas, odpychając wszelką obawę deszczu; ja rysowałem Zawrat a moje towarzystwo pod wrażeniem dzikiéj nad miarę okolicy rozglądało się we wszystkiém, co nas otaczało. Po niejakim czasie usłyszeliśmy głosy ludzkie, byli to wzmiankowani turyści napotkani przez nas na Boczaniu. Po pozdrowieniu się wzajemném podążyli w górę bez odpoczynku, gdy w téj chwili dał się słyszeć grzmot a w kilka minut począł deszcz padać grubemi kroplami. W tém przykrém położeniu Wala poradził nam schronić się pomiędzy złomy granitu; przyjęliśmy jego radę z radością i w lot ją wykonaliśmy, wyszukawszy sobie najdogodniejsze szczeliny. Każdy z nas zajął osobne stanowisko odporne przeciw deszczowi. Żywność ulokowałem w najpewniejszém miejscu, obok niéj sam się ułożyłem tak, żem zgarbiony, na pół stojąc na pół siedząc, wśród kilku głazów spoczywał zasłonięty od nawałnicy. Mój towarzysz niedaleko mnie znalazł sobie ukrycie, stojąc pod olbrzymim złomem, siostra zaś miała kącik najdogodniejszy w zwykłéj pozycji siedzącéj, a przewodnik nasz wsunął się do jakiéjś nory, z któréj mu tylko pięty wystawały.
Zaledwieśmy się zdążyli schronić, zawyła burza straszna, o jakiéj tylko będąc w górach można mieć pojęcie. Grom po gromie uderzał w skały, huk okropny rozlegał się w powietrzu, zdawało się, że się ziemia zawali, ulewny deszcz z trzaskiem rozbijał się w parę o twardą głazów powierzchnią, zewsząd szumiąc toczyły się strumienie, wodospady; niektóre z nich, gdy się chwilami rozjaśniało, widzieliśmy, jak biegnąc w przepaść nie doleciawszy spodu ginęły zamienione w parę. Czasami ustawała nawałnica, już zdawało się, że spokój zapanuje w naturze, gdy znowu nowe chmury nadciągały, pioruny biły i toż samo powtarzało się ciągle. Ja mając z pośród dwóch złomów roztwór zwrócony ku Zawratowi, śledziłem podróżnych, co nas minęli; chwilami dostrzegałem ich, jak się pięli po skałach, nie mając biedni nic innego do wyboru, bo już wyżéj nie napotyka się takich szczelin między głazami, jakie nam tu służyły za schronienie.
Przez półtory godziny srożyła się burza, tak długo nie mogły się ustatkować rozhukane żywioły; wśród tego często przychodziła mi myśl, czy pierwszy lepszy piorun nie uderzy w kamień chroniący mnie od deszczu i nie zdruzgoce mnie na miazgę! Z jednego względu cieszyłem się, że mi mimowoli zdarzyło się nabrać wyobrażenia o strasznéj burzy w górach i to w miejscu jakby naumyślnie ku temu wybraném, dzikiém i martwém; z drugiego znów względu moje położenie nie było wcale do pozazdroszczenia, gdyż dokuczała mi niemożliwość zmiany pozycji jednostajnéj a woda ściekająca z powierzchni głazów dostawała mi się za kołnierz, to znów do lewéj kieszeni, a przytém temperatura obniżona nagle ziębiła nieruchome ciało. Mimo to dobry humor nas nie odstępował a ciągła nadzieja końca obecnego losu dodawała otuchy.
Wreszcie ustał deszcz, grzmoty przeniosły się gdzieś w inną stronę Tatr, dolatywał nas tylko ich głuchy odgłos; wszystko uciszało się, nawet szmer ścieków malał a z obrotu chmur po 2 godzinnych obserwacjach wywróżyliśmy sobie pewną nadzieję pogody. Po wyjściu z tak zwanych przez górali kolib i obejrzeniu ich wzajemném trzeba było ruszać w drogę, lecz brakło nam przewodnika. Wołaliśmy go na wszystkie strony lecz napróżno; rozbiegliśmy się go szukać pośród złomów, gdy po niejakiéj chwili Władysław odnalazł go w inszéj niż przedtém szczelinie śpiącego wyśmienicie. Burza w Tatrach nie była mu nowością, przyzwyczaił się chodząc na kozice przetrzymywać prawdziwie smutne tarapaty, więc obojętną była dla niego ulewa z grzmotami. Przecież raz Wala z wyprawy na kozice wrócił ledwie po 11 dniach, opłakany przez rodzinę, bo zasypany śniegiem wydobyć się nie mógł i nacierpiał się głodu.
Błogosławiliśmy szorstką powierzchnię granitu, że po zmoczonych złomach lub wilgotnéj skale można było bez obawy postępować, gdy wapień mokry staje się niedostępnym i niebezpiecznym bardzo. Minąwszy źródło nadzwyczaj zimne +1°36 Rm. odpływające do Zmarzłego Stawu, szliśmy po litéj skale, po głazach wielkich, koło śniegów lewą stroną stokowiska, nim nas wprowadził przewodnik we właściwy Zawrat, gdzie turnie przeciwległe tworzą ową olbrzymią szczelinę, którędy trzeba się wydostawać na wierzch grzbietu. Ślady naszych poprzedników zupełnie zatarł ulewny deszcz, nie spotkaliśmy ich już nigdzie w drodze, aż wieczorem dopiéro w szałasie u Morskiego Oka.
Postępuje się daléj z mozołem po gruzach różnéj wielkości głazów granitowych, raz zbliżając się ku wschodniéj, drugi raz ku zachodniéj stronie, to znów samym środkiem roztworu, jak gdzie dogodniéj, aby się utrzymać na usuwającéj się z pod nóg powierzchni. Ściany wilgotne, gładkie, żadnéj ulgi nie udzielają, bo się ich uczepić nie można; wszystko polega na przezorném stąpaniu, aby się utrzymać w równowadze i nie upaść z osuwającym się kamieniem. Dla wytchnienia staje się co chwilę, umocowawszy się kijem lub czując pod stopami pewniejszą podstawę. Od Zmarzłego wyruszyliśmy zziębnięci, a tu już w pocie czoła przychodziło nam się drapać w górę z pomocą laski, to na czworakach; czasem usunięty z pod naszych nóg kamień potoczył się na dół rozbijając inne po drodze napotkane, nim gdzieś uwiązł. Jedynie to osuwanie się głazów jest przy przechodzeniu Zawratu wielkiém utrudzeniem, przytém ma się obawę ciągle, aby za sobą idącego towarzysza zrzuceniem kamienia nie uszkodzić. Ostatnią okoliczność można uważać za prawdziwe niebezpieczeństwo w téj drodze, co naturalnie przy roztropności i ostrożności podróżnych jest łatwém do uniknienia, bo zresztą wszystkie inne przeszkody są dla każdego do pokonania. Bojaźliwsi ludzie jak i nerwowi trwożyć się zwykli bardzo przy przechodzeniu Zawratu, bo zdarza się, że gdy stąpną na jeden kamień a ten się usuwa, stąpają na drugi, ale i z nim toż samo się dzieje, co jeszcze z kilkoma następnemi się powtarza, to więc wzbudza obawę, dobywają ostatnich sił, aby się wydostać na pewniejsze miejsce, w tém natężeniu silniéj stąpają, przez co coraz więcéj się porusza kamieni, rumot powstaje, nogi w kolanach drżą, krew uderza do głowy i w takim zdeorganizowanym stanie, przy braku tchu, z nadwerężeniem zdrowia drapią się bez wytchnienia na wierzch, gdzie wylęknieni, opadli na siłach padają na ziemię, wyrzekając się na zawsze Zawratu; potém zaś opowiadają z doświadczenia własnego o niesłychanych niebezpieczeństwach w drodze takiéj, którą drudzy przebywają śmiało bez obawy, bez wytężenia sił, dziwiąc się potém opowieściom o podobnych niebezpieczeństwach jak powyższe. Jeźli Zawrat śniegiem zawalony, przejście przez niego prędsze po schodach w śniegu wykuwanych toporkami, ale niebezpieczne.
Idąc z dobrym przewodnikiem, jak nam się to przydarzyło z Walą, uniknęliśmy wszelkich kłopotów w tém miejscu. Szedł on naprzód, wyszukując najpewniejszéj podstawy, a gdzie było źle ostrzegał, podawał rękę i najzupełniéj uczył nas chodzenia po takich usypiskach. Wykazywał nam płonność obawy o spadnięcie, gdyż w razie stracenia równowagi przy osuwaniu się kamieni przyklęknięcie wybawia od upadku i daje czas do nabrania sił. Siostrze méj szło w téj przeprawie najlepiéj z nas, bo była najlżejsza, a Władysławowi najgorzéj z powodu największéj objętości ciała: pod jego bowiem stopami ruszały się takie złomy, które pod kim innym ani drgnęły, więc porządnie się napocił a kilka razy zatrwożył, nim osięgnął cel.
Doszliśmy do skały, co w poprzek roztworu jak próg się rozłożyła już blisko szczytu. Chcąc tę może 5 łokci wysokości mającą ścianę minąć, spinać się trzeba po wschodniéj jego stronie tuż koło boku turni, czepiając się rękami i nogami szczerbów w skale jak kot a pomagając sobie całém ciałem. Wala pomagał, co tylko mógł, po za progiem jeszcze kilkadziesiąt stóp takiéj saméj drogi jak poprzednia mieliśmy do przebycia, aż wreszcie o 2¼ godz, stanęliśmy na wierzchu Zawratu wśród pięknéj pogody.
A więc dla płci pięknéj początek dany, gdy moja siostra bez wielkiéj trudności weszła na Zawrat od Zmarzłego, zkąd wychód najprzykrzejszy. Podobno pani H. z Krakowa przebyła Zawrat, lecz idąc na niego od Pięciu Stawów, co bez porównania jest łatwiejszą rzeczą, gdyż bok południowy Zawratu niższy dużo od północnego i trawą porosły. Wala wykrzyknął zdrowie méj siostry, co pierwsza z kobiét tędy podążyła do Morskiego Oka, i rad był, że jemu ją przyszło wodzić, zawsze bowiem dla turystów droga przez Zawrat liczyć się będzie do trudniejszych przepraw po Tatrach.
Z trudem się wprawdzie wchodzi na Zawrat, ale chociażby przyszło dwa razy jeszcze więcéj mozołu użyć, wartoby było, bo widok z niego niezrównany, o tyle wraźliwszy od innych, że po kilkogodzinném spinaniu się od Czarnego Stawu ciągle pośród kotliny, zamkniętéj olbrzymiemi turniami, olśniewa zmysły nagle odsłonięty widok przepyszny, wspaniały. Stajemy tu jakby na progu do wnętrza Tatr. Do stóp naszych ściele się dolina Pięciu Stawów; w górnéj części stawów widać tylko dwa, Zadni, zwany także Zmarzłym, i część drugiego zwanego Czarnym. Powyżéj grzbiet okalający tę dolinę poczyna się na zachodzie od Świnnicy najprzód Walentkową, potém ciągnie się przez Kotelnicę, Gładkie, Przechybę a kończy się rozłożystemi Miedzianemi po nad Wielkim Stawem. Drugi grzbiet wychyla się na wprost nas Pośrednim Wierchem, który się wznosi aż do połączenia z Mięguszowskim Szczytem po nad Morskiém Okiem, ku wschodowi piętrzą się ostre szczyty Rysów, najwyższego w całych Tatrach Gierlachu (8,414’). Trzeci grzbiet stanowią bardzo rozległe turnie Grubego Wierchu kończące się ostrym szczytem, Basztą, dopiéro po za tém wszystkiém od południa trochę ku zachodowi wznosi się imponująco Krywań, odznaczający się od sąsiadów oryginalnym swoim kształtem. Od niego bardziéj ku zachodowi między grupą wierchów Koprowéj i Wierchcichy gubi się oko w równiach Liptowa, świecą się wody Waagu a na ostatnim widnokręgu sinieje pasmo gór na Węgrzech, zwane Niźniemi Tatrami. Wschód zasłania nam turnia Zawratowa a zachód Świnnica, która ztąd tak się strasznie przepaścisto i urwisto przedstawia, iż trudno przypuścić, aby na jéj szczycie ludzka stopa stanąć zdołała. Widok z Zawratu wzbogaciła nam jeszcze burza srożąca się w dolinie Koprowéj koło Krywania; dolatywał do nas ciągły grzmot i w naszych oczach ten huragan alpejski przeszedł w turnie ku wschodowi. Oderwać się nie mogliśmy od obrazu, którego twórcą Bóg, więc téż ludzkie słowa go nie określą; ale w końcu trzeba się było puszczać daléj. Spełniliśmy starym naszym zwyczajem toast na cześć obecnéj chwili, przewodnik nasz nie mógł się dosyć nachwalić pieczeni husarskiéj, którą nam żona moja przysposobiła na drogę, a obejrzawszy się po za siebie w kotlinę Zmarzłego, miło się nam zrobiło, że drugiéj takiéj przeprawy nie mieliśmy odbywać w całéj już drodze do Morskiego Oka.
Gdyśmy się mieli spuszczać na dół do doliny Pięciu Stawów, Władysławowi zdawało się, że najdaléj za 5 minut staniemy w dolinie, tymczasem zeszło nam pół godziny, bośmy naraz nie widzieli całego zbocza góry lecz najbliższą krawędź, która zasłaniała dalszą. Zszedłszy z wielką ostrożnością po bardzo ślizkiéj trawie lub po rozrzuconych gdzieniegdzie kamieniach, przy pomocy kija przybyliśmy na jakieś zbiorowisko wody, obecnie deszczowéj, z którą się źródlana mięszała. Staw pierwszy z pięciu, zwany Zadnim lub Zmarzłym (11 morg. 1149 sąż. kwadr.), bo brzeg jego zawsze zalega lód i śnieg, obeszliśmy w oddaleniu, zdążając po wierzchu wielkich złomów granitowych koło turni północnéj strony téj doliny. Dla wielu osób chodzenie po zwaliskach kamieni jest uciążliwém, stąpają bowiem bojaźliwie aby nie wpaść w szczeliny, nie potłuc się albo nogi nie złamać; lecz nabywszy wprawy, śmiało skacząc i przezornie po wierzchołkach głazów, prędko się przebywa przestrzenie zawalone złomami różnéj wielkości, bo powierzchnia granitu szorstka daje dla nogi pewną podstawę.
Idąc za przewodnikiem, weszliśmy na skałę oddzielającą się od podnóża Koziego Wierchu; tu na téj drodze jedyne to miejsce, zkąd widać naraz wszystkie pięć stawów. Dotąd nam znowu sprzyjała pogoda, chociaż się coraz bardziéj zachmurzało od zachodu; wkrótce deszcz począł padać, spieszno więc schodziliśmy na dół, aby się znów gdzie schronić. Drugi staw, Czarny (22 morg. 1077 sąż. kwadr.) minęliśmy, z niego płynie potok do Wielkiego Stawu, nie łącząc się z odpływem Zadniego Stawu, który osobno się toczy wprost także do Wielkiego. Deszcz się wzmagał, Wala wskazał nam dwu nachylone olbrzymie złomy granitu; wbiegłem tam najprzód, siostra za mną, lecz Władysław dobiegając spostrzegł, że wierzch téj nowéj naszéj koliby tworzy ogromny kamień będący prawie na łasce Opatrzności; radził więc wynieść się z pod niego. Upomnienie jego poparł w téj chwili huk grzmotu, bo w skutek silnego wstrząśnienia mógłby nas niespodziewanie kamień przykryć na wieki, udaliśmy się zatém pod drugi głaz, lecz było to nędzne schronienie, bo woda zciekała z kilku stron; uradziliśmy więc daléj ruszyć, nie dbając o niebieską rosę, która nas po grzbiecie nielitościwie skrapiała. Szliśmy zupełnie w wodzie, bo po dolinie zewsząd szumiały potoki, rozlewające się szeroko po trawnikach i po kamieniach. Wiedząc o istnieniu szałasu po nad Wielkim Stawem, chcieliśmy się do niego dostać dla osuszenia i chwilowego przy ogniu odpocznienia, lecz nas spotkał niemiły zawód. Wyszło mi z pamięci, że to Białczanie w nim tworzą osadę pasterską i że to szałas jak chlew, gdzie tylko białczańscy juhasi i im podobne istoty mogą przesiadywać.
Ściany trzy tego niby szałasu ustermane są z głazów wraz z gałęziami kosodrzewu, dach tworzy kilka desek w poprzek położonych, kamieniami przyciśniętych, czwartéj ściany od przodu nie ma, ta więc stanowi wchód, wewnątrz zaś reszta miejsca zbywającego od ogniska i od sprzętów pasterskich służy do pomieszczenia całéj osady szałasowéj. Niechlujstwo tu kwitnie a pan taki, jaki kram. Baca i juhasi są ze wsi Białki, słynni z łakomstwa, chciwości i zdzierstwa, a o siódmém przykazaniu Bożém nie lubią pamiętać. Na dobitek trafiliśmy na czas, kiedy bydło spędzone koczowało koło szałasu a wszyscy juhasi koło ognia, ściśle mówiąc, natłoczeni, zajmowali cały ów zlepek. Brnąc po gnoju wśród stada owiec, dobiegliśmy zmoczeni i zziębnięci do mniemanéj przystani; na nasze pozdrowienie „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“, odrzekli górale „na wieki“, ale mierząc nas okiem od stóp do głów jak towar wystawiony na sprzedaż, zdradzali swoje usposobienie. Znać, że z powierzchowności nie obiecywaliśmy im żadnego obłowu, bo nawet nie poprosili nas do swéj szopy, widząc nasze smutne z powodu słoty położenie, ani z żętycą się nie ofiarowali. Minęliśmy ze wstrętem to siedlisko brudu i chciwości, a broniąc się toporkami psom, co się na nas z zaciekłością rzucały, ruszyliśmy daléj. Kilka razy już tędy przechodziłem i zawsze się wobec podróżnych szałaśnicy tutejsi w jedném i tém samém świetle pokazywali. Na naszą pociechę deszcz ustawał, poczęło się rozjaśniać, lecz chłodno nam było i głodno, do domu daleko a gdy do tego i mokro nam dojmowało, upadliśmy trochę na duchu; nawet Wali humoru zabrakło. Przed sobą nie mieliśmy nic pocieszającego, bo po takich tarapatach nie wiedzieliśmy, jak nam przyjdzie noc przepędzić koło Morskiego Oka.
Widok wspaniałego, największego w całych Tatrach Stawu Wielkiego, 60 morg. 840 sąż. kwadr. (5,339’) zajął tymczasem naszą uwagę, chmury wiatr gdzieś przepędził, a nim obeszliśmy wśród kosodrzewiny jeziora brzeg północny, słońce zaświeciło. Po kładce przebyliśmy potok z Wielkiego Stawu płynący, poczém koło Stawku Pośredniego, 716 sąż. kwadr., brzegiem Przedniego Stawu, 13 morg. 595 sąż. kwadr., wywiódł nas Wala na skałę, zkąd widok wprowadził nas w zachwyt. Zapomnieliśmy o zmoknieniu, o zimnie a podziwialiśmy pyszny wodospad Siklawy, dolinę Roztokę i olbrzymiego Wołoszyna (6,894’), co się w całéj okazałości wychyla z doliny. Obślizgła skała kazała nam się strzedz wychodzenia na jéj brzeg, przez to otchłań pod nami wydała się nam straszniejszą niż była w istocie, skoro bokiem jéj ludzie chodzić mogą. Wodospad przedstawił nam się jak srebrna wstęga snująca się po skale. Tym razem tém piękniejszy niż zwykle, bo po deszczu wezbrany toczył w szalonym pędzie znaczniejszą ilość wody, która spadając w przepaść z wysokości 204 stóp, spieniona, parą otoczona, wypływa od dna spadu tworząc potok wśród dzikiéj doliny, płynący prawie ciągle po progach, a śnieżna barwa jego odznacza go od skał i zarośli. Po nad Siklawą widać od północy małą dolinkę Buczynową (5,468’), powyżéj Turnie Buczynowe, daléj Wołoszyn wspaniale piętrzący się po nad Roztoką, dołem lesisty, wyżéj strojny w kosodrzew a u góry nagiemi odartemi sterczący turniami. Najniższą przełączkę między nim a Buczynowemi Turniami tworzy mała równinka zwana Krzyżnem (6,846’), zkąd jest cudownie piękny widok na Tatry. Opowiadał nam Wala różne zdarzenia z polowali na kozice i niedźwiedzie we Wołoszynie, które sobie tę górę upodobały. Wołoszyn rozłożysty, rozgałęziony w różne strony, dołem dziko zarośnięty, gdzie się człowiekowi z trudem przedzierać przychodzi, więc téż zwierzętom łatwiéj się tu ukryć. Pewnego razu niedźwiedź mocno raniony we Wołoszynie zbiegł strzelcom, szli za śladem krwi a odnaleźć go na żaden sposób nie zdołali, bo się miał gdzie schronić bezpiecznie. Podróżni, zdążający Roztoką w górę do Pięciu Stawów koło Siklawy, przedzierają się z trudem przez tę dziką dolinę.
Siklawa jest w całych Tatrach najznakomitszym wodospadem, a tylko mała stósunkowo ilość wody spadającéj przeszkadza jéj mierzyć się z najrozgłośniejszemi wodospadami w Europie. Oderwawszy się od cudownego widoku, zeszliśmy na drogę ku Świstówce. Wiatr osuszył kamienie, więc usiąść było można; przy chwilowym odpoczynku pokrzepiliśmy żołądek, słońce zaświeciło a odzież nasza w części obeschła; wszystko to przywracać nam poczęło wesołość.
Czekało nas wejście na grzbiet Świstówki, która, oddzielając się od głównego grzbietu, wznosi się ścianą prawie prostopadłą pod kątem 70 stopni nad doliną Roztoki. Jest to najstromsza skała w Tatrach, na któréj ani trawka się nie utrzyma, a wznosi się bezpośrednio nad doliną przeszło 2,000 stóp. Z téj strony jednak, którędy wiedzie ścieżka na jéj wierzch, jest Świstówka trawiasta i łatwo dostępna. Ludzie przecież, doznający zawrotu głowy na widok przepaści, i po téj ścieżce z wielką obawą postępują, niektórych nawet podróżnych tędy przewodnicy za ręce prowadzą. Kilka razy już tą drożyną szedłem i na sobie tego nie doświadczyłem, lecz Władysław, ledwo wyszedł na grzbiet, jak nam opowiadał, słysząc nas za sobą a mając przewodnika przed sobą, wstydził się okazać słabszym od nas i siłą tylko moralną oparł się zawrotowi, który go powoli ogarniał. Ścieżka ta dobrze wydeptana, wiodąca zboczem trawiastym w górę, może oddziaływać na podlegające téj słabości osoby jedynie przez to, że jednostajny ton zielony nagle pochyłego trawnika działa monotonnie na wzrok i wznieca obawę wywrócenia się i potoczenia gdzieś w otchłań, któréj dna ztąd nie widać. Była godzina 5½, gdyśmy na wierzchu Świstówki odpoczywali; widok bardzo piękny roztaczał się przed nami, na krawędź góry żadne z nas nie poszło zaglądać w przepaść do doliny, bo to Władysława przestraszało. Dawniéj chodząc tędy za moich czasów akademickich w towarzystwie kolegów, wychylałem głowę wraz z innymi po za krawędź, ale nas dreszcz przejmował, tak tam było strasznie spojrzeć.
Ztąd jeszcze kawałek mieliśmy podobnéj dróżyny w okrąg na główny grzbiet, zatém wziąwszy między siebie Władysława, wkrótce stanęliśmy na najwyższym punkcie téj drogi, zkąd już prawie ciągle szło się na dół. Pragnienie nam dokuczało, chociaż szum wody nas dolatywał, ale gdzieś z przepaści, a najbliższe źródło mieliśmy napotkać dopiéro w dolinie Białki. Całą prawie godzinę ćwiczyliśmy się w gimnastyce, bo schodząc bezprzestannie na dół, trzeba było opierać się siłą ciążeniu, tak że w kolanach zabolały nogi, nim przez Ubocz koło opuszczonego już wtedy szałasu przybyliśmy na drogę jezdną, gdzie tuż przy niéj wytryskają źródła wybornéj wody. Namyślaliśmy się, obejrzawszy opuszczony szałas, czyby nie można tu przenocować; spostrzegliśmy w nim ślady pobytu turystów, bo ryżu było trochę rozsypanego. Lecz gdy ztąd jeszcze tylko pół godziny drogi do Morskiego Oka, nie chciało nam się napowrót tu chodzić, aby znowu na drugi dzień rano o też samą przestrzeń nie przyczyniać sobie drogi.
Wszędzie było mokro, każda dotknięta gałąź moczyła nam odzież, dróżynami płynęła woda a trawa, borowina lub mech przesycone wilgocią smutną rokowały nadzieję na noc o suchy kącik, gdzieby choć kilka godzin można było spocząć wygodnie. Nie wiem téż, czy kiedykolwiek więcéj niż wówczas pragnęliśmy pogody. Im bliżéj byliśmy Morskiego Oka, tém bardziéj się nam spieszyło. Władysław łudzony widokiem Mięguszowieckiego Szczytu, który wprost wznosi się po nad jeziorem, sądził, że za lada brzeżkiem ujrzy powierzchnią sławnego stawu tatrzańskiego; tymczasem coraz coś nowego przybywało, las, krzewy, droga głazami wysłana, wreszcie równinka, gdzie od zachodu widać lepiankę podobną do budy w dolinie Pięciu Stawów, a od wschodu bagnisko wody, którą w czasie wezbrania Białka pozostawia. Głazy wielkie zalegają drogę wiodącą na wał porosły kosodrzewiną i borowinami, zkąd ujrzeliśmy naraz całą powierzchnią Morskiego Oka; olśnieni jego wspaniałością chwilę staliśmy w zadumaniu, chociaż tą razą w pomroce, bo słońce już tylko szczyty turni oświecało, przez co wiele przed nami wdzięków zakryło.
Morskie Oko lub Rybie Jezioro rozciąga się 57 morg. 534 sąż. kwadr. na wysokości 4,460 stóp; jest to największy według pomiaru Kleina, nadleśniczego z Bukowiny, który mierzył powierzchnie stawów tatrzańskich, staw w całych Tatrach po Wielkim, jednym z Pięciu Stawów. Kształt ma owalny, dłuższy w kierunku z północy na południe; o głębiach jego lud rozpowiada cudowne wieści. Według ludowych opowiadań Morskie Oko styka się z morzem, bo jakiś podróżny, który przy rozbiciu okrętu stracił swój kuferek z kosztownościami, zwiedzając Tatry odnalazł go na powierzchni wody Morskiego Oka. Właściwa jego głębokość według pomiarów Zejsznera wynosi od brzegu w odległości 300 stóp 99 st. paryzkich, daléj 128, w połowie długości 140 i 144 st.; największa głębokość 146½ st. znajduje się w pobliskości turni Mnichem zwanéj.
Zowie się także ten staw Rybim z powodu, że w jego wodach żyją ryby, gdy we wszystkich innych stawach tatrzańskich się nie chowają, oprócz jeszcze jednego po węgierskiéj stronie, zwanego Małym Rybim lub Popradzkim. Pochodzi to ztąd, że potokami w górę nie mają ryby przystępu z powodu wysokich progów, które tworzą piękne wodospady; Białka jednak w całym biegu od Morskiego Oka aż do swego ujścia w Dunajcu nie ma kaskad. Dotąd rozpoznano dwa rodzaje ryb w Morskiém Oku: pstrągi i łososie.
Potoki dwa wpadające do Rybiego, z Czarnego Stawu jeden a z po za Mnicha drugi, nie udzielają tyle wody, ile wydaje jezioro dając początek Białce, z czego wnosić trzeba, że muszą pod powierzchnią jego znajdować się liczne źródła. Pierwotnie, zdaje się, utworzył się staw ze ściekowéj wody po deszczach i z topnienia śniegów i niemi się zasila ciągle, bo woda do picia nie dobra pomimo niezwykłéj czystości; smak ma deszczówki, przez co jest wyborna do herbaty. Podróżni czerpią wodę do picia ze źródła, które się napotyka przy drodze prowadzącéj do Morskiego Oka.
Piękność niezmierny urok Morskiego Oka stanowi jego położenie, co je wyróżnia od innych jeziór tatrzańskich. Leży ono jeszcze w krainie lasów na wysokości 4,460 st., zatém brzegi jego zdobią oprócz kosodrzewu świerki i śliczne limby. Otoczenie tworzą góry wznoszące się do znamienitéj wysokości, jak od zachodu Miedziane (7,133’), od południa Mięguszowski szczyt (dotąd dla niedostępności niezmierzony, osądzić go można w przypuszczeniu na 7,600 st.), od niego na wschód Rysy (7,309’). Kształty zwłaszcza Mięguszowskich turni są bardzo fantastyczne, przepaściste, że strachem przejmuje myśl drapania się na te skały, a jednak strzelcy chodząc za kozicami, znają się z niemi jak z kątami własnéj chaty. Opowiadał nam Wala, jak wiele tych niewinnych zwierząt padło pod ich strzałami. Kozice jak i świstaki były dotąd przedmiotem zaciekłości ludzkiéj, nim się za życiem biednych zwierząt ujęło kilku uczonych miłośników przyrody ojczystéj. Komisja Fizjograficzna Tow. Nauk. w Krakowie, którą składają właśnie owi miłośnicy natury, ochroniła od zagłady w Tatrach kozice i świstaki przez uzyskanie na drodze ustawodawczéj zakazu bezwarunkowego polowania na zwierzęta, które są wielką ozdobą wszelkich wyższych gór. Przyczynia się dużo do spotęgowania piękności Morskiego Oka kotlina, w któréj się Czarny Staw mieści, rozszerza ona przestrzeń Rybiego w malowniczy bardzo sposób. Oko ludzkie buja gdzieś po dzikich turniach Rysów, strojnych w płaty śniegu, szczególnie uroczo, gdy słońce w godzinach południowych zajrzy z po za szczytów i oświeci obadwa stawy. Granica węgierska ciągnie się najwyższym grzbietem od Miedzianych przez Mięguszowską, Rysy i schodzi wierchami do Białki opodal ujścia Roztoki.
W nazwach różnią się Węgrzy od Polaków, bo przybywając tu licznie od Jaworzyny Spizkiéj dla zwiedzenia Morskiego Oka zowią je Rybiém, a nad niém Czarny Staw Morskiém Okiem, ztąd Rysy nazywają szczytem Morskiego Oka.
Rozpatrując się tak z rozkoszą w nigdy dostatecznie nie wielbionym widoku, zmierzchło się i trzeba było do następnego dnia odłożyć zwiedzenie dokładne Morskiego Oka. Tymczasem Wala odszukał swego syna, co tu miał nas oczekiwać z odzieniem grubszém, żywnością i przyborem herbacianym. Chcieliśmy zgotować herbatę z wody jeziora i spożyć tu wieczerzę, lecz przewodnik radził nie czekać zupełnéj nocy, by się dobrze umieścić na nocleg gdzieś w lesie. Wróciliśmy tą samą dróżyną, kwadrans drogi, do lasu, zboczyliśmy ku Białce po bujnéj borowinie i olbrzymim mchu, gdzie wśród grubych drzew wybrał nam Wala wyborne zacisze. Pierwszą czynnością Walów, ojca i syna, było rozniecenie ognia. Naznosili gałęzi uschłych, lecz tym razem nie suchych, te po chwili buchnęły silnym płomieniem i naokoło ożywiły nas ciepłem. Józef Wala wyrąbał w połowie wysokości zapewne od burzy złamane drzewo, runęła kłoda z hukiem, gałęzie trzaskały od gorąca, a powoli w okrąg ogniska osuszyła się ziemia, że się można było rozłożyć jako tako. Porozwieszaliśmy mokrą odzież, tymczasem zawrzała woda na herbatę, ciepło się zrobiło tak, żeśmy lekko ubrani swobodnie odpoczywać mogli, nie czując chłodu nocnego ani wilgoci, którą przesycone było wszystko na około nas po za obrębem naszego stanowiska. Przewodnicy nacięli gałęzi drobnych świerkowych, które osuszone miały nam służyć za posłanie. Herbatą, raczyliśmy się do syta, gdyż to w górach napój nieoszacowany, poczém trzeba było myśleć o ułożeniu sobie jak najdogodniejszego posłania. Było nam już ciepło, sucho i, jak na nocleg w lesie, wygodnie, ale obawa deszczu nas trwożyła, bo aż smutno było pomyśleć o losie naszym w przypadku słoty.
Późno w noc znużeni pokładliśmy się spać; ciało skołatane całodzienną biédą potrzebowało wypoczynku choćby i na tak obozowém posłaniu, jakie nam przygotował przewodnik. Cisza zaległa okolicę, drzewo gorzało spokojnie, szum Białki kołysał do snu, a na niebie czystém jaśniały gwiazdy, przeglądające między gałęziami. Obaj Wałówie, pokładłszy się blisko ognia, zmieniać musieli pozycje w inną stronę, gdy z jednéj gorąco im dopiekło; my nie nawykli do koczowniczego życia, nie mogliśmy zasnąć aż nad ranem. Lecz w czasie tym ognisko przygasło a zimno dojęło nam, że sen odbiegł.
Przed świtem powstaliśmy wszyscy, Wałówie na nowo ogień rozpalili, herbatę zgotowali i nią pokrzepieni, po spożyciu, co Bóg dał, układaliśmy plan na cały dzień, zwłaszcza gdy po całonocnéj pogodzie rano słońce pięknie wierzchołki gór oświeciło. W dolinie panował jeszcze chłód i poranna wilgoć.
Wkrótce jednak zaczęły przeciągać nizko chmury, które, nim doszliśmy nad brzeg Morskiego Oka, zamieniły się w tak gęstą mgłę, iż na 10 kroków przed sobą trudno było co widzieć. Wiedząc dobrze, co to znaczą mgły w Tatrach, że czasem kilka dni trwają, poczęliśmy uważać cel podróży za zwichniony. W takiém złém usposobieniu, gdy i górale nic dobrego nie wróżyli, usiedliśmy nad brzegiem jeziora i rozmyślaliśmy nad marnościami świata. Morskie Oko wydało nam się obecnie marnością, kiedyśmy stracili nadzieję oglądania go, a mnie szczególniéj chodziło o zwiedzenie Czarnego Stawu. Przed oczami naszemi przy brzegu leżała tratwa, która mi przypomniała zdarzenie malujące dobrze charakter górali z Białki. Tratwę tę wraz z nieistniejącym już szałasem zbudowano na rozkaz właścicieli Zakopanego, gdy mieli tu tłumy gości cesarsko-królewskich przyjmować. Starano się bowiem bądź co bądź uzyskać szlachectwo, w tym więc celu czyniono wszystko, aby zobowiązać sobie rząd austrjacki. Podróżni przybywający do Morskiego Oka mieli jakiś czas wielką wygodę z szałasu, nim go Białczanie spalili, z tratwy zaś przyjemność, nim zbutwiała. Dwa pokłady belek na krzyż pozbijanych stanowiły tratwę, na jéj wierzchu były ławki, poręcze i kołki pomocne do wiosłowania. Z wszelkiém bezpieczeństwem można się było puszczać na głębie jeziora na téj tratwie i niezmiernie to uprzyjemniało zwiedzenie Morskiego Oka, zwłaszcza gdy towarzystwo liczyło między sobą kilku śpiewaków. Wystawiona jednak tratwa zimą i latem na działanie wszelkich żywiołów niszczących musiała naturalnie zbutwieć, chociaż jeszcze unosi się na powierzchni wody. Dla omamienia głupich ludzi Białczanie pokładli kilkanaście żerdek na wierzch tratwy, aby tylko gości do pływania skusić i mieć sposobność wydzierania zapłaty za wiosłowanie. Od kilku już lat kto się odważał pływać na niéj po jeziorze, ryzykował życie, gdyż raz musi nastąpić chwila, gdy tratwa, coraz bardziéj zagłębiając się z belkami, zanurzy się na zawsze, a przecież tego momentu nie można przewidzieć. Otóż przed niedawnymi czasem grono osób przybyłych z Krakowa udało się do Morskiego Oka. Towarzystwo składało się z osób obojéj płci i różnego wieku; z nich młode pokolenie, idąc za namową górali, weszło na tratwę dla pływania po stawie; gdy jednak ich nie wezwano do wiosłowania, bo mężczyźni w usługach pań sami się wzięli do téj roboty, nastąpiło rozczarowanie. Wówczas Białczanie po odbiciu od brzegu tratwy poczęli straszyć pozostałą starszą część towarzystwa, że tratwa jest zgniła, łatwo może zatonąć, zwłaszcza gdy nadpłyną na wir koło środka jeziora, i tym podobne pletli banialuki, prawdziwe tylko pod względem złego stanu tratwy, ale fałszywe co się tyczy wiru, jakiego na całém Morskiém Oku nie ma. Wywarło to zgubny wpływ na pozostałe osoby, zwłaszcza kobiéty, które poczęły już rozpaczać o los rodziny i przyjaciół. Napróżne były ich wołania, zaklinania, giesta, bo tego pływający zrozumieć a nawet, będąc już daléj na wodzie, usłyszeć nie mogli. Można sobie więc wyobrazić położenie osób drżących z obawy przez cały czas, nim młodzież wesoło i szczęśliwie wróciła po całogodzinnéj przeszło zabawie. Białczanie, rozumie się samo przez się, nie czekali powrotu młodzieży, czmychnęli hultaje w lasy, aby uniknąć spodziewanéj zapłaty.
Zajęty rysowaniem brzegu Morskiego Oka, o ile go widzieć mogłem z pośród mgły, w pół godziny spostrzegłem małe wznoszenie się jéj po nad powierzchnią wody, co mnie w radość wprawiło. Puściliśmy się zaraz brzegiem zachodnim jeziora dla obejścia go naokoło i dla dostania się do Czarnego Stawu, który się wznosi w przeciwległéj stronie 526 stóp wyżéj nad Morskiém Okiem.
Ścieżka dzika wiedzie po złomach granitu pośród kosodrzewiny, zawalają ją tu i owdzie powywracane burzą drzewa limbowe, tak że korzenie sterczą na brzegu a wierzchołki nurzają się w wodzie. Przykro było patrzeć na marnowanie ślicznych i osobliwych drzew, wiedząc, jak są poszukiwane do wyrobów i drogo płacone. Limba, rodzaj cedra, na pierwsze wejrzenie ma pozór sosny, ale od niéj piękniejsza, wydaje szyszki, z których orzeszki dobre są do jedzenia.
Zbliżając się ku południowemu brzegowi Morskiego Oka, podziwialiśmy cudowny wodospad, toczący wodę w kaskadach z dolinki po za kończystą turnią, nazwaną Mnichem. Woda spadała znacznym strumieniem jak po deszczach.
Południowy brzeg Morskiego Oka zasypują piargi, t. j. usypiska żwirowe, powstające z kruszenia turni Mięguszowskich, które piętrzą się tu strasznie przepaścisto i niebotycznie. Im daléj szliśmy, tém bardziéj rozpogadzało się, z kotliny jednak, gdzie się mieści Czarny Staw, jakby z otchłani wysuwały się chmury. Zbliżyliśmy się po całogodzinnéj drodze po pod olbrzymi wał, kryjący za sobą właśnie nadmieniony Czarny Staw. Ścieżka do niego wiedzie wśród trawy, mchu, po głazach lub litéj skale opodal potoku spadającego z łoskotem i szumem po skałach, nim ginie w masie wody Morskiego Oka. Pół godziny idąc pod górę przybyliśmy na grzbiet, gdzie w złomie granitu tkwi z żelaza ulany gruby krzyż, ufundowany na pamiątkę bytności tu Grzegorza Zieglera, biskupa tynieckiego. Naraz odsłonił nam się Czarny Staw. Zalega on znaczną przestrzeń, bo 37 mrg. 639 sąż. kwadr. w skalistéj kotlinie na wysokości 4,986 stóp. Głębiny jego niezmierne przenoszą cztery razy tonie Rybiego jeziora. Wedle pomiarów Staszica Czarny Staw liczy 583 st. od powierzchni wody do dna. Zachwycił nas Czarny Staw swoją pięknością, wszystko tu składa się w całość tworzącą uroczą harmonją. Rozmiary olbrzymie, kształty dzikie, fantastyczne, pokryte barwą mglistą, brak zieloności a na odartych skałach tkwiące brudne płaty wiecznego śniegu, pustota i cisza, lekkim szmerem potoku odpływającego do Morskiego Oka urozmaicona, wszystko to razem wzięte czyni na umyśle niezmierne wrażenie. Poi się dusza urokami przyrody a nasycić się nie może, bo się coraz nowe piękności odkrywają; takie bogactwo wdzięków dziewiczéj natury zdolne wzruszyć i zachwycić nawet zobojętniałą na wszystko istotę. Pomimo to bardzo mało podróżnych zwiedza Czarny Staw, zadawalniając się poznaniem Morskiego Oka. Odkąd tratwa nadgniła, tém mniéj jeszcze puszcza się osób do Czarnego Stawu, bo turystom obojéj płci za ciężko się wydaje okrążać pieszo Morskie Oko. Dzikie turnie Rysami zwane (7,309’) w krąg otaczają Czarny Staw. Od południa, zdaje mi się z wejrzenia, nie da się staw obejść brzegiem, bo się w wodzie spadzisto nurzają skały. Nadzwyczaj zajmującą jest różnica wrażenia, gdy wpatrujemy się w Czarny Staw i jego otoczenie, a odwrócim się by spojrzeć po nad Morskie Oko. Wyda się ono rozkoszne, wesołe, strojne, w obec ponurego, szarym, gołym granitem otoczonego Czarnego Stawu, gdzie zdaje się wszystko zamarło, na wieki zamilkło; bojaźń jakaś niewytłómaczona ogarnia człowieka, iż korzyć się przychodzi przed wszechmocą Boga. Krzyż, godło chrześcijańskie, pamiątka ofiary Chrystusa, nie może mieć fantastyczniejszego tła nad to, jakie tworzy to właśnie miejsce.
Za naszéj tu bytności ciekawém było widzieć, jak chmury, które wiatr spędzał z po nad Czarnego Stawu, roztrącały się o turnie Mięguszowieckie. Widoczna była walka w powietrzu, w dolinie Białki włóczyły się chmury w różnych kierunkach, wpędzane wiatrem poniżéj szczytów w kotliny, co nas nagliło do powrotu.
Tym razem udaliśmy się wschodnim brzegiem Morskiego Oka ścieżką nieco wygodniejszą, lecz poprzerzynaną licznemi wtedy ściekami deszczowemi, a w miarę zbliżania się ku ujściu Białki natrafialiśmy na coraz gorsze moczary.
Miejscami czerniła się głębia od samego brzegu, na płytszéj wodzie widać było mnóstwo pływających pstrągów; zawalały nam drogę powalone limby, w korzeniach sterczących tkwiły głazy razem ruszone z posady.
Przed 10 godziną byliśmy już na miejscu, zkąd wyruszyliśmy przed trzema godzinami dla obejścia Morskiego Oka; kilka chwil jeszcze zeszło nam na obejrzeniu do reszty jego wspaniałości, gdy mgła wszystko nam zakryła. Zimno wilgotne dokuczać poczęło, nadzieja powtórnego odsłonienia się widoku znikła, nie było już więc co dłużéj robić. Rzuciwszy pożegnawcze wejrzenie na widny z pośród mgły brzeg sławnego jeziora, ruszyliśmy z powrotem, dziękczyniąc Bogu za szczególną opiekę nad nami, bo właśnie w najważniejszych chwilach odsłaniało się wszystko, co było najpożądańszego do widzenia, a nawet noc przeszła bez deszczu wśród słotnéj pory. Udaliśmy się najprzód do naszéj koliby, gdzie przy rzeczach młody Wala spoczywał, ojciec jego zajął się zgotowaniem herbaty, bośmy tu postanowili obiad spożyć, nie wiedząc, czy w drodze znajdzie się sposobniejsze miejsce. Na wycieczkach tatrzańskich herbata jest nieoszacowanym napojem: orzeźwia po strudzeniu, ogrzewa po zziębnięciu, służy za lekarstwo przeciw następstwom z przemoknienia, syci pragnienie najwyborniéj a nie przeciąża, choćby się jéj jak najwięcéj piło. Przewodnik Wala jest wielkim lubownikiem herbaty a przeciwnikiem wody i ma w tym względzie słuszność, zważywszy, jak podróżni dla ochłodzenia się lub zasycenia pragnienia ciągle piją wodę, z czego łatwo można zachorować, przeziębiając żołądek, a przytém na siłach się prędko opada. Jeżdżąc co rok do Tatr, sprawiłem sobie stosowny do wycieczek górskich przyrząd herbaciany. Składa on się z naczynia blaszanego ze szczelną przykrywką, z boku z łapką do zakładania rączki, w niém warzy się woda. W to naczynie dwukwartowe wchodzi drugie takie samo ze szczelną przykrywką, o tyle mniejsze, aby się jedno w drugiém pomieściło, służy ono za czajnik. Do tego chowa się 4 kubki blaszane wsuwane w siebie, herbata w słojku szklanym, kawałki cukru i kilka łyżeczek. Taki przybór jest do noszenia lekki, wygodny, a lada gdzie roznieciwszy ogień, bardzo prędko można mieć gotową do picia herbatę. Przewodnicy tatrzańscy umieją się z tém obchodzić, sami będąc amatorami herbaty, bardzo chętnie ją przyrządzają.
Koło 11 godziny przed południem wyruszyliśmy ze wszystkiém z naszego obozowiska, udając się do Zakopanego zupełnie inną drogą, przez polanę Waksmundską. Jest to najdogodniejsza i najkrótsza droga piesza od Rybiego do Zakopanego, ale w całéj swéj rozciągłości nie przedstawia osobliwości tatrzańskich. Droga ku Roztoce prowadzi ciągle na dół po kamieniach, miejscami po trawniku, po okrąglakach, któremi niegdyś gorsze miejsca wyłożono dla przejazdu, ale dziś belki pognite pozapadały się, stercząc z dziur, a wśród nich płyną strugi, które wydostawszy się na drogę, zalewają ją, nim uchodzą do Białki. W czasie pogody na téj drodze od wschodu i południa widać piętrzące się turnie spizkie, szczególnie od ujścia doliny Białéj ku Polskiemu Grzebieniowi, ale tym razem, gdyśmy tędy podążali, mgła nam wszystko zasłaniała. Spotkaliśmy kilka osób udających się do Morskiego Oka; w towarzystwie tém była panna S. z Warszawy. Żałowaliśmy ich, wiedząc, jaki ich zawód spotka, a tém bardziéj, gdyśmy się dowiedzieli, że siostra panny S. z swym ojcem udała się przez Roztokę ku Siklawie i do Pięciu Stawów z przewodnikiem. Musieli oni wyżyć biedy co się zowie, sądząc z tego, co nas spotkało o tym samym czasie na wygodnéj drodze i to w powrocie już do chaty. Deszcz zaczął kropić i z daleka doleciał nas grzmot; w takiéj porze pożegnaliśmy towarzystwo spotkane, życząc im szczerze pogody.
Przyspieszyliśmy kroków, bo nas to nie męczyło, idąc ciągle na dół aż do Roztoki. Tu od szałasów przybiegł syn gospodarza, u którego mieszkaliśmy w Zakopanem; przybył tu wioząc podróżnych ku Rybiemu. Od niego dowiedzieliśmy się o niepokoju rodziny naszéj pozostawionéj w chacie, bo troszczono się bardzo o nas z powodu zaszłéj burzy i słoty. Deszcz się wzmagał, z trudnością przyszło nam przebywać rozlane wody koło potoku, z wielkim hałasem płynącego z Roztoki do Białki. Ledwieśmy go po dziurawym moście przeszli, deszcz się zamienił w ulewę. Gdy nas świerki od deszczu przestały chronić, żałując czasu na wyczekiwanie, puściliśmy się daléj. Minęliśmy polany po zejściu z drogi jezdnéj, dążąc w górę podnóżem Wołoszyna. Gdy każda gałąź, przesycona wodą, za najmniejszém trąceniem moczyła nas nielitościwie, staraliśmy się ich unikać, lecz nadaremnie, bo dróżyny ciasne gęsto są zarośnięte drzewami i krzewami. Odzież nam ciężyła coraz bardziéj w miarę większego moknienia, szliśmy jak w łaźni, bo z powodu grubego okrycia i drogi dość bystro wiodącéj w górę pot nas oblewał. Dał nam się we znaki nieznośny Wołoszyn, bo dwie godziny minęły od wyjścia z Roztoki, nim dosięgliśmy jego grzbietu schodzącego ku Białce. Deszcz ustał, dla odpoczynku weszliśmy do pustéj szopy na polanie Wołoszyna, bo w drodze niepodobieństwem było usiąść dla wilgoci.
W czasie spinania się pod górę wśród ciągłéj mgły, na roztwartém miejscu ukazały nam się wśród chmur wierzchołki szczytów Spizkich jakby nadpowietrzne góry. Ujrzeliśmy Gierlacha, najwyższy szczyt w Tatrach (8,414’), daléj poszczerbiony grzbiet Polskiego Grzebienia (6,933’), turnie Wysokiéj, Lodowy Szczyt (8,324’) i okoliczne turnie. Było to cudowne zjawisko, lecz trwało krótko, gdyż zaraz zasunęły je chmury mgłą i znowu nic nawet na kilkanaście kroków nie było widać.
Do doliny Waksmundskiéj przyszło schodzić na dół po olbrzymich kępach mchu i borowin, wśród gęstych krzewów; mnóstwo poziomek i borówek nęciło do zbierania, pożywaliśmy te dary Boże, w których niedźwiedź również smakuje; ale czas naglił, więc rwaliśmy gałązki i idąc obieraliśmy do jedzenia jagody. Przybywszy nad potok Waksmundski, napróżno szukaliśmy przejścia dogodnego po wystających z wody kamieniach, bo po deszczu znacznie więcéj wody przybyło, wyżéj sterczące głazy, oblewane rozpryskującą się wodą, nie dawały więc pewnéj podstawy a przytém do skoków mieliśmy za duże odstępy; nie było zatém innéj rady jak puścić się w bród i to jeszcze odszukując mniéj pod wodą zanurzonych kamieni. Po takiéj przeprawie znowu trzeba było iść pod górę podnóżem Wielkiéj Koszystéj. Zapewne niejednemu już podróżnemu w Tatrach przydarzyło się to z obuwiem, co nas spotkało. Przez wydarte dziury woda przepływ miała, a kamienie, korzenie i gałęzie suche raniły nam ciało. Chociażby bowiem kto buty miał z najpyszniejszéj skóry, po przejściu takiéj drogi, jaką jest przez Zawrat do Morskiego Oka, w czasie słoty, gdzie się brnie przez potoki, pośród dzikich zarośli po suchych patykach, a potém wysusza się je przy ogniu, — jakiéjże pociechy z nich spodziewać się można na drugi dzień? Trzeba mieć sznurki przy sobie, aby niemi obuwie wiązać, gdy po kilkogodzinnym marszu pękną, i stąpać z wszelką ostrożnością, by nóg nie poranić.
Po 3 godzinie zdążyliśmy na polanę Waksmundską wśród dotkliwe ziębiącéj mgły. Nie chciało nam się zaprzątać gotowaniem herbaty, gdy nas tylko kilka godzin drogi dzieliło od chaty; zażądaliśmy mléka, dano nam takiego, jakie mieli wówczas, na pół słodkie, na pół kwaśne, więc nie było z niego pociechy, ale zapłacić za nie kazali sobie porządnie, bo z kogóż to zedrzeć jeżeli nie z gości? Jużto pod tym względem rzadko znaleźć uczciwość po szałasach; zdarzało mnie się jednak w niektórych miejscach spotkać osadę szałasową, co się z gośćmi sumiennie obchodziła i to zwykle przywiązuje się tradycyjnie do miejscowości. Wielu z gości mogło się o tém przekonać na hali Pyszniańskiéj, na Miętusiańskiéj, Gąsienicowéj i na mniéj uczęszczanych miejscach, jaka tam gościnność, serdeczność w obec chciwości bezwstydnéj w szałasach zajmowanych przez Białczan na Łyséj, u Pięciu Stawów, u Morskiego Oka, to znów w Strążyskach i innych miejscach gospodarzy zakopiańskich. Białczanie nawet zyskali sławę na Podtatrzu z chciwości bez granic i z braku pojęcia o moralności.
Z tą samą mgłą wyruszyliśmy z polany Waksmundskiéj, z którą tu przybyliśmy, udając się lasami ku Jaszczurówce. Mając za przewodnika Walę nie obawialiśmy się téj drogi, w razie bowiem jeźliby się pobłądziło, użyć można przeprawy niebezpiecznéj i dokuczliwéj. Całą przestrzeń od Jaszczurówki do podnóża Koszystéj, gdzie jest polana Waksmundska (4,354’) wynosząca 3 godziny drogi, zajmuje las ciągły, przerwany tylko w kilku miejscach małemi polankami, potokami płynącemi z doliny Pańszczycy i Gąsienicowych Stawów. Dróżyn krzyżuje się dużo, co naturalnie sprzyja zbłądzeniu; miejscami nie ma ani śladu ścieżki, brnie się więc po mchach i borowinach, nic nie widząc na około oprócz nieba nad sobą, jeźli go jeszcze gałęzie nie zasłonią. Przydarzyło mi się już dwa razy, że tędy wraz z całém towarzystwem mojém wiódł mnie przewodnik nie obeznany dobrze z tą drogą. Przebywszy szczęśliwie tę przestrzeń dziękowaliśmy Bogu, że się skończyło na lekkich tylko pokaleczeniach i na potarganiu odzieży. Z każdego drzewa sterczały suche gałęzie jak kołki ostro zastrugane, grożące wykłuciem oczów lub zranieniem twarzy, dla zabezpieczenia więc musieliśmy trzymać ręce wzniesione łokciem do góry; podczas tego przychodziło brnąć po powierzchni wielkich mchów, korzeni drzew, zapadając się często głęboko, przyczém bardzo łatwo można było nogę złamać lub zwichnąć. Tym razem pod przewodnictwem Wali nie przyszło nam przedzierać się przez takie gąszcze i nie mieliśmy żadnych tego rodzaju kłopotów, ale jakby dla zrównoważenia biedy słota nam niezmiernie dokuczyła.
Zaledwie zeszliśmy z drogi jezdnéj, co wiedzie z polany Waksmundskiéj do wsi Zacichłego, począł padać deszcz, który wkrótce zamienił się w ulewę. Potok Sucha Woda szumiał wezbrany, przeszliśmy go z trudnością w bród, utrzymując równowagę kijami. Dróżynami wśród lasu płynęła woda jak potoki, z każdego wzniesienia schodziło się na dół z obawą, aby poślizgnąwszy się nie upaść i nie namaścić się błotem. Przemokliśmy najzupełniéj do suchéj nitki, woda z sukien naszych ściekała jak z rynien, kapelusze przemokłe przepuszczały wodę, że ciekła po głowie, po twarzy, za kołnierz, gdzie jéj dogodniéj było. Wala uczuwał coraz większe ciężenie guni, bo się wodą przesycała. Pojmie nasze położenie ten, komu przypadło kiedy iść półtrzeciéj godziny wśród ciągłéj ulewy i to po górzystéj drodze i lesistéj, a jednak nadzieja rychłego oswobodzenia się od tych dolegliwości ożywiała nas, że wśród żartów mijał czas znośnie. Koło 6 godziny usłyszeliśmy szum potoku, który obraca tartak w Jaszczurówce, poczém zaraz wyszliśmy z lasu. W kilka minut znaleźliśmy się pod dachem tamtejszéj karczmy, gdzie nas wielka spotkała niespodzianka. Żona moja, z siostrą pozostała w Zakopaném, przewidując nasz opłakany stan wśród słoty, najęła podwodę, zabrała bieliznę i odzież świéżą, parasole i derki do okrycia i przybyła przed nami do Jaszczurówki. Cóż to za radość była dla nas naraz powitać rodzinę, znaleźć schronienie i suche ubranie! Przebrawszy się w gościnnéj izbie zupełnie na nowo od stóp do głowy, posileni na duchu i ciele wsiedliśmy na wóz i ruszyli ku domowi przy największém zadowolnieniu i najlepszym humorze. Droga, którąśmy jechali, jest niegodziwa, kamienista, tak że w innym razie nie zniósłbym podobnéj jazdy, przenosząc pochód pieszo; wówczas wydała się nam lepszą, zwłaszcza minąwszy kuźnice. W Zakopanem przejeżdżając koło chat zamieszkałych przez gości, znajomi witali nas z pożałowaniem, sądząc, żeśmy nic z całéj wyprawy nie widzieli a naużyli się biedy do sytu. W końcu powitali nas nasi gospodarze, również skłopotani naszym losem. Wieczór w chacie zszedł wesoło na opowiadaniu przygód, doznanych w naszéj awanturniczéj wycieczce.





Muszyna.

Zwyczaj tłumnych wędrówek do kąpiel z nastaniem lata o tyle nie może w sobie zawierać nic zdróżnego, o ile dotyczy zdrojowisk krajowych, owszém, podróżomanja ta pociąga za sobą tak moralne jak i materjalne korzyści dla kraju. Mam tu na myśli ową gwarliwą rzeszę naszéj publiczności, któréj jedni, mając trochę grosza w kieszeni, do woli czasu, pod wpływem gorętszéj temperatury szukają u wód rozrywki; drudzy znów uciekają od kłopotów domowych, goniąc za swobodą, jak i ludzie pracy, co pragną odetchnienia, odświeżenia władz umysłowych po trudach naukowych. Prawdziwie chorzy, potrzebujący pomocy wód mineralnych, tworzą zaledwie dziesiątą część wszystkich corocznych gości kąpielowych. Natura ludzka lubi nowość, dla tego tak skorzy jesteśmy do podróży; ale chęć do podróży przechodzi w nałóg i dla tego nie ma się co dziwić, że kto raz zaczerpnął zdrojów ożywczych, tak do nich potém zawsze ciągnie.
Korzyści materjalne z wycieczek naszych do kąpiel swojskich polegają na obrocie pieniężnym, który wpływa znacznie na ożywienie handlu i przemysłu krajowego; korzyści zaś moralne na w zbliżaniu się do siebie i zjednoczeniu rodaków zaborczemi kordonami podzielonych. Zaciera się przez to choć w części prowincjonalizm, a mieszkańcom Kongresówki, Litwy i Rusi z zaboru moskiewskiego nastręcza się sposobność pozyskania paszportu i odetchnięcia swobodą umysłową, jaką się cieszymy obecnie pod rządem austrjackim.
Z nadejściem lata Kraków roi się tłumem gości kąpielowych jako punkt zborny dla udających się do Szczawnic, Krynicy, Żegiestowa, Iwonicza, Rabki albo w Tatry do Zakopanego. Z stroju, z akcentu mowy, sposobu wyrażania się, z ruchu i różnych zewnętrznych oznak poznajemy się nawzajem, omyłki bywają rzadkie. Ziemia nasza szeroka i długa a tém samém pod różnemi wpływami nabierają jéj dzieci różnych znamion złych i dobrych, jak się zdarzy, chociaż nam jedna myśl przewodniczy.
Drogi do karpackich zdrojowisk nie są jeszcze tak utarte, aby się do nich dostawać można bez kłopotów i dużo jeszcze wody upłynie, nim dorównamy w tym względzie kąpielom zagranicznym; lecz godzi się nam to i owo wybaczyć, zważywszy, że z stuletniego blisko letargu pod batem biurokracji niemieckiéj, jeszcze się Galicja zupełnie nie ocknęła, bo ją konstytucyjna swoboda do życia przed kilku dopiéro laty pobudziła. Pokolenie, które niespodziewanie znalazło się u steru kraju, urodziło się i wychowało w szkole germanizacyjnéj, prześladowane za najmniejszy objaw wolnomyślny i patrjotyczny, i dla tego, czego się tknąć w Galicji, to chroma. I tak gdy jedziemy do kąpiel, to po złych drogach, ale co krok mytem i żydem ozdobionych; mosty, jeżeli gdzie stoją, to na Bożéj łasce; gdy nas noc zaskoczy, zajazdy stereotypowo żydowskie, brudne, nędzne, chłodne i głodne; ale téż za to wycieczki nasze fantastyczne, pełne przygód zwykle komicznych (rzadko dramatycznych), i ztąd jest co potém opowiadać, bo się trudy podróży w Karpaty nie ograniczają na kupieniu biletu w kasie jednego dworca kolei a oddaniu go na drugim, po przybyciu do miejsca swego przeznaczenia.
Minionego roku (1871) wypadło mi towarzyszyć rodzinie w drodze do Żegiestowa. Zdrojowisko to żelaziste leży prawie na samym krańcu granic Polski od Węgier; mówiąc „krańcu“, nie wyrzekamy się ziemi Spiskiéj, która nam się z prawa i urzędu należy. Gdyby były drogi w Galicji jak się należy, jechałoby się do Żegiestowa mil 18 na Stary Sącz i Piwniczną; lecz że nie ma ludzi, coby dobrowolnie chcieli karki łamać tamtędy po nad Popradem po za Piwniczną, więc trzeba kołować mil 21 na Krynicę i Muszynę. Kto nie ma swojéj t. j. dla siebie wyłącznie wynajętéj podwody z Krakowa do Żegiestowa, temu pozostaje żelazna koléj do Bochni, ztamtąd poczta do Krynicy, następnie furmanka góralska na samo zamierzone miejsce; że zaś austrjackie poczty w Galicji nie uwzględniają potrzeb ludności lecz swoje przepisy, zatém chociażby kto najmocniéj chciał jechać dyliżansem, jeżeli zawczasu sobie miejsca nie zamówi, może sobie i tydzień czekać aż koléj na niego przyjdzie, bo poczta codzień w nocy tylko siedm osób w dwóch powozach odwozi z Bochni do Krynicy. Można sobie więc wyobrazić trudność u nas podróżowania pocztą w porze kąpielnéj na linjach prowadzących do zdrojowisk.
A zatém zwykli goście po zamówieniu sobie miejsc w dyliżansie, oczekiwać w Krakowie dnia odjazdu poczty z Bochni; tak i mnie przyszło uczynić. Zamówiłem sobie miejsce w poczcie na trzy dni naprzód a dopiéro piątego je otrzymałem. Wieczornym pociągiem kolei żelaznéj 19 lipca wyjechawszy z Krakowa, po godzinie jazdy, koło 11 w nocy, konduktor drzwiczki naszego przedziału w wagonie otworzył obwołując Bochnią i „5 minut zatrzymania.“ Zaledwo był czas wysiąść, o przeniesienie rzeczy się postarać, gdy maszyna zaświstała, pociąg sunął ku Lwowu, powierzając nas już odtąd sile koni.
Z dworca kolei w Bochni do urzędu pocztowego kawał drogi; dla przewiezienia tam gości znalazło się dosyć kandydatów pejsatych i niepejsatych, z biczyskami jak z berłami w rękach, a jeden nad drugiego usiłował głośniéj i dobitniéj zachwalać swoją dryndulę różnego kalibru. Z tych niektórych jako uczciwszych przedstawiał nam posługacz kolejny i tym siebie i swoje kufry powierzywszy, jechaliśmy w ciemnościach nocy to pod górę, to jakiemiś zakrętami ulicznemi, aż nam się ukazał w dziedzińcu jakiś domek z latarnią a przed nim wozy pocztowe. Głucho tam było i cicho; za naszém przybyciem ożywił się ten zakątek najprzód targiem o zapłatę z naszymi dorożkarzami, bo nam sobie kazali za swoją usługę porządnie drogo zapłacić.
Mały pokoik gościnny i sień zajęliśmy w oczekiwaniu rychłego odjazdu poczty; tymczasem minęła północ, potém jeszcze godzina cała, nim rzeczy nam odważono; na dziedzińcu z największą flegmą uwijało się kilku ludzi, krzątających się koło powozów, następnie zawezwano nas przed kasę dla opłacenia każdego funta naszych bagaży, aż w końcu konduktor według numerów na biletach pousadzał nas wszystkich na przynależnych miejscach i po pół do 2 godz. w nocy ruszyliśmy w drogę. Zwykły turkot powozu i jednostajność nocnéj jazdy przerywał nam czasem pocztyljon wytrębujący przy spotykaniu jadących po gościńcu lub przed rogatkami dla wcześniejszego zbudzenia poborcy myta, aby tak zwany ślaban otworzył.
Towarzystwo w moim wozie, w śnie pogrążone, ani wiedziało, kiedy słońce weszło i oświeciło pięknie okolicę górzystą. Właśnie zjeżdżaliśmy z grzbietu gór, po nad dolinę Łososiny; dość obszerny widnokrąg się przed nami roztaczał, mgła poranna zalegała niziny, ruch na gościńcu się wzmagał, aż wjechaliśmy do Limanowéj. Po za miasteczkiem jest stacja pocztowa, która nas tyle interesowała, że nam konie odmieniono i kawy mogliśmy się napić. Odtąd drogę coraz więcéj urozmaicała nam ładna okolica z widokiem na Tatry siniejące w dali; dolina Dunajca czarownie słońcem oświecona zachwycała nasze oczy, a wśród niéj z pomiędzy zarośli, drzew i wiosek okolicznych wznosiły się szczyty budynków Nowego Sącza. Wjazdu do miasta strzeże zamek nad brzegiem Dunajca, sterczący tuż za mostem drewnianym, naprzeciw niego jest urząd pocztowy. Jest tu jednak tyle tylko czasu wolnego jadąc pocztą, aby objad zjeść; ktoby chciał zaś choć pobieżnie zwiedzić miejscowość, winien mieć swoją podwodę, i dla tego i nam nie udało się ani trochę rozpatrzyć się po mieście.
Przesunęliśmy się przez rynek Nowego Sącza, potém przez ulicę, zwróciliśmy się w lewo z gościńca Starosądzkiego i koło Nowojowéj doliną Kamienicy wśród letniego skwaru przybyliśmy do Łabowéj, gdzie przeprząg koni i naturalnie łapowe dla opuszczającego nas już trzeciego z rzędu pocztyljona w téj drodze z Bochni do Krynicy. Następnie droga się spina w górę, okolica jest lesista, na szczycie grzbietu drogi się krzyżują, ztąd miejsce to zwie się Krzyżówką; wprost na południe zjeżdża się na dół ku Krynicy, nieco na wschód druga droga prowadzi przez Tylicz na Bardyjów do Węgier.
Jadąc tak, jak to mówią, „z pieca na łeb“, z Krzyżówki napotyka się najprzód Słotwinę jakby przedmieście Krynicy, z nowo założonemi plantacjami; spostrzegliśmy tu pierwsze gromadki spacerujących gości kąpielowych. W końcu, na brukowanym dziedzińcu poczty krynickiéj wysadzono nas z powozów, kufry i tłomoki pozrzucano na ziemię i zostawiono nas własnemu przemysłowi dla dostania się do odległego ztąd jeszcze 3½ mili Żegiestowa. Zdarzyło mi się szczęśliwie, żem wśród spostrzeżonych najprzód osób w Krynicy spotkał znajomego mi doktora medycyny p. B. z Krakowa, dobrze obznajmionego z miejscowemi stósunkami; wiedział on komu i kogo polecić, coby nam pożądanéj furmanki do dalszéj drogi dostarczył. Nadzieja wynagrodzenia czyni ludzi chętnymi do usługi, to téż wnet strażnik publicznego bezpieczeństwa przywiódł nam furmana z końmi, znanego z poczciwości i wesołości w Krynicy, zwanego Petrykiem, zamiast Piotrkiem, bo to wieś ruska a wkrótce ma zostać miasteczkiem.
Krynica, najwięcéj z naszych zdrojowisk zbliżająca się swojém urządzeniem do zagranicznych kąpieli, może ściągać corocznie do siebie roje gości szukających czy zdrowia, czy odetchnienia świéżém powietrzem czy zabawy, a jednak na pierwsze wejrzenie w gromadkach osób siedzących po ławkach, na chodnikach, przed domami czy przechadzających się czuć jakieś znudzenie, znać, ilu tu każdy ma czasu do zbytku. Po czytającym gazetę poznać, że ją przeczyta od deski do deski, aby tylko zabić trochę tak innym drogiego czasu. Najsposobniejsze to pole u wód do zawiązywania znajomości i stósunków, z których nieraz zbierają się owoce. Gdybyśmy tylko kiedy mogli się pozbyć przestarzałych form etykiety, wieleby nam z tém lepiéj było. Koteryjność, która nas swobody pozbawia, dzieli nas na kółka i kółeczka, do czego pobudką bywa nietylko kastowość naszego społeczeństwa, ale i próżność i chełpienie się ze znaczenia lub z zamożności, często nawet sztucznie podtrzymywanéj. W tym względzie płeć piękna przoduje, bo sąsiedzi się oceniają według tonu jaki sobie kto nadać umie, a sąsiadki według ilości i jakości sukien i różnych drobiazgów.
Nie było chwili do stracenia; zaledwie pobieżnie mogliśmy się obejrzeć po Krynicy, zaczerpnąć zdroju i daléj w drogę; była zaś już 4 godz. z południa. Petryk zaciął konie, zrobiwszy krzyż przed niemi, wózek się z nami potoczył szybko wzdłuż szeregu domów zdrojowych, koło łazienek, restauracji, potém daléj koło staréj cerkwi. Nowy kościół unicki widać było z pośród rusztowań, bo dotąd nie skończony. Początek Krynicy sięga r. 1547, gdy biskup krakowski, Samuel Maciejowski, dał pozwolenie Dankowi z Tylicza założenia sołtystwa wołoskiego (ruskiego) na dwóch łanach lasu sosnowego, który miał wykarczować[10].
Ujechawszy przeszło pół mili, przybyliśmy do doliny nad strumień Muszyną zwany; domostwa tu naokoło rozsiadłe tworzą wieś Powroźnik z swoją cerkiewką. Założycielem téj wsi jest Łazarz Worchacz, któremu jako swemu poddanemu Filip Padniewski, biskup krakowski, dał pozwolenie r. 1567 osadzić sołtystwo na prawie wołoskiém w lasach między Muszyną nad potokiem Powroźnikiem, od którego osada nazwę przyjęła[11].
Spotykaliśmy po drodze dużo ludu wiejskiego, wiodącego bydło z jarmarku w Tyliczu; widnokrąg na około zamykały góry lesiste, zwierające się po nad starożytném miasteczkiem Muszyną, które już z dala widać było. Kościół i probostwo jest tu łacińskie wśród unickich cerkwi w całéj okolicy. Jest podanie piśmienne, iż w Muszynie w XIV już wieku stał kościołek św. Marji Magdaleny pod zamkiem nad brzegiem Popradu[12]; dzisiejszy zaś kościół murowany, w stylu barocco, zbudowano r. 1676; akt jego erekcyjny i dotacyjny wydał r. 1659 Andrzéj Trzebicki, biskup krakowski, a oraz darował mu organy i relikwiarz[13]; jednak dopiéro roku 1749 poświęcał go Andrzéj Stanisław Kostka Załuski, biskup krakowski. Obudwóch tych biskupów portrety olejne w pół figury malowane, wiszą w kościele: nad drzwiami do zakrystji Trzebickiego, a na przeciwnéj ścianie presbiterjum Załuskiego. W wielkim ołtarzu jest nowy obraz św. Józefa Oblubieńca, patrona tutejszego kościoła, przezemnie w r. 1869 malowany.
Ten to biskup Załuski sprowadził pierwszy ziemniaki do Polski. Był o to z początku hałas po ambonach, gdy po dworach zabierały ziemniaki miejsce zbożu snopowemu[14]. Poprzedni kościół w Muszynie był drewniany, skoro Trzebicki biskup zachęcił do wybudowania murowanego (Żywot Trzebickiego. Hoszowski), i tamtego to dotyczą przywileje biskupie, między innemi Gembickiego Piotra, potwierdzające nadane mu od poprzedników sołtystwo Wierzhomla (Cerkwie i osady ruskie. Łepkowski) z r. 1649.
Pierwszą wiadomość o Muszynie posiadamy z roku 1209, z przywileju Andrzeja II, króla węgierskiego, nadającego prawo pobierania myta niejakiemu Dymitrowi z Raszki w Nowéj wsi w żupaństwie Szaryskiém. Przy oznaczeniu granicy zakresu czynności owego Dymitra jest wyrażone „do rzeki Popradu naprzeciw Muszyny“, (versus Muschina)[15].
Z czasów około r. 1246 jest wzmianka o Muszynie w testamencie niejakiego Wydżgi, co z polskiego szlachcica przedzierzgnął się w Krzyżaka. Długosz kronikarz pisze[16], że był w Polsce pewien wielki pan (quidam satrapa) Piotr Wydżga, szlachcic herbu i z domu Janina, który posiadał wiele włości, ogromny majątek i trzy zamki, Czorsztyn, Rytro i Lemiąż (Lyemyasz); że odkrył kopalnie złota w górach dzielących Polskę od Węgier i tém się zbogacił. Lecz skarbu swego nie zostawił swéj ojczyźnie, bo „bezbożną i macoszą pałający nienawiścią dla Polski, swéj ojczyzny, która go na świat wydała, żywiła i wychowała.“ Wywiózł złoto w drewnianych naczyniach, wśród stósów drzewa ukrywszy je, jakoby spiż i żelazo prowadzone z Węgier, Dunajcem do Opatowca, ztamtąd Wisłą spławił do Prus i Zakon krzyżacki niém obdarzył. Tenże sam Wydżga, szlachcic ziemi krakowskiéj[17], „kiedy głód okropny uciskał ziemię chełmińską, pomorską i pruską tak dalece, że wielu Krzyżaków ginęło w nędzy, postanowiwszy przyjąć szatę krzyżacką, posłał Wisłą aż pod Toruń trzy statki wielkie naładowane winem, miodem, pszenicą, żytem, słoniną, masłem i wszelaką żywnością; lądem zaś trzysta sztuk bydła, jako to: wołów, krów, koni i innego dobytku, co było darem wielce pożądanym dla ludzi ginących z głodu. Sam potém przybywszy, wstąpił do Zakonu, wdzięcznie od niego przyjęty, i trwał w nim chwalebnie aż do śmierci. Sprowadził z sobą wtedy i złota skarb wielki, które brał w górach polskich ku węgierskiéj stronie i po za wsią Łąckiem położonych; wszystek ten skarb Zakonowi darował.“
Gorącą miłością ojczyzny swéj wiedziony Długosz, nie może darować owemu Wydżdże, że w Polsce zebrany majątek dał cudzoziemcom (co dzisiaj za cnotę uchodzi, byle bodaj ostatni grosz szedł do Rzymu) i aby choć w części stratę tę powetować, z roczników krzyżackich podaje do publicznéj wiadomości opis drogi, którą trzeba iść w Karpaty, aby znaleźć złoto. Wskazówka ta powiada, że z Krakowa trzeba się pytać o Stary Sącz, potém iść przez wieś Barczyce do Rytra, to znów wspomina między innemi miejscowościami o Tylmanowéj, o Krościenku, o Szczawnicy Wielkiéj, w końcu mówi: „tedy blisko Muszyny, między wsiami Mylik i Szczawnik, powiadają, że się znajduje dużo złota“[18].
Mieli ci Wydżgowie wielkie nabożeństwo do zakonników, skoro jeden z nich, kasztelan sądecki, mający brata Gytona a syna Wojsława, braciom grobu świętego t. j. Miechowitom część swéj ojcowizny, Łącko, „ku zbawieniu swéj duszy wieczyście odstępuje“; Bolesław Wstydliwy przywilejem z r. 1251 zezwolił na tę darowiznę, „uwzględniając wierne względem nas (Bolesława Wstydliwego) zasługi“[19].
Muszyna była początkiem do utworzenia się zbiegiem czasu tak zwanéj Biskupczyzny, części majątku biskupów krakowskich, w czasie rozbioru Polski liczącéj 33 wsi. Roku bowiem 1288 Wysz, scholastyk katedralny krakowski, dwie swoje wsie Muszynę i Świnarsko[20] w ziemi sądeckiéj przekazał testamentem na własność biskupów krakowskich, co w obecności panującego Leszka Czarnego krewni Wysza stwierdzili[21]. Około téj darowizny pierwotnéj powstawały ciągle nowe włości, osadzane przez biskupów krakowskich, lub za ich pozwoleniem zakładane osady.
Wkrótce po téj fundacji wyszowskiéj przyczynił się do powiększenia w téj stronie dóbr biskupa krakowskiego Wacław, pod imieniem Władysława król węgierski, nadając Janowi Muskacie, biskupowi krakowskiemu, w nagrodę zasług świadczonych ojcu jego Wacławowi, królowi Polski i Czech, zamek Pławiec (Płoche) z okolicami przynależnemi i wszelkiemi doń przypadającemi prawami dla niego i jego następców[22]. Kazimierz Wielki nadał różne przywileje Muszynie[23], które zatwierdza i nowe przydaje Władysław Jagiełło w sobotę po św. Piotrze roku 1391.
Coby zaś znaczył przywiléj Władysława Jagiełły z r. 1391, przez kilku autorów cytowany[24], nadający niby na fundusz kościoła krakowskiego zamek Muszyński i wieś pod nim położoną Powroźnik, wartoby głębszego zbadania, jest to bowiem albo przywiléj sfałszowany albo fałszywie odczytany, zważywszy, że król Jagiełło nie mógł tego dawać r. 1391 biskupowi Janowi Radlicy, co już było od przeszło stu lat własnością biskupią.
Dalszą wiadomość o Muszynie napotyka się pod r. 1410, gdy król węgierski Zygmunt, sprzymierzony potajemnie z Krzyżakami przeciw Polsce, chcąc Jagiełłę od wojny w Prusiech odciągnąć, posłał Ścibora ze Ściborzyc, wojewodę siedmiogrodzkiego, na czele 12 chorągwi z Czechów, Morawców i Austrjaków (Węgrzy bowiem, pomni na zawarte przymierze z Polakami, nie dali się do wojny namówić ani przymusić), na pustoszenie Podgórza. Przez Sromowce wtargnęli w granice Polski właśnie, kiedy rycerstwo polskie strzegące Nowego Sącza, sprzykrzywszy sobie długą bezczynność, rozbiegło się do domów. Najpierwiéj więc Stary Sącz, Nowego zaś przedmieścia i przyległe włości złupił Ścibor i podpalił, potém spiesznym pochodem ruszył do Węgier przez rzekę Poprad, dążąc ku Muszynie drogą górzystą i niesposobną. Lecz tę hordę łupiezką króla węgierskiego Polacy dopadli pod Bardyjowem i ze szczętem porazili[25].
W r. 1473, gdy król Kazimierz Jagiellończyk odprawiał zjazd w Wiślicy, Maciéj, król węgierski, nieprzyjazny Polsce dla tego, że mu królewicz polski o mało tronu nie zabrał, pod pozorem ścigania Acefalów t. j. resztek żołnierzy krzyżackich, co się „bracią“ zwali, puścił w Podgórze polskie 6 tysięcy wojska pod wodzą Tomasza Farzego, obsadziwszy lasy, Węgry od Polski dzielące, obroną, kędyby bezpieczny jego ludzie mogli mieć odwrót[26]. „A tak Węgrowie hurmem wysypawszy się, ogniem i żelazem majętności niszczyli. Żmigród, miasteczko, w nocy drabiny przystawiwszy, ubiegli; zamek zaś strzelbą potłukłszy, przez poddanie wzięli i nowemi przybłankami ku temu wałami obmocnili. Złupione są onym zabiegiem węgierskim i spalone wsi i miasteczka: Jasło, Brzostek, Kołaczyce, Frystand, Dęmbowiec, Dukla i Pilzno (które natenczas bogate było) i blizko 200 wsi; ztamtąd niezliczoną liczbę więźniów do Węgier uprowadzili. Zgrzybiałe zaś starce i dziateczki maluchne okrutnie ścinali.“
A miasteczko Krosno, chociaż o mały włos nie poddano go, mężnie jednak obroniło się; więc téż i zamek Golesza, opata tynieckiego, Muszyna zasię biskupa krakowskiego dla niewielu broniących się za postanowieniem poddała się. „Aż wżdy tymczasem polscy i węgierscy senatorowie wzajemnie posły wyprawiwszy, zjazd między sobą dla budowania pokoju postanowili.“ Zjechali się 21 lutego i pokój zawarli, na mocy którego „zamki odjęte i więźnie pozabierane z obu stron sobie pooddawano i do 3 lat spokój zawarowano“[27].
Lecz widać ani Żmigrodu królowi, ani Muszyny biskupowi krakowskiemu nie zwrócili Węgrzy, skoro dopiéro po upływie owych trzech lat pokoju senatorowie polscy i węgierscy, zjechawszy się r. 1477 do Staréj Wsi, przymierze między swymi królami odnowili, postanawiając: „aby Matyjasz Kazimierzowi Żmigród, a krakowskiemu biskupowi Muszynę przywrócił, a biskup zasię, aby rozbójców tam przyjmować zakazał“[28].
W roku 1596 Muszyna zgorzała, wtedy przywileje miasta zaginęły, lecz mieszczanie postarali się o kopją najważniejszego dla siebie dokumentu Piotra Myszkowskiego z Mirowa z r. 1589, nadającego im prawo palenia i szynkowania wódki i piwa w dobrach biskupich, stanowiącego targi, jarmarki, jatki mięsne, chlebne i inne jako téż obowiązki mieszczan. Ten przywiléj r. 1596 potwierdził kardynał Radziwiłł, bisk. krakow.[29].
Roku 1647 biskup krakowski Piotr Gembicki z powodu napadów opryszków na transporta towarowe urządził sposób strzeżenia zamku i granic, nadto wskrzesił zaniedbaną milicją, „aby każdy mieszczanin dla pospolitéj obrony miał muszkiet porządny i rynsztunek i na służbę, gdy potrzeba będzie, według zwyczaju dawnego pachołków każdy wyprawiał, albo gdy na służbę piechota wyjdzie, ciż w zamku wartę odprawowali lub téż miasta i kościoła strzegli.“
Tegoż roku ten sam biskup Gembicki zatwierdził miastu dawne przywileje, tyczące się wyrębów, gorzelni, jatek, i dał nowe, uwalniające mieszczan od wszelkich danin i robocizn, prócz jednego dnia w roku do orania pługiem i czterych dni pieszych, a za to nakazujące mieć porządny rynsztunek, rusznicę, muszkiet, szablę, ładownicę, siekierkę; komornikowi zaś kosę osadzoną, chodzić na mustry co miesiąc, w czasie potrzeby do wałów i szańców dla obrony przeciw Węgrom lub innym nieprzyjaciołom[30].
Władysław IV przywilejem wydanym w Warszawie r. 1647, nadał Muszynie cztery do roku jarmarki i tygodniowe targi[31].
W czasie najazdu szwedzkiego za Jana Kazimierza, gdy Szwedzi całe Podgórze karpackie palili i pustoszyli, zdaje się, że nic się złego Muszynie nie stało, bo po wypędzeniu Szwedów z Nowego Sącza, skoro się znowu wieści rozeszły o zbliżaniu wroga, wysłał pan kapitan Giza (komendant Nowego Sącza po wyjściu Gerlichowskiego z piechotą spiską) posłańca do Muszyny, do pana starosty, donosząc wcześnie i prosząc o posiłki. Pan starosta muszyński co tchu przypadł na pomoc. Pan Żylicz był wtedy rotmistrzem piechoty muszyńskiéj[32]. Wówczas to Muszynianie zwozili na swój zamek tramy, gotując się do obrony. Uczepiali je tak nad przepaścią, aby za odcięciem lub zepchnięciem toczące się w dół belki przygniatały nacierającego wroga[33].
Z wyprawy wiedeńskiéj r. 1683 wracali Polacy do domu przez Spiż, ubijając się po drodze z stronnikami Tekielego, co z Turkami trzymali. W listopadzie już spotkali się pod Sobinowem z posiłkami ciągnącemi z Polski ku Wiedniowi, tu „z noclegu odłączył się król (Jan III) od wojska i poszedł na węgierskie miasteczko Pławiec, a hetman (Jabłonowski) ciągnął na Muszynę z wojskiem do biskupstwa krakowskiego, gdzie odprawiwszy koło generalne wojskowe a wojskowa pobrawszy asygnacje, rozeszły się chorągwie na konsystencje. Król zaś z Pławca poszedł do Lubowni“[34].
Po rozbiorze Polski dobra biskupie zabrał rząd austrjacki i wcielił do dóbr kameralnych z siedzibą zarządu w Muszynie. Obszar biskupczyzny tworzą miejscowości: Muszyna miasto, Tylicz miasto i wsie następujące: Słotwiny, Krynica, Powroźnik, Muszynka, Wojkowa, Dubne, Leluchów, Jastrzębik, Złockie, Szczawnik, Milik, Andrzejówka, Żegiestów, Zubrzyk, Wierzchówka, Mochnacka wyższa, Mochnacka niższa, Berest, Kamienna, Polany, Florynka, Wawrzka, Bronara niższa, Bronara wyższa, Jaskowa, Czarna, Świetnica, Stawisza, Czertyźne, Banica, Izby, Czerna, Piorunka.
Nad Popradem wznosi się za miastem Łysa góra[35], którą z dwóch stron okrążają potoki uchodzące u jéj stóp do Popradu, od wschodu muszyński strumień, a od zachodu Szczawnik. Na téj górze sterczą dziś już tylko resztki zamku muszyńskiego, jak podanie niesie, wystawionego przez Berzewickich[36]. Według badań Szczęsnego Morawskiego zamek ten „broniony był od strony gór przekopem i czworoboczną wystającą wieżą kilkopiętrową, do któréj prowadził zwód pod jazdę i wozy.“ „Obronną tą wieżą a daléj sklepistą szyją pnąc się w górę, wjeżdżało się na pierwsze podwórze zamkowe, którego wschodnią stronę zajmował piętrowy dwór, zachodnią zaś dziedziniec z studnią, otoczony murem pojedyńczym od strony przepaści, podwójnym zaś, tworzącym kryty obronny kurytarz, oddzielony od podwórza drugiego, gdzie prawdopodobnie był skład bierzmów obronnych, paszy itp. i majdan sołtysiéj straży nadgranicznéj“[37].
Herb Muszyny tworzy infuła na książce w polu czerwoném.
Obecnie miasteczko to liczy około 1,300 mieszkańców, ma szkołę trywialną, założoną r. 1783. Bractwo św. Józefa, r. 1690 zaprowadzone, miało swoją kaplicę murowaną, którą w r. 1813 potok muszyński zabrał[38].





Żegiestów.

Minąwszy Muszynę co dopiéro opisaną, dostaliśmy się w dolinę Popradu, który tu tocząc się z szumem po złomach kamieni uwodzi wody z źródeł najwyższych szczytów gór Sarmackich na podziw geologów, bo wypływając z południowéj strony Tatrów, nie zdąża jednak wygodnie wprost ku Dunajowi, lecz skręca się na wschód, opuszcza południowe stoki Karpat i wśród wyniosłego pasma gór przedziera się jakby umyślnie dla połączenia się z równie dzikiem dzieckiem tatrzańskiém, z Dunajcem, w dolinie między Nowym a Starym Sączem.
Droga z Muszyny do Żegiestowa ciągle się trzyma prawego brzegu Popradu, to dotykając nurtów jego spienionych, to wznosząc się na zbocza gór koryto jego ścieśniających. Pierwszą w pół mili spotkaną osadą jest Milik, w poprzecznéj do Popradu dolinie rozłożony nad potokiem. Wspomniany już jest około r. 1246 w testamencie Piotra Wydżgi, szlachcica polskiego, co to został Krzyżakiem; dopiéro jednak r. 1575 biskup krakowski, Franciszek Krasiński nadał sołtysom z sąsiedniéj Andrzejówki sołtystwo w Miliku i tutejszy kościół uposażył[39]. Ćwierć mili daléj jest wieś Andrzejówka, rozsiadła w dolinie nad potokiem Czarnym lub Skalikiem zwanym, wypływającym z pod góry téj saméj nazwy (Skalik 2,428’). Osada ta ruska z cerkiewką istniała już r. 1352 i należała do dóbr królewskich, w niéj na dziedziczne sołtystwo otrzymał przywiléj od króla niejaki Matyjasz Michał[40]. Przy drodze stoi tu murowany piętrowy dom, obecnie pusty; mieścił się w nim urząd celny austrjacki, gdy granicy od Węgier strzeżono dla przemytnictwa. Odtąd droga się spina w górę, z grzbietu widok na okoliczne góry lesiste po obu brzegach Popradu, ale Żegiestowa ani dostrzedz ani się go domyślić nie można. Zapytany nasz furman Petryk, kiedy nam się Żegiestów ukaże, wskazał nam krzyż widny na szczycie góry i odrzekł, że jak ten krzyż na około objedziemy, Żegiestów się znajdzie. Tymczasem zrobiło się pochmurno, powstał wicher silny z deszczem, który, zdawało się, że nas w przepaść z drogi zrzuci. Z grzbietu góry ujrzeliśmy z przeciwnéj strony Popradu wieś już węgierską Lipnik i skręciwszy na prawo wjechaliśmy w prześliczną, prawdziwie romantyczną okolicę.
Droga ta, znać trudem i znacznym kosztem zdobyta, miejscami podmurowana, to znów wysypana, owdzie w skale wyłamana, wije się wśród czarownego szpaleru drzew dzikich jakby w fantazji wymarzonego parku. Raz się skręca w lewo, raz w prawo, czasem odsłaniając widok na wesołością tchnące brzegi Popradu, który się gdzieś w głębi pod stopami toczy z szumem. Jakby dla większego olśnienia oka naszego ustroniem leśném, słońce chylące się ku zachodowi wyjrzało z pośród chmur i żywością barw swoich promieni ozłociło wierzchołki drzew i szczyty gór, które się już stopami w sinéj mglistéj pomroce nurzały. W oddaleniu mignął się nam na wzgórzu jakiś ślad zabudowań ludzkich, co jak się późniéj pokazało, były altaną żegiestowską, postawioną na przecięciu się chodników tamtejszych. W końcu stanął nasz Petryk na mostku, zkąd już ujrzeliśmy domy zakładowe, i zwiastował przybycie do zamierzonego celu.
Po odszukaniu właściciela zakładu, nim urządziliśmy się z mieszkaniem, noc zapadła, a każdy spragniony spoczynku po trudach podróży rad był, że się znalazł u jéj celu. Nazajutrz rano dopiéro mieliśmy sposobność rozpatrzeć się po Żegiestowie, zasięgnąć wiadomości o stósunkach miejscowych, zapłacić wstępne od osoby 3 guld. i zdążyć na obiad do sali restauracyjnéj w starym domu obok zdroju. Trzeba jeszcze dodać, że nie obeszło się rano bez powitania pode drzwiami pokoju przez grono muzykusów cygańskich, którzy nam i w czasie obiadu przygrywali z ganku za pobieraniem należytości w sposób dziadowski. Po przegraniu jednego lub dwóch kawałków obchodził jeden z tych brunatnych wirtuozów z talerzem w ręku gości siedzących około stołów i zbierał dobrowolne datki; swoją zaś drogą co tydzień z nakazu właściciela zakładu obchodził łazienny z książką po mieszkaniach wszystkich gości dla ściągnięcia z każdego numeru 1 guld. podatku na utrzymanie muzyki. W innych kąpielach płaci się taksy 2 guld. wraz z 3 guld. wstępnego na utrzymanie muzyki przez cały czas pobytu w zakładzie i ma się już spokój od codziennych składek.
Żegiestów[41], zdrojowisko, z całym swoim zakładem rozsiadło się w dolince wązkiéj, otoczonéj zewsząd górami: z północy Skalnym Zdziarem (2,488’), od zachodu Czerszlą a od wschodu Kiczerą (2,438’), środkiem toczy się Szczawny potok. Wąwóz cały jest spadzisty, że o kawałek poziomego gruntu niezmiernie trudno; zdroje mineralne tryskają na wysokości 1,450’[42] a powierzchnia Popradu przy ujściu potoku Szczawnego wznosi się na 1,340’; głębokość wąwozu nie liczy więcéj nad 900 kroków, zatém na tak małéj przestrzeni 110’ spadek jest znaczny. Dla tego pod budynki musiano zdobywać miejsce łamiąc zbocze góry i ztąd od strony chodników wchodzi się do domów wprost na pierwsze piętro. Tylko na południowy zachód roztwiera się wąwóz żegiestowski ku Popradowi i to jego tak zasłonięte położenie ma być powodem łagodnego tutaj klimatu, chociaż w roku przeszłym porządne zimno wkradało się do mieszkań pomimo tak korzystnych warunków przeciw zmianom nagłym powietrza, a wicher górski co się zowie, hulał sobie po Żegiestowie, jakby na około ani Kiczery, ani Czerszli nie było.
Właściwy Żegiestów, to jest wieś z swoją cerkwią, leży w następnéj ku zachodowi dolinie po za Skalnym Zdziarem po nad potokiem, co wypływa z góry Pustéj Wielkiéj (3,342’) i gubi się zaraz w Popradzie. Założycielem osady jest Hawryło Juraszek, poddany biskupi ze wsi Andrzejówki, któremu Franciszek Krasiński, biskup krakowski, przywilejem wydanym w Krakowie dnia 26 lipca 1575, pozwolił osadzić mieszkańców na pustém polu zdawna zwaném Długim Łękiem[43]. Należał więc Żegiestów do biskupczyzny i wraz z nią przy rozbiorze Polski przeszedł na własność rządu i należy dziś do dóbr kameralnych klucza muszyńskiego. Górale tutejsi są obrządku unickiego, cerkiew mają pod tytułem św. Michała; ubiór ich: u mężczyzn na głowach kapelusze czarne z wielkiemi wywijanemi brzegami, gunie bronzowe lub białe, kamizele granatowe z guzikami świecącemi, spodnie sukienne białe obcisłe a na stopach kierpce; kobiéty zaś noszą na głowach czarne czepce z przewiązaną aksamitką czarną przez czoło, a na to przychodzi chustka, na piersiach gorsety, rękawy u koszuli obszerne, krótkie, obwiązane w środku ręki między łokciem a ramieniem, spódnice czarne, krótkie ale obszerne, na stopach trzewiki i pończochy. Fizjognomje ludu okolicznego nieprzyjemne, kobiéty nawet, powiedziałbym, brzydkie.
Zdrojowisko żegiestowskie tworzy odrębną zupełnie od wsi osadę, zaludnioną, jedynie w lecie. Szczyty gór ją otaczających użyczają wspaniałego widoku na okolice; z chodników zaś spacerowych koło altany jedynie zachwycać się można Popradem, który tu nawprost zdrojowiska krętem korytem się toczy w kształcie litery S, przez co powstały dwa półwyspy zwane Łopatami.
W tak utajoném i oddaloném a uroczém od gwarliwego świata ustroniu w r. 1846 obywatel z Muszyny p. Ignacy Medwecki poszukując rudy żelaznéj, dostrzegł w Szczawnym potoku osad rdzawy i wydobywającą się wodę bełkocącą, co go na myśl naprowadziło, że w tém miejscu tryska źródło wody niezwykłéj; nabył tedy od włościanina właściciela ten kawał gruntu, na którym źródło owe biło, i odprowadziwszy od niego nieco daléj strumyk, pozyskał zdrój wody leczniczéj żelazistéj[44]. Źródło to pan Medwecki nazwał zdrojem Anny. Obok niego od dawna tryskało źródło szczawno-żelaziste, którego wodą leczyli się okoliczni mieszkańcy, więc i to ujął nowy właściciel w kadłub drewniany i nazwał zdrojem Marji. Wreszcie przy rozkopywaniu ziemi między temi dwoma źródłami pokazało się trzecie źródło, które równie ujęte w kadłub zyskało imię zdroju Antoniny, na wysokości 1450 stóp[45].
Trzy te źródła nakryte drewnianą szopą stały się zawiązkiem nowych wód mineralnych na ziemi polskiéj. Właściciel ich wystawił zaraz kilka domków gościnnych, łazienki i odtąd chorzy poczęli szukać pomocy dla swego zdrowia u żegiestowskich zdrojów. Pierwszego ich rozbioru chemicznego dopełnił Karól Mohr, profesor chemji przy instytucie technicznym w Krakowie i ogłosił drukiem r. 1848.
Zdrój jednak Antoniny w kilkanaście lat zasypano[46], bo się pokazało, że jest tylko częścią źródła sąsiedniego. Z postępem rozgłosu o sile wód żegiestowskich wzmagała się ilość przybywających na miejsce gości i rozkup wody we flaszkach rozsyłanéj; i tak w r. 1860 bawiło w Żegiestowie osób 113 używających kuracji, a 13,080 flaszek wody się rozeszło po świecie[47]. W tych czasach liczba spotrzebowanych butelek wody tutejszéj sięga przeszło 26 tysięcy.
W r. 1866 właściciel zakładu wezwał p. Alex. Alexandrowicza dla właściwego urządzenia zdrojów i dokonania chemicznego ich rozbioru. Przy dokładném badaniu obudwóch zdrojów Anny i Marji odkrył p. Alexandrowicz, że są to dwa upływy z jednego pochodzące źródła. Kopiąc głębiéj koło źródła Anny, po wybraniu okruchów skały dostano się do twardszego piaskowca a gdy się niżéj jeszcze o 3 stopy zagłębiono w źródle Anny, woda z źródła Marji znikła a z łona skały poczęła wybuchać woda z gazami, kłębując mocno, jakby się gotowała.
Po zabezpieczeniu tak zjednoczonego źródła od dopływów obcéj wody, zdrój mineralny okazał się silniejszym tak co do ilości jak i pierwiastków mineralnych[48]. Wówczas ujęto całe źródlisko w granitową cembrzynę.
Następnego roku (1867) przy rozkopywaniu ziemi na około cembrzyny dla urządzenia schodków, ułatwiających przystęp do źródła znacznie zagłębionego, poczęła się od północnéj strony wydobywać wielka ilość gazów a następnie wytrysło źródło nowe, obfite, z temi samemi własnościami, co zdrój ocembrowany. Gdy na dalszéj przestrzeni jeszcze się gwałtownie wydobywały gazy, wtedy z polecenia p. Alexandrowicza, znowu tam w październiku przybyłego, wybrano ziemię w tém miejscu, wyrąbano skałę w szerz i w dłuż, jak daleko pojawiały się źródła, i tym sposobem na przestrzeni długiéj 9 stóp a szerokiéj koło 5 stóp utworzyło się ogromne wyborne źródlisko, które ujęto w oprawę kamienną z piaskowca na cemencie osadzoną, z góry ubito iłem na kilka stóp grubości i z tak szczelnego zbiornika woda dostaje się do głównego zdroju otworem wykutym w granitowéj cembrzynie. Odchodząca woda spływa do drugiego zbiornika 47 stóp długiego, 6 stóp szerokiego a 3 stopy głębokiego, poniżéj w odległości 64 kroków wybranego w ziemi, zkąd się ją czerpie na kąpiele do łazienek. Przy grzaniu wody żegiestowskiéj trzeba uważać, aby ciepło nie przeszło 40° Rm., bo wtedy już następuje rozkład chemiczny. Przez dobę zdrój tutejszy dostarcza wody 25,200 kwart polskich (na minutę 17½ kwarty). Ciepło jéj w źródle zawsze jest jednakie — 736 st. Rm.[49]). Naczerpana do szklannego naczynia białego ma czystość kryształową, pieni się i burzy mocno, a w kilka sekund boki naczynia okrywają się bańkami gazowemi. Przy dłuższém jéj zostawieniu w naczyniu tworzy się osad czerwonawy. Smak wody żegiestowskiéj jest wyborny, nader przyjemny, orzeźwiający, żelazisty i apetyt mocno podbudzający, dla tego pije ją każdy z ochotą, zdrowy czy chory jako miły napój, a na miejscu przy zdroju używają jéj goście nietylko w godzinach kuracyjnych, lecz tak przy stole jak kiedyindziéj zamiast zwyczajnéj wody do picia.
Rozwodzić się nad zaletami powietrza w Żegiestowie byłoby rzeczą zbyteczną; położenie, okolica cała odosobniona od wszelkich osad ludzkich oddziaływać musi jak najkorzystniéj na utrzymanie lub wzmocnienie zdrowia. Miejsca do przechadzek bliższych i dalszych nie braknie, chodniki jednak wycięte w zboczu góry Czerszli o tyle są wadliwe, że mają mało poziomu, lecz pną się w górę lub na dół, co dla osób słabych jest rzeczą męczącą. Na przecięciu się dróżek u grzbietu po nad Popradem stoi altana, gdzie miło podumać przy szumie uchodzącego z łoskotem strumienia.
Mieszkań liczba stósunkowo do liczby zjeżdżających się w tych czasach do Żegiestowa gości jest dostateczna, chociaż budynków w całém zdrojowisku nie doliczy się więcéj jak 12, a właściwie tylko trzy domy mają postać godną swego przeznaczenia, to jest najbliższy Popradu dom parterowy zwany Karolówką, daléj wyżéj piętrowy zwany Alojzówką i jeszcze jeden znowu wyżéj Nowy, dom w ozdoby zewnętrzne najwięcéj przystrojony. Ceny mieszkań, muszę przyznać z tego, com sam płacił, są tu bardzo drogie, skoro 1 guld. dziennie przypada za maleńki pokoik z kawałkiem wspólnego ganku, z widokiem zaćmionym drzewami, bez pościeli, posługi i światła, z ordynarnemi meblami.
Życie zakładu jednoczy się koło zdroju, gdzie obok w domu starym mieści się restauracja a opodal łazienki dwojakiego gatunku, z drewnianemi i metalowemi wannami. Za kąpiel w metalowéj wannie płaci się 35 cent., w drewnianéj 25 cent.; lecz bez drewnianych wanien mógłby się Żegiestów obyć, bo na widok tego tańszego rodzaju łazienek odchodzi chęć do kąpieli, tak są odrażające. Szopa zacieniająca zdrój tak jest także nędzna, że z powierzchowności trudno przypuścić, aby się pod jéj dachem tak wielki skarb natury mieścił; a jeszcze w niéj znajduje się niby kaplica, raczéj ołtarzyk drzwiami zamykany, które się otwierają na czas nabożeństwa.
Jest w Żegiestowie pyszna i ożywcza woda, bardzo zdrowe powietrze, mieszkanie, chociażby drogie, poczta listowa i pakunkowa, bardzo uprzejmy właściciel i gospodarz; miłe chociaż nieliczne towarzystwo, lekarz zdrojowy, ale cóż, kiedy z wyżywieniem rozochoconego wodą żegiestowską żołądka wielka tu bieda. Musiało być tutaj inaczéj w tym względzie po inne lata jak roku przeszłego, bo gdyby gościom częściéj przyszło mieć do czynienia z takim restauratorem jak r. 1871, jużby się nikt więcéj nie odważył jechać do Żegiestowa, zważywszy, że w takiém pustkowiu, dalekiém od stałych siedzib ludzi, każdy z gości zdrojowych zostaje na łasce restauratora. Dla małéj ilości osób nie miałoby ich tu dwóch co robić, więc jeden restaurator, bez rywala, robi co mu się podoba; można sobie więc wyobrazić położenie gości, zwłaszcza słabych, narażonych jeszcze na grubijaństwa kuchmistrza, na które lekarstwa nie było, bo skargi na niego do właściciela zakładu zanoszone nie odnosiły żadnego skutku. Tamę takiéj samowoli może tylko położyć zniesienie monopolu traktjernika, aby handel materjałami do żywienia spoczywał w innych rękach, aby pieczywa świeżego było zawsze podostatkiem, aby nabiału, wędlin, legumin i t. p. rzeczy zawsze po cenach umiarkowanych dostać można na miejscu. Przecież Zakopane, wieś u stóp Tatrów bez zdrojów mineralnych, własnemu przemysłowi żydów i włościan zostawiona, posiada w porze letniéj dobrą i niedrogą restaurację, kilka składów z wszelkiemi przedmiotami, jakie po naszych miasteczkach handel korzenny zwykle zawiera, ma kilka piekarń i corocznie powstają nowe domy dla gości, przez górali budowane.
Życie w Żegiestowie schodzi bardzo cicho, swobodnie i to właśnie ma powab dla ludzi stroniących od zgiełku i wymogów modnego świata, niezbędnych po ludnych zdrojowiskach; dla tego téż ludzie szukający zabawy i interesów przybywają tylko czasem gromadnie z Krynicy do Żegiestowa dla jego obejrzenia a po wieczorze tańcującym napowrót co tchu umykają.
W święta i niedziele zaludnia się zdrojowisko żegiestowskie wiejskim ludem, który tu wtedy przybywa dla obejrzenia gości jak rarogów.
Oprócz kąpieli w łazienkach w wodzie mineralnéj używają goście kąpieli popradowych, które z powodu silnego prądu mają skutek leczniczy, podobny kąpielom morskim. W tym celu przy ujściu potoku Szczawnego po nad samym brzegiem stoi budka dla rozbierania się, lecz gdy dno Popradu głazami jest zasłane, nie ma swobody w takiéj kąpieli, trzeba stać w jedném miejscu, trzymając się jakiego sterczącego złomu.
Skała nadbrzeżna, u stóp któréj właśnie stoi budka dla kąpiących się w Popradzie, zowie się Krzyż, według podania, że jakiś tędy w dawnych czasach przechodzący pustelnik zachwycony pięknością okolicy i wijącego się tu Popradu, ułożył z kamieni krzyż, a ponieważ była właśnie niedziela, odprawił na tém miejscu nabożeństwo i nauczał lud zgromadzony[50].
Co do powzięcia wiadomości o składzie chemicznym wody mineralnéj żegiestowskiéj, jako téż o przymiotach jéj leczniczych, o gatunkach chorób, jakich się ludzie pozbywają z pomocą zdroju tutejszego, odsyłam ciekawych do specjalnych w tym względzie rozpraw Al. Alexandrowicza, dr. J. Dietla, dr. F. Z. Gogojewicza, dr. F. S. Skobla, dr. Wł. Ściborowskiego, drukowanych w Rocznikach Tow. Nauk. Krakow. lub wydawanych jako osobne dziełka.


KONIEC.


DODATEK.

POLSKI GRZEBIEŃ.

Lato w r. 1872 było tak słotne w Tatrach, że gości u ich stóp bawiących wprawiało w rozpacz. Po ośmiu i więcéj dniach deszczu, mgły, zimna i błota wychylało się słońce z za szarego nieba na kilkanaście godzin, chyba na to, abyśmy nie zapomnieli jak pogoda wygląda i znowu się chowało za chmury, z których jakby z jakiegoś niewyczerpanego zdrojowiska zlewały się na ziemię strumienie deszczu. Jak zwykle, tak i tego roku, pragnąłem odbyć jakąś po Tatrach znaczniejszą wycieczkę, znaleźli się towarzysze gotowi na wszelkie trudy wypraw górskich, a więc pierwszego lepszego pogodnego poranku (d. 12 sierpnia) spuściwszy się na los szczęścia wybrało się nas pięciu pod przewodnictwem Jędrzeja Wali w drogę ku Gierlachowi najwyższemu szczytowi w całych Tatrach. Rozlokowani po różnych punktach Zakopanego, nimeśmy się zebrali po załatwieniu wszelkich na podobną kilkodniową wycieczkę potrzebnych sprawunków, zeszedł tak czas, że z Bystrego ku Jaszczurówce ruszyliśmy dopiero o 7 godzinie.
Koło cieplicy Jaszczurowéj napotkaliśmy kilka Salamander, wcale zła była to wróżba dla nas, bo jaszczurki te tylko na słotę z nór swoich wyłażą, na pogodę tak się chowają, że ich trudno bardzo odszukać, pomimo ulubionéj dla tych tu stworzeń okolicy, od czego jej nadano nazwę Jaszczurówki. Ztąd szliśmy ciągle lasem przeszło dwie godziny na Waksmundską polanę. Nie będę téj drogi tu opisywał na nowo, w poprzednich szkicach nakreśliłem ją, nadmienić tylko wypada, że wiedzeni przez tak znakomitego przewodnika jak Wala, ominęliśmy najprzykrzejsze manowce, któremi zwykli prowadzić podróżnych mniej z tą okolicą obeznani górale. Już nieraz tędy brnąłem po tak dzikich gąszczach i zaroślach, że rad byłem, gdy się cało z nich wyszło, wszędzie bowiem stają człowiekowi na zdradzie dziury pod nogami zasłonione mchami, a powyżéj suche, sterczące ostro gałęzie, których się dobrze strzedz trzeba, aby oczów nie wykłuły, twarzy nie poraniły lub odzieży nie podarły.
Polanę Waksmundską od współposiadaczy jej, gospodarzy ze wsi Waksmundu nabyli tego roku Lichajowie z Białego Dunajca i radziby jej nazwę na Lichajową przemienić, o czem nam rozpowiadał góral na tej polanie jeden z owej rodziny, któregośmy tam jeszcze zastali przy krowiem bacowaniu. Zdaje mi się jednak, że się imię Waksmundskiéj polany zanadto rozpowszechniło, aby go się dało zmienić na nowe od nazwiska świeżych posiadaczy. Po posileniu się tu mlekiem (o godz. 10½) puściliśmy się daléj. Z wschodniego pochylenia Waksmundskiéj przełęczy ujrzeliśmy pasmo spiskich turni, z których jednak najwyższy Lodowy tonął w mgłach. W dolinie nad przejściem Waksmundskiego potoku, co się toczy z pod Krzyżnego, dosyć było biedy, nim się nam udało przebyć po wierzchołkach sterczących z wody głazów, bo w czasie lata mokrego potoki górskie toczą znacznie większą ilość wody, niźli zwykle, dlatego łatwo bardzo o przymusową kąpiel, choćby po pas, albo po kolana u osób niewprawnych w chodzeniu po Tatrach.
Od potoku szliśmy ciągle w górę na stopy Wołoszyna, a gdyśmy stanęli na wierzchu grzbietu, pięknie się nam ukazał Gierlach od wschodu z poszczerbioną Polską przełęczą nazwaną wedle wzoru niemieckiego Polskim Grzebieniem (polnischer Kamm). Siniał nam ten dziki grzbiet tak gdzieś daleko, że się nam wydawało niepodobieństwem abyśmy go dziś jeszcze przebyć mogli.
Lasy tutejsze strasznemu ulegają wyniszczeniu od ludzkiéj ręki. Świeżo przez dziedzica dóbr Zakopiańskich wystawiony tracz na Łyséj nad Białka pochłania całe bogactwo górskich okolic. Ci co się na leśnictwie znają, powiadali mi, że gospodarstwo w tym względzie idzie tu tak, jak iść nie powinno; że wycinanie lasów nie odbywa się w stosunku ich wzrostu, lecz aby obecnie jak najwięcéj dochodu przyniosło.
Ku południowi zdążyliśmy nad potok płynący Roztoką z Pięciu Stawów. Toczy on się tu nowem korytem przez las; każde drzewo głazami i różnem namuliskiem dołem ubrane stawia wodzie przeszkodę, szumi tedy okalając je, a opodal bieleje suche stare łożysko złomami granitowemi zasłane. Dwa świerki wysokie zupełnie, jak je natura przystroiła, ucięte i położone w poprzek posłużyły nam za kładkę nad tym potokiem, lecz Białki tak się już nam nie udało przebyć. O kawałek drogi zaraz spotkaliśmy się z nią ale szeroko się tu rozwala i kilka tylko z niéj sterczy kamieni, reszta tonie w wodzie, więc nie było inszéj rady, jak iść w bród. Pozdejmowaliśmy buty, i zakasani wysoko podpierając się laskami szliśmy za przykładem Wali, lecz woda tak była zimna, że nam sprawiała ból jakby obkłady lodowe. Wyskakiwaliśmy z wody na wierzchołek głazów, aby choć przez chwilę odgrzewać skrzepłe od zimna nogi. Pospieszyć się nie dało, gdyż koryto rzeki zasute okrąglakami obślizłemi z trudnością pozwalało się utrzymywać w równowadze, przecież z pomocą kija, chociaż nagły pęd wody jeszcze nową stawiał przeszkodę, minęliśmy wszyscy bez wypadku Białkę (o godz. 12¼). Usiadłszy na brzegu uczuliśmy dobrodziejstwo odbytéj kąpieli, bo tak się nam siły w nogach odświeżyły, jakbyśmy dopiero z chaty w Zakopaném wyszli. Trzy mile dzieliły nas już od owéj wsi. Odtąd kierunek naszéj drogi zbaczał nieco ku wschodowi; na południe wprost wiodła dolina Białki po pod turnie Mięguszowskie nad Morskie Oko, my szliśmy w dolinę Białéj Wody pod Wysoką. Wkrótce natrafiliśmy na miejsce połączenia się tych dwóch silnych potoków i zdziwiło mnie, że mi o tem dotąd nikt nie wspominał, bo różni się od wielu innych ujść górskich strumieni. Białka płynąc wyżéj spada nagle w bok po kilku wielkich progach, jakby umyślnie wyciosanych w skale i łączy się z Białą wodą, wśród bujnie porosłych brzegów świerkami, tworzy się przez to piękny i oryginalny wodospad.
Następnie idzie się jeszcze kawałek drogi przez las, z którego drożyna wiedzie na otwarte miejsce po nad potok. Po obydwu brzegach są jeszcze ślady mostu, lecz w jego braku trzeba było się zwykłym w górach sposobem przeprawiać przez wodę. Jednę odnogę potoku przeszło się jako-tako po sterczących głazach, lecz z drugą gorsza była sprawa. Wala wskazał nam do przeprawy ścięty świerk, nie więcéj nad trzy cale w przecięciu gruby, żeśmy tylko po nim pojedynczo przechodzić mogli, aby się nie złamał. Dla utrzymania zaś równowagi dał nam żerdkę za podporę. Trudno jednak było tę żerdź utrzymać w potoku, bo niezmiernie silnie rwiąca woda unosiła drążek swoim prądem. Wreszcie i tę przeszkodę minęliśmy, przyczem jeden z towarzyszy już u drugiego brzegu wpadł do wody, nie poniósłszy przecież większéj szkody nad zmaczanie sukni. Następnie szliśmy lewym brzegiem potoku, cudnie piękną okolicą. Ta środkowa część doliny Białéj wody tak jest bogata we wdzięki natury, że niepodobna słowami określić uroku, jaki wywiera na zmysły ludzi zdolnych oceniać piękność górskiéj przyrody. Zdaje mnie się, że Kościeliskiéj i Białéj dolinie należy się pierwszeństwo w Tatrach całych, między niemi jednak ściślejszego wyboru być nie może, bo chociaż w zasadzie z jednych składają się czynników, w kształtach różnią się zupełnie z powodu rodzaju skał, które są calcem tych dolin. Kościeliskiéj formacya wapienna sprzyja więcéj roślinności, więc po jéj urwiskach rosną drzewa, krzewy i bujne trawy nadające całości wejrzenie romantyczne, sielankowe, gdy dolina Białéj Wody z granitu piętrzy się nagiemi przepaścistemi skałami, na których się ledwo gdzie mech może utrzymać, sprawia wrażenie majestatyczne. Turnie Młynarza od zachodu, spodem nawet tylko dzikim kozom przystępne tworzą główną ścianę doliny, którą w dali zamykają śniegiem ubielone wierchy Gierlacha i jego sąsiadów. Spód tego wspaniałego krajobrazu tworzy silny potok z swemi fantastycznemi brzegami, zaścielają je jak i koryto strumienia wielkie złomy granitu, porosłe świerkami i limbami, o które rozbija się woda pieniąc się z szumem i lśniąc tęczowemi barwami. Miejscami wdarł się potok w brzeg, podmulił drzewa i krzewy, te albo runęły i sterczą wywróconemi pniami, lub dopiero oczekują podobnego losu przy pierwszéj lepszéj burzy, gdy resztę ich fundamentów skruszą rozhukane żywioły. Wszystko to słońca wesołemi promieniami oświecone, jakiemś czarodziejskiem tchnieniem owiane, roznieca podziw, poi umysł wzniosłemi myślami, obraz to ciągłéj walki o byt, z tą różnicą, że czas liczy się tu na wieki, nie na lata. Przyroda nie próżnuje nigdy. Odłam skały, który lód w zimie podważy, woda z wiosną podpłucze, a wicher strąci w dół, w jakiś czas zazieleni się po wierzchu, przytuli nasienie drzewa, i miejsce wytworzy dla jego korzeni, a skoro ono podrośnie, burza go wywróci, złom zwietrzony rozpęknie się i woda kawałki uniesie, zaokrąglone na równie zatoczy.
Nie ma tu jednak czasu na zastanawianie się nad losem każdego jestestwa na świecie; co krok coś nowego, a coraz piękniejszego się spotyka: wonność powietrza, szum wody do marzeń usposabia, niebezpieczeństwo z nikąd nie grozi; kto tedy chce trochę chwil prawdziwéj duszy swobody użyć, niech jéj szuka w uroczych dolinach Tatrzańskich. Warto przecież poświęcić coś z wygódek zwyczajnego życia dla téj cząstki ducha, co w naszém ciele tkwi i niezrażać się lada przeszkodą w drodze do przybytku piękna.
Przedzierając się czasem przez dzikie gąszcze bezdrożne, minęliśmy drugą część doliny Białéj Wody, przeprawiliśmy się na prawy brzeg potoku, który tu już na strumyki się dzieli, a uwagę całą pochłania pasmo szczytów jak wachlarz w około się roztaczających. Tu jest hala, lecz szałasy już były opróżnione, atmosfery tedy poetycznéj nie przerywał nam żaden głos ludzki ani zwierzęcy. Upatrzywszy miejsce do spoczynku i do spostrzeżeń najsposobniejsze, usiedliśmy na murawie, studyjując nazwy każdego zakątka przepysznéj okolicy. Tymczasem przewodnicy rozpalili ognisko dla uwarzenia wody na herbatę.
Stojąc twarzą ku południowi, na prawo rozpoczynają szereg gór turnie dziewiczego Młynarza, na którego szczycie, o ile mi wiadomo, dotąd ludzka stopa nie postała. Poza nim w kotlinie mieści się staw Żabi. Młynarz łączy się z grzbietem głównym granią skalistą, za nią kryje się dolinka Czeska z dwoma stawkami téj saméj nazwy. Naokoło niéj piętrzą się Waga, Ganek i Rysy, a łącząc się przełęczami, tworzą kotliny dzikie, nagie, tylko stawami i śniegiem urozmaicone. Główny zaś grzbiet Tatr sterczy przed nami na prost pod nazwą Żelaznych Wrót; te stykają się z Gierlachem, lecz wierzchołka jego ztąd nie widać, bo się kryje za swojém ramieniem północném, łączącém się od wschodu z Wysoką (którą Niemcy nazwali Kastenbergiem), przez przełęcz znaną pod imieniem Polskiego Grzebienia. Ale i jego ztąd z dołu nie widać, gdyż go zasłaniają na lewo wznoszące się turnie Litworowe. Majestatyczny ten obraz upiększają jeszcze wodospady: jeden ze stawu Czeskiego spadający oryginalnie przez wydrążenie w skale jakby rynnę, drugi ze stawu Zielonego z pod Żelaznych Wrót uchodzi w dolinę.
Osoby, co się udają na zwiedzenie Morskiego Oka, winni od niego zarazem zbaczać dla poznania doliny Białéj Wody, aż po halę pod Wysoką, bo te kilka godzin czasu na to potrzebne wynagradzają bardzo rozrzutnie swojemi wdziękami ciekawego podróżnika. Dotąd jednak ta nader urocza dolina służy przechodniom za drogę z Zakopanego do Szmeksu przez Polski Grzebień, a nikt nie zwykł się tu udawać dla niéj saméj.
Od 3 godziny do 4¼ przesiedzieliśmy pod Wysoką objadując i rozkoszując się pyszną okolicą, nim Wala ogłosił dalszy pochód. Pięliśmy się odtąd ciągle pod górę, a im wyżéj, tém widnokrąg się rozszerzał, coraz innych turni wierzchołki się nam odsłaniały. Minęliśmy zasiąg lasu, potém kosodrzewiny, dążyliśmy już po mchach i trawie na pierwsze piętro, zkąd się nam ukazał staw Zielony i część Czeskiego. Powyżéj drapaliśmy się po głazach koło ścieku wody uchodzącéj ze stawu Litworowego. Tymczasem zachmurzyło się, wicher zimny dąć począł. Stanęliśmy nad stawkiem Litworowym, koło którego roślinność różnobarwném kwieciem zadziwia każdego, jak w sąsiedztwie śniegu, nagich skał i w obumarłéj krainie mogą istnieć i błyszczeć życiem tak wonne i śliczne kwiaty! Uzbierany z nich bukiet wymarzoną tworzył harmonię kolorów. W górę i w górę, a coraz stromiéj, czasem z pomocą już rąk, pięliśmy się wśród ponurej atmosfery. Raz jeszcze słońce wychyliło się z za obłoków, oświeciło jaskrawo Polski Grzebień, a w około wiatr roztrącał chmury o turnie, których powoli czepiała się mgła. O godzinie wpół do 7 dotarliśmy do brzegu kotliny stawku Zmarzłego.
Kto szuka wrażeń, niech tu przybywa, a jeźli mu jeszcze towarzyszyć będzie, jak nam, silny wicher, pochmurne niebo, to mu się odtworzy niejeden obraz Dantejskiego piekła. Kotlina cała skałami z trzech stron zwarta, zasłana złomami granitu, na dnie staw pokryty lodem i śniegiem, (ledwie mu jeden bok wtedy odtajał), żadnego śladu życia; tu jakby dopiero wczoraj po opadnięciu lodów powierzchnia ziemi stwardła i popękała. Głucho i pusto gdyby w zakątku człowiekowi niedostępnym, a tak dziko i smutno, że na ten widok zdaje się trętwieć dusza. Obeszliśmy zachodnio-południową stroną Zmarzłą dolinkę (6319’) i wstąpiliśmy na stopy Polskiego Grzebienia. Gorsza na niego droga niż na Zawrat, bo ten zwarty skałami jak wąwóz, nie grozi spadnięciem, gdy przełęcz Polska, jako skała urwista najeżona turniami, miejscami źwirem zasłana, wszędzie spadzista, wymaga wielkiéj ostrożności, aby się bez szwanku na wierzch dostać. W pół godziny od Zmarzłego drapiąc się bezustannie w górę, stanęliśmy o 7 godzinie na samym grzbiecie właściwego Grzebienia (6933’), nazwanego Polskim od tego, że przechodzącym tędy od Węgier pierwszy raz się Polska ukazuje.
Zimno do kości przejmowało a wicher tak dął, że zdawało się jakby nas miał wrzucić do kotliny zmarzłéj. Przed nami nowy świat zajaśniał: Spiska ziemia oświecona zachodzącém słońcem, tworzyła dziwny kontrast z górami, na których grzbiet po całodziennym trudzie się wydostaliśmy. Nas otaczało morze szarych, dzikich skał, przykrytych mgłą, owianych zimą, podczas gdy w równinach ludziom uśmiechało się wesoło letnie ożywcze słońce. Na prawo od zachodu piętrzył się najwyższy szczyt z całych Tatr Gierlach (8414’), na lewo turnie Wysokiéj (7887’) a pod stopami tonęła w pomroce dolina Wielka z dwoma stawkami. Za nami w tyle chmury rozbijały się o wierzchołki mnóstwa szczytów, jakie się w téj okolicy piętrzą jedne nad drugiemi.
Sam grzbiet Polskiego Grzebienia jest wązki, skalisty, a chcąc się z niego na dół spuścić czy ku Spiżowi, czy ku Nowotarszczyznie, na czworakach się przychodzi drapać po wcale nieponętnéj drodze. Wala spieszył pomimo ochoty do gawędki, bo noc zapadała, a po dzikich zwaliskach skalistych po ciemku bardzo niebezpiecznie chodzić. Powiódł nas ku wschodowi na turnią, po któréj na grzbietach puściliśmy się wnet na piargi, poczém dostaliśmy się w szeroki przestwór głazów jakby zwalisk olbrzymiego gmachu. Złomy różnego kształtu, kilkosążniowéj objętości, z głębokiemi szczelinami, nie dozwalały pośpiechu, zwłaszcza dla kilku z naszego towarzystwa, co pierwszy raz w życiu znaleźli się w podobnych tarapatach. Z początku jeszcze o tyle było widno, żeśmy gromadkę kozic dostrzedz mogli w Gierlachu jak pędziły w górę po urwiskach i jednę o kilkadziesiąt kroków samopas biegającą w dobnie od strony Wysokiéj. Wreszcie nastąpiła noc ale jasna, gwiazdami na niebie ubrana, przez co mogliśmy przecie widzieć cokolwiek naokoło siebie.
Równinkę tę, złomami granitu zasłaną, można uważać za ogromne piętro ze stawkiem Długim (6099’), z dojściem na jego brzeg kończyła się nam najgorsza przeprawa. Nad niższym stawkiem doliny Wielkiej błyszczał w pomroce jasny punkt, cel i kres dzisiejszej wycieczki; był to dach świeżo gontem pokrytego szałasu u brzegu stawu zbudowany przez Węgrów. Musieliśmy jednak u wrót drogi na niższe piętro czekać na resztę towarzystwa, które z drugim naszym przewodnikiem Jasiem Gronikowskim, nie mogąc nam z Walą naprzód idącym nadążyć, pozostało w tyle. Wołaliśmy z całej siły, aby o sobie dawać znać nawzajem z obawy o wypadek, czy się który z towarzyszy nie zabłąkał lub nie uwięzgnął w jakiej dziurze. Szczęśliwie jakoś zebraliśmy się wnet razem ponad Ogrodem Walenberga.
Staw Długi ma liczyć wzdłuż 300 kroków, wszerz u końca górnego 30, u dolnego 120; z niego uchodzi woda przez bujną alpejską łąkę, bogatą w roślinność górską, którą od imienia szwedzkiego botanika Walenberga, Ogrodem jego nazwano. Badał on bowiem florę Tatr i wydał w r. 1814 w Getyndze dzieło swoje po łacinie pod tytułem: Flora Carpathorum.
Otóż Ogród ów Walenberga na 1500 kroków długi a 500 szeroki jest rajem dla botaników i stolicą tatrzańskich świstaków, bo sobie tę łąkę najwięcej upodobały. Piętro drugie ową łąką objęte, kończyło się także stawem, jak wyższe od niego i niższe; opisuje go jeszcze Genersich w r. 1807, lecz dziś pozostał z niego ślad w postaci trzęsawiska (5598’).
Na trzecie piętro zeszliśmy ścieżką popod skałą Granatów, z której ścieka ciągle woda kroplami jakby wieczny deszcz. W prawo od zachodu szumiał potok spadający po skale ku niźnemu stawowi. W skale tej znajdowane drobne granatki nadały jej nazwę, którą Niemcy ochrzcili Granatenwand.
O wpół do 9 godziny dobiegliśmy wreszcie do upragnionego szałasu, gdzieśmy mieli znaleść spoczynek po trudach. Domek to z kamieni wymurowany na dwie izby podzielony z oknami na okienice zamykanemi, pokryty dachem bez żadnego otworu dla dymu, za podłogę służy ziemia. Na środku drugiej izby stoi długi wązki stół, a wokoło niego wąziutkie z kobylic przerobione ławice. W pierwszéj przegrodzie rozgoszczeni leżeli przy ognisku jacyś młodzi ludzie, uczniowie górniczej akademii w Sztiawnicy (Schemnitz), nam tedy wypadło pomieścić się w sąsiedniej izbie dokąd drzwi były zamknięte, a więc oknem droga zawiodła do wewnątrz.
Znać Węgrzy zbudowali ten szałas na pijatykę, a nie na schronienie dla podróżnych na nocleg, boby chociaż podłogę dali byli i łożysko z kamienia na ogień i otwór w dachu dla dymu. Tego tu wszystkiego brak, więc spoczynek na mokrej ziemi przy rozwłóczącym się wszędzie dymie jest niepodobny. Bez ognia zimno, z ogniem trudno w tych warunkach wytrzymać; walcząc tedy z przeszkodami całą noc, oczyśmy zmrużali, ale zasnąć w żaden sposób nie mogli. Górale jednak leżąc przy samym ogniu, kpiąc sobie z dymu i z wilgoci, spali wybornie budząc się czasem dla dołożenia gałęzi do ognia gdy im zimno poczęło dojmować.
Rozporządzając do woli czasem, wychodziłem na pole. Noc śliczna gwiaździsta, gdy jeszcze i księżyc z za góry się wychylił, u stóp króla Tatr, Gierlacha, ponad stawem przy szumie wodospadu, byłaby nader romantyczną, gdyby nie zimno z wichrem. Wiązka słomy i kożuch do okrycia, tak skromne żądania, stały się dla nas marzeniami nie do urzeczywistnienia; ledwo tedy minęło pół godziny, po trzeciéj rano radzi dźwignęliśmy się z obozowych wezgłowiów. Bochenki chleba i buty z nóg ściągnięte służyły nam za poduszki pod głowy, lecz najgorzej dokuczały nam strudzone kości, których nie było gdzie ułożyć, ani przed zimnem ochronić.
Przed świtem rozglądnęliśmy się po owej sławionej przez Węgrów dolinie Wielkiej, przekręconej na Felkę; lecz kto zna doliny na północnéj stronie Tatr, tego Wielka nie zachwyci. Stawek (5187’) owalny, 300 kroków długi, w środku koło 120 szeroki, z brzegami kosodrzewiną porosłemi, ze skałą Granatów i spadem strumyka, jest ładny, ale na Tatry to za mało, zwłaszcza dla podróżnego, co dopiero zwiedził dolinę Białéj Wody, Białki, Morskie oko, Pięć stawów, Siklawę i t. p.
O 4 godzinie ruszyliśmy w drogę; dnieć wkrótce poczęło. Idąc po trawnikach, po mchach, mokwach, weszliśmy w zasiąg leśny. Słońce ozłociło wierzchołki turni, potem i równiny cudowną, wesołą barwą opromieniło. Z pośród lasu ukazał nam w dali Wala wierzchy domów w Szmeksie, dokąd dążyliśmy na śniadanie. Blisko jednak dwie godziny zeszło nam, nim drożynami leśnemi krocząc szybko, bo ciągle na dół, znaleźliśmy się wśród domostw zakładu kąpielnego.
Kawał ten lasu, powiększéj części modrzewiowego, przerzynają tylko małe strumyki z pod Sławkowskiego szczytu (7860’) biegnące do Popradu, z którym mieliśmy się wnet spotkać, bo celem naszéj wycieczki było przejść grzbiet Tatr na wschodnim krańcu, obejść je od południa, a wrócić przez zachodni grzbiet od Liptowa do Zakopanego.
Szmeks zastaliśmy jeszcze w objęciach Morfeusza; służba tylko kręciła się tu i owdzie, ale zaspana jeszcze jakby po całonocnéj hulance. Domy ładne zakładowe wydawały się jakby stojące pustką, żeśmy się pytali czy tego lata gości tu nie ma? Najlepiéj się przez to ujawniało znaczenie Szmeksu, że to miejsce dla zdrowych szukających górskiéj swobody, a nie dla osób potrzebujących kuracyi.
Zdrój szczawny koło restauracyi jest sobie skromne źródlątko, przy nim blaszanka na patyku dla użytku publicznego i na tém koniec, a skoro leje deszcz, to deszczówka z zdrojem kwaśnym się brata nie sprawiając nikomu przykrości. Są tu łazienki po staremu bez żadnego komfortu urządzone, a podobno i hydropatyczny zakład na równi tu stoi z całém leczniczém znaczeniem Szmeksu, ale za to, kto zdrów i kąpać się nie lubi, ma wesołość, zabawy, zbiorowe wycieczki, restauracyą dobrą i muzykę skoczną. Od r. 1862, kiedym tu był pierwszy raz, Szmeks się tylko o tyle zmienił, że kilka domów nowych przybyło i ceny mieszkań jak też wszelkich potrzeb znacznie podrożały. Niemczyzna jak była dawniéj tu panującą, tak jest do dziś dnia; napisy i wszystkie informacye niemieckie jakby gdzieś u gór tyrolskich lub bawarskich.
Położenie Szmeksu bardzo romantyczne; z każdego domu wspaniały widok, bo poziom zakładu tarasowy, budynki piętrzą się z tego powodu jedne ponad drugiemi. Droga do samego zakładu wyborna i przechadzki urządzone jak się należy; wiodą przez las na miejsca odznaczające się pięknością widoku. Wycieczki w góry jednak wedle mody się odbywają; o poznawanie nowych zakątków Tatr nikt się nie troszczy, dolina Wielka i Zimnéj Wody to Mekka i Medyna turystów węgierskich. Odważniejsi puszczają się na szczyt Łomnicy i zaspokajają się tém ze wszystkiém, mieniąc inne wierzchy niedostępnemi albo niewartemi zwiedzania.
Wdawszy się w rozmowę z kim z osób przybyłych lub miejscowych w Szmeksie, to się dowie każdy, że nad wymienione miejsca nie ma nic piękniejszego w całych Tatrach, chociaż ich wcale nie znają. To też i przewodnictwo po ich stronie nie wiele warte.
Oprócz specyalisty starego Janka na Łomnicę, to reszta chołota, bo do doliny Zimnéj Wody (Kolbachu) lub Wielkiéj (Felki) same drożyny zawiodą, a ktoby się chciał z niemi zapuszczać w dalsze doliny i na inne szczyty, narażałby się na wszelkie najgorsze następstwa złego przewodnictwa i to jeszcze za wygórowaną zapłatę. Dostać tu jednak zawsze można koni osiodłanych na wycieczki, wózków zaprzężonych, wedle taryfy na drzwiach restauracyi przylepionéj.
Wypiwszy kawę i zwiedziwszy cały zakład wśród ślicznéj pogody, o godzinie 7 puściliśmy się wprost gościńcem do miasteczka Popradu, najbliższéj stacyi kolei Bogumińsko-koszyckiéj, blisko 2 mile od Szmeksu odległéj. Pierwszą w téj drodze osadą napotkaną był Wielki Sławków, wieś porządna, po większéj części murowana; potém ścieżką, wśród zboża dojrzewającego, przybyliśmy do miasteczka Wielki (Felka), zkąd już bardzo blisko mieliśmy do dworca kolei w Popradzie. O trzy kwadranse na 10 godzinę weszliśmy do wnętrza stacyi europejskiego gościńca, który wszędzie nosi jednakie piętno kosmopolityzmu. Kupiwszy bilety oczekiwaliśmy nadejścia pociągu, a tymczasem można się było rozpatrywać w widoku Tatr. Chmury się czepiały ich wierzchołków, jak zwykle w południowe godziny, co jest powodem nieudawania się wycieczek na wyniosłe szczyty, bo właśnie jest to czas, kiedy podróżni zdołają zdążyć na wierzch i nie mogą się dłużéj tam niż do 2 godzin zatrzymywać, aby z powrotem się nie zapóźnić do chaty.
O godzinie 10 minut 10 ruszył pociąg w kierunku zachodnim, a żeśmy się usadowili przy oknach, więc ciągle mieliśmy przed oczami wspaniałą panoramę. Tatry od południa zupełnie odmiennie wyglądają niż od północy, przeważnie z powodu braku regli; wierchy wznoszą się wprost z równi przedzielane od siebie dzikiemi kotlinami zasłoniętemi w tyle głównym grzbietem. W miarę posuwania się naszego naprzód, szczyty wschodnie spiskie chowały się za zachodnie liptowskie, że w końcu Krywań rozłożystym swoim trzonem zakrył spiskie turnie. Panuje on tu na zachodzie Tatr tak, jak Łomnica na wschodzie i dla tego, że stoją obie te góry, wysunięte na boki, jakby na straży, najdawniéj je poznano i najliczniéj na ich szczyty udawać się zwykli turyści.
Minęliśmy w dwie godziny 6½ mil, kilka stacyj: Łuczywnę, Ważeć, Wychodną i w południe wysiedliśmy w Hradku, miasteczku przy ujściu Białej do Wagu. Okolica prześliczna przy zetknięciu się kolei z Niżniemi Tatrami. Ciągle szumią potoki, brzegi ich romantyczne, strojne w las, zasłaniały nam czasem widok na Tatry, ztąd już w różnéj postaci widne, niż je przed pół godziny oglądaliśmy. Po za Krywaniem łańcuch Tatr wygina się znacznie ku północy i tworzy odrębną całość pasma zachodniego od Świnnicy po Rohacze z połogiemi wierzchami. U stóp ich rozściela się rozległa dolina Liptowska z licznemi wioskami, poprzerzynana potokami, które swe wody niosą do Dunaju a z nim do Czarnego Morza.
Przechylenie wód dążących do Wisły od tych, co się toczą do Dunaju, przebywa się między Szczyrbą a Waźcem wcale nieznacznie. Poziom rozgraniczający spadek wód wznosi się 2766 stóp i nie wpływa na podział Liptowa od Spiża, bo Szczyrba, wieś leżąca już na dorzeczu popradzkiém, zaliczona do ziemi Liptowskiéj.
Z dworca kolei w Hradku podążyliśmy gościńcem ku ruinom zameczku, szukając dla ochrony od spiekoty miejsca swobodnego, gdzieby i obiad miło było spożyć. Znaleźliśmy sobie oazę w cieniu drzew nad Białą opodal mostu na niéj ze wspaniałym widokiem na Tatry. Po bezsennéj nocy a ciągłém maszerowaniu kąpiel w rzece, potém posiłek dla żołądka i drzemka poobiedna przy szumie potoku mogła mieć wymarzoną wartość dla całego naszego towarzystwa, to też zeszło nam tu kilka godzin przyjemnie. Mnie jednego tylko los prześladował, bo ból zębów spokoju nie dawał; chodząc mniéj cierpiałem, gdym chciał spocząć, boleść się wzmagała; rad nie rad musiałem czuwać, zazdroszcząc snu towarzyszom i studyowałem z mapą co się tylko na widnokręgu pod oczy nasunęło. Naraz spostrzegam coś z kijem w dali szybko się posuwającego, to w lewo, to w prawo. Po zbliżeniu się ku mnie poznałem górala, a dopiero gdy na zakręcie z za brzegu na wodę wypłynął, zagadka mi się wyjaśniła, że to spławiacz drzewa z Tatr. Na tratwie zbitéj z belek w trójkąt stojąc z żerdką góral, tęgo się musi i zręcznie obracać, aby na dzikim, zuchwale od brzegu do brzegu przewalającym się potoku utrzymać równowagę i zapobiedz jéj rozbiciu się o lada kamień. Biała, co płynie z pod Krywania, jest dużym potokiem przy zwykłym stanie wód, że się po nim tratwy da spławiać, a czém bywa przy wezbraniu, świadczą brzegi jego i gdyby nie tamy, toby Hradek nie sprostał sile chałaśnego strumienia. Na noc postanowiliśmy dociągnąć do jakiéj pasterskiéj zagrody słowackiéj u stóp Tatr, którą tu zwią majerzem, a naczelnego pasterza nie bacą, ale majerem. O 3 godzinie rozpoczął się nasz pochód wśród wielkiego skwaru słonecznego; najprzód minęliśmy wioskę Swaty Peter. Na prawo niedaleko widać było ładną wieś Dowałów. Następnie przeszliśmy przez Wawrisów ku Przybylinie. Wioski liptowskie inne wcale mają wejrzenie od osad na północnych stokach Tatr. Przez środek wsi wiedzie główna ulica utworzona przez zagrody z wszelkiemi doń uczepionemi budynkami gospodarskiemi; po większéj części zbudowane z kamienia a kryte słomą. Spichlerze stoją na przodzie od ulicy z maleńkiemi otworami niby oknami. Właśnie był zbiór siana; mężczyźni zwozili je wołami, a kobiety wszędzie mięły konopie, z których woń nieprzyjemna rozlegała się po całéj wsi. Wół tu jest zwierzęciem zaprzężném zamiast konia, których na Liptowie bardzo mało chowają, dlatego podróżny, jeżeli mu się zachce podwody, rogatemi rumakami zaspokoić się musi. Niepospolitéj jednak długości rogi zdobią czoła siwych wołów liptowskich, że gdy włażą do obory, po jednemu bokiem do wnętrza się dostawać mogą.
O 5 godzinie doszliśmy do bardzo ludnéj wsi Przybyliny. Ludność przeważnie wyznania ewangielickiego, chociaż jest i trochę katolików, dlatego są tu dwa kościoły: dla wyznawców jednéj i drugiéj wiary chrześciańskiéj. Domy w Przybylinie schludne, murowane i drewniane, na żółto glinką pomalowane. Uderza wśród nich nader skąpa ilość drzew wokoło zabudowań, co w razie pożaru musi zgubne za sobą pociągać następstwa. Lud uprzejmy i gościnny wita przechodniów życzeniem „Dzień dobry“ lub „Dobry wieczór“, stósownie do pory, lecz zwyczaju nie ma pozdrawiać się zwykłém u nas: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.“
Z Przybyliny rozchodzą się drogi w różne strony ku Tatrom, stósownie którędy ma się grzbiet gór przebywać, w zachodniéj bowiem grupie Tatr prawie wszystkie przełęcze są łatwo dostępne, z tych najczęściéj uczęszczane Pyszniańska (5764’) i Tomanowska (5210’). Obraliśmy najdogodniejszą chociaż nie najbliższą, t. j. Tomanowską, dokąd wiedzie dolina Wierchcicha. We mnie budziła ta droga wielką ciekawość, bom tego zakątka tatrzańskiego jeszcze nie znał, a właśnie dolina Wierchcicha należy do osobliwości w Tatrach przez swój kierunek od wschodu na zachód, kiedy prawie wszystkie inne z północy ku południowi są zwrócone; przełęcz znów Tomanowska jest przez to również osobliwością, że w całéj rozciągłości Tatry nigdzie grzbietu swego głównego bardziéj zagłębionego nie mają, jak na niéj, żeby się tędy dał gościniec poprowadzić bez nadzwyczajnych korowodów.
Puściliśmy się z Przybyliny o 5 godzinie ku wschodowi przez obszerne pastwiska równiną do majerza, najbliższego przy dolinie Wierchcichéj. Droga była przepyszna, o jakiéj w górach tylko da się marzyć, bo to równa jak po stole, miękka po trawnikach jak po kobiercach a wspaniała, bo w dali grzbiet Tatr z przepysznie ztąd piętrzącym się Krywaniem; wokoło nas park angielski nie sztuczny, lecz z natury malowniczo sam przez się wytworzony i słońce jakoś nie piekło, mimo to strudzenie moich towarzyszy uczyniło nieczułymi na owe szczęśliwe okoliczności. Nawet Wala humor stracił i wlókł się ostatni za nami, głównie dlatego, że się z jego życzeniem niezgadzający mój projekt drogi utrzymał. On chciał przejść Tatry przełęczą Starorobociańską przez dolinę Raczkową, najprościéj ale nie najlepiéj, a nam szło nie o szybkość powrotu do Zakopanego, lecz o poznanie ciekawszéj okolicy. Towarzyszom moim dopiekały pęcherzyki pod podeszwami z długiego marszu wynikłe, przeciw czemu zabezpieczyłem się napuszczeniem łoju do skarpetek z porady jednego Sybiraka, t. j. skazańca polskiego, co z wyroku moskiewskiego zmierzył kilka tysięcy wiorst pieszo na Syberyi. Zbawienną tę radę, odtąd ciągle przezemnie praktykowaną w wycieczkach tatrzańskich, polecam każdemu, kto się na nie wybiera.
O 7½ godzinie, już po zachodzie słońca, przybyliśmy do upragnionego celu, do zagrody pasterskiéj w Zakamienistem. Bydło spędzano z pastwisk; psy przybycie obcych zwiastowały majorowi, kiedy jeszcze byliśmy daleko od szałasu. Baca, czyli po tutejszemu majer, wyszedł na nasze spotkanie i serdecznie powitał. Porozumienie było łatwe, bo Słowaka Polak bez trudu zrozumie.
Okolica tutejsza jest własnością barona Pongratza. Przez lato wielka ilość bydła dworskiego pasie się na pastwiskach wokoło Zakamienistego, polana zaś daje siano, które właśnie skoszone stało w kopach. Ludzie obojga płci zajęci sianokosem przy wielkiéj wesołości wieczerzali. Widok siana kazał nam się spodziewać milszego noclegu niż w szałasie pod Gierlachem, a gdyśmy usiadłszy przy szałasie mlekiem wyborném suto pragnienie i apetyt zaspokoili, wrócił wszystkim humor. Pojadając chlebem, każdy z nas wypił po trzy kwarty mleka słodkiego; przewodnicy nasi woleli kwaśne, więc się niém do syta raczyli. Słowak silnie zbudowany, szczery, z żoną przystojną kobietą i ładnemi dzieciakami bawił nas rozmową, wypytywaniem co się dzieje w świecie, bo dla nich goście z dalszych okolic bardzo pożądani. Wśród tak miłego spoczynku koło szałasu przybył do nas z zaproszeniem na nocleg jakiś już inteligencyą zdradzający Słowak; był to, jak się późniéj dowiedzieliśmy, miejscowy leśniczy, który służył przy żandarmach dawniéj. Powiódł nas do leśniczówki, co było dla nas niespodzianką, bośmy się tu innego budynku nad szopę lub szałas nie spodziewali znaleść. Coraz lepsze spotykały nas widoki spędzenia nocy odpowiednio do strudzenia, bo wprowadził nas ów leśniczy do obszernéj izby porządnéj, z kilkoma łóżkami, ze stołem, ławkami i stołkami, z piecem kaflowym oryginalnego kształtu, okna były okienkami od wewnątrz zamykanemi opatrzone. Żona gospodarza chciała nam nawet kawy ugotować, cośmy już na śniadanie odłożyli. Na łóżka przyniesiono nam świeżéj słomy, nakryto prześcieradłami i po jednéj poduszce obdzielono. Królewski nocleg! jak na Tatry, zwłaszcza dla ludzi, co od wczoraj rano 10 mil pieszo uszli i całą noc nic nie spali; dlatego też jakby jednym tchem minęła nam noc, że się dopiero o 5 godzinie rano pobudziliśmy. Wala i Jaś w szopie na sianie również wybornie noc spędzili i późniéj od nas wstali.
W ciągu godziny załatwiliśmy się z wszelkiém przygotowaniem do dalszéj drogi. Zapłata, jaką na żądanie nasze oznaczył leśniczy za nocleg, obsługę i śniadanie dla nas wszystkich, uczciwie policzona, dała nam pojęcie o sumienności ludzi na Liptowie, niestety wypadłéj na niekorzyść górali nowotarskich po stokach północnych.
Dnia 14 Sierpnia ranek śliczny, my jakby nowo na siłach odrodzeni, okolica wspaniała i myśl, że się przed wieczorem stanie w domu, w Zakopanem, razem to wszystko poiło nas rozkoszą, która nas zwabia do Tatr, używaliśmy w całéj pełni wdzięków natury górskiej. Szliśmy brzegiem Białej, wielkiego potoku górskiego, który się niedaleko wytwarza z połączenia się dwóch strumieni Wierchcichej, toczącéj wody wzdłuż doliny téj saméj nazwy i Koprowego płynącego z pod Krywania z doliny Koprowej. Ten kawałek drogi, co wiedzie brzegiem Białej (po słowacku Beli) po ujście doliny Wierchcichy, należy do najpyszniejszych krajobrazów alpejskich. Zawsze toż samo: woda, kamienie, las i wierzchy gór, a przecież nowe, urocze, wiecznie życiem wiosenném tchnące, że zmusza do podziwu bogactwa form piękności i charmonii barw. Wszedłszy w głąb doliny Wierchcichy mijaliśmy takie gąszcze, do których nigdy słońce nie dochodzi, przez co brnęliśmy jak po wodzie, bo czy krzew czy trawa, czego się było tchnąć — mokre. Wilgoć przez słotę naniesiona, nie ma kiedy wyparować; mimo to błota nie było, bo spadzistość poziomu zbyteczną wodę do potoku sprowadza. Miejscami napotykaliśmy bujne łąki, a że za tło służyły im góry połogie, lasem pokryte, dolina przybierała charakter Beskidów, gdyż Wierchcicha dopiero w górnéj swéj części u stóp Świnnicy turniami się przystraja. Zachodnią ścianę Wierchcichy tworzy góra Hlin, zamykająca dolinę Hlińską, z któréj potok płynący do Wierchcichego strumienia u ujścia przechodziliśmy. Od wschodu piętrzy się grupa gór Cichych, z najwyższym szczytem Wielką Koprową (6757’). O godzinie 9 po walącym się moście dostaliśmy się na lewy brzeg potoku Wierchcichej, naprzeciw ujścia doliny, którą nam Wala nazwał Koprową właściwą, gdyż Koprową pod Krywaniem zwią górale Ciemnemi Smreczynami. W godzinę ztamtąd t. j. o 10 godzinie doszliśmy do rozstajnego punktu, gdzie Wierchcicha skręca się na wschód a Tomanowska wiedzie na zachód. Po drodze spotkaliśmy juhasa z kierdelem baranów, suto w różne sprzączki ubranego, ale z skaleczoną twarzą i ręką od pistoletu, gdy, jak mówił, dla odpędzenia niedźwiedzia od bydła strzelił do napastnika. A że za wszelką strzelbą górale przepadają, więc choćby z sznurkiem powiązanego pistoletu pukają skoro prochu i kapsli się dorwią, przyczém często nabój rozsadza gałgańską broń, szczęśliwie, jeźli bez szwanku strzelca.
Gdy jeden z naszego towarzystwa p. H. T., inżynier kolejny ze Lwowa, mieszkał wówczas przez lato z rodziną na Bystrém (u stóp Nosala), więc jemu do domu było bez porównania bliżéj przez Goryczkową; udał się tedy z Walą prostszą chociaż więcéj męczącą drogą, ja zaś, mój brat i dwóch akademików z Krakowa, puściliśmy się z drugim przewodnikiem naszym Jasiem na Tomanową. Najprzód idzie się przez wyrębisko w górę do szałasu owczego, koło niego skręca się w wąwóz z małym strumyczkiem, którego prawym brzegiem wiedzie ścieżka ciągle koło kosodrzewiny aż się wyjdzie na równinkę bujnie trawą porosłą z źródłem dobréj wody. Odtąd zakosem wnet osięga się grzbiet rozłożysty tak zwany Siodłem lub przełęczą Tomanowską (5210’). Pogoda tymczasem się zmieniła, nietylko chmury włóczyły się po szczytach, żeśmy tylko raz widzieli wierzchołek Świnnicy ztamtąd najwspanialéj się przedstawiającéj, a wyszedłszy o godzinie wpół do 12 na sam grzbiet, ujrzeliśmy mgłę powoli pod liniją horyzontalną zasłaniającą wszystkie szczyty od zachodu, przy tém silny wicher dął z doliny Kościeliskiéj. Nie było co tu robić, bo widnokrąg zasłonięty wróżył słotę; spuściliśmy się więc szybko na dół do szałasu wyźniego przy bani, zjedli obiad z porządną porcyą mleka, jakiego nam młoda a ładna gosposia wyniosła i niewiele za niego powiedziała.
Od owego szałasu w trzy kwadranse przyszliśmy w dolinę Kościeliską koło Uwoziska, minęli most na potoku, wnet krzyż. Przy Pisanéj liczne towarzystwo z znajomemi nam osobami z Zakopanego zabawiało się wesoło, a gdyśmy ztamtąd uszli kawałek drogi, deszcz się drobny rozpuścił lecz niedługo ustał. O 3 godzinie byliśmy na Kirze przy ujściu Kościeliskiéj, a po 4 godzinie w Zakopaném. Przez kilka dni potém lał tak deszcz ciągle i obficie w Tatrach i Beskidach, że sprowadził ową powódź wszystkich rzek górskich dnia 18 Sierpnia. Nam w Zakopaném wydawało się, że to początek potopu. Ziemia drżała od pędu wezbranych wód; byliśmy odcięci od świata przez zatamowanie komunikacyj. Coraz nowe, często przesadzone wieści nadchodziły o wypadkach zrządzonych przez rozhukany żywioł, z wielką tedy radością powitaliśmy chwilę kiedy deszcz ustał i w naturze powróciła równowaga. Można sobie wyobrazić jakeśmy sobie szczerze winszowali, że nas ta bieda nie zastała na opisanéj teraz wycieczce.





LODOWY SZCZYT
(8324 stóp w.).

Z polskiéj ziemi, odkąd widne Tatry, kto ma bystre oczy dostrzeże na wschodnim krańcu tego pasma, górę podobną kształtem do piramidy, to jest właśnie szczyt Lodowy po Gierlachu z Łomnicą walczący o pierwszeństwo w wysokości nad całemi Tatrami. Nazwa jego pochodzi od zlodowaciałych śniegów, obficie zaścielających mu boki. Śniegi te, nim w znacznéj części stopnieją, bronią wstępu na szczyt Lodowy, dlatego też na niego dopiero można się wybierać w końcu lata.
Przed kilkunastu laty czynione starania przez słynnego botanika naszego Berdaua wraz z księdzem Stolarczykiem prob. Zakop. w celu zwiedzenia dotąd dziewiczego szczytu Lodowego spełzły na niczem, bo doszedłszy do pewnéj wysokości natrafili na nieprzebyte urwiska. Inżynierowie, co ten szczyt mierzyli, byli na jego wierzchołku, gdyż zatknięta przez nich żerdka w kupie głazów dotąd stoi niewzruszenie, lecz odkrycie drogi na niego zabrali z sobą. Właściwie tedy utorował wychodzenie na Lodowy wspomniany ksiądz Stolarczyk roku 1867 dokąd z trzema przewodnikami: Jędrzejem Walą, Szymkiem Tatarem i Wojciechem Kościelnym udał się od strony wschodniej, obszedłszy Staw Czarny. Z powrotem udał się południowym bokiem Lodowego i te kilka osób, co dotychczas były na jego szczycie, tędy na niego się wdzierali. Następnego roku wodził na Lodowy, Wala z Poznańskiego księdza Królikowskiego i z Krakowa Stan. Librowskiego; Maciéj Sieczka był tu także z dwoma podróżnymi, których nazwisk zapomniał, zresztą potem już wszystkie na Lodowy szczyt wyprawy chybiały z przyczyny słoty.
W r. 1873 za bytności swej w Zakopanem znalazłszy kilku towarzyszy do upragnionéj wycieczki, puściłem się w okolicę dotąd mi całkiem nieznaną. Zebrało nas się sześciu, z wyjątkiem mnie, wszyscy przyrodnicy, chciwi zdobyczy naukowych, uzbrojeni w konieczne ku temu sprzęty: puszki na rośliny, młotki na kamienie, klapy i pudła na owady. Z opowiadania górali wiedzieliśmy, że to wycieczka trzydniowa, stósownieśmy tedy się wybrali zaopatrzeni w żywność na cały czas dla nas, dla przewodnika Szymona Tatara i trzech górali pomocników, co te posiłki nieśli wraz z odzieżą cieplejszą na noclegi.
Pierwszy dzień nas zawiódł, bo góry od rana w mgłach tonęły; przewodnik nasz nie radził się w drogę puszczać, zostaliśmy we wsi. Na drugi dzień już nieoglądając się na chmury, bo tegoroczne lato piękne jak rzadko, pomyślnie wróżyło, ruszyliśmy w pochód przed 7 godziną rano (9 sierpnia).
Drogi znanéj z poprzednio opisanych wycieczek nie będę na nowo opisował, podaję jednak czas, dla podróżnych ciekawy, aby wedle niego mogli mieć pojęcie o odległościach. W Jaszczurówce stanęliśmy, naturalnie pieszo o 7¾ godz. przy kładce na Suchéj wodzie o 9 godz. na polanie Waksmundskiéj o 10 godz. 10 minut, gdzieśmy przy popijaniu mleka tu kupionego odpoczywali z pół godziny.
Po przebyciu podnóża Wielkiéj Koszystéj, zkąd ukazuje się wspaniale grupa wierchów od Murania po za Lodowy, powiódł nas przewodnik w bok ku północy przez las, w odwrotnym kierunku, niżli się zdąża z polany Waksmunskiéj ku Roztoce. Zaszeleściało coś nam przed nogami, była to żmija ustępująca nam z drogi ku najbliższemu krzakowi. Powyżéj łba w grzbiet kijem ugodzona została na miejscu. W niespełna godzinę weszliśmy na polanę, na pochyłém zboczu góry rozłożoną, zwaną Jaworzyną Rusinową, gdzie w kilku stajniach bydło, w szopach siano a w szałasie osada pasterska się przechowuje przez lato. Przebywa tu czasem téj polany właściciel ksiądz Kozakiewicz.
Widok z Jaworzyny Rusinowéj (3807’) niepospolity, tak wspaniały, że dziwię się dlaczego goście wracający od Morskiego Oka lub tam się udający przez polanę Waksmundską nie puszczają się daleko lepszą drogą dołem koło Białki aż do łączki Palenicy, ztamtąd w górę na Rusinową lub odwrotnie, lecz przedzierają się przez manowce po stopach Wołoszyna, nigdzie nie napotykając na tak bogaty krajobraz, jak właśnie z wymienionéj Jaworzyny.
Tu i przyrodnicy swoje instrumenta na bok złożyli, nie mogąc się dość nacieszyć urokami widoku czarującego. Widzi się z Rusinowéj Jaworzyny, rzec można rdzeń, serce Tatr całych, i to tak fantastycznie zestawione, jakby umyślnie przez artystę w wymarzone linije ujęte. Dość powiedzieć, że na przestrzeni jednym rzutem oka objętéj, widać najwyższe szczyty Tatr: Lodowy, Gierlach, Waga, Ganek, Rysy, Mięguszowska, a wkoło nich grupują się ślicznie: Murań, Hawrań, Wysoka, Żelazne Wrota, Wołoszyn, W. Koszysta, turnie Młynarza; spód krajobrazu tego tworzy dolina Białki i Białéj wody z nadbrzeżnemi skałami i lasami.
O 11¾ godz. oderwaliśmy się od tego cudownego obrazu, podążając na dół spadzisto, lasem ku brzegom Białki, któréj nie widzieliśmy, chociaż szum jéj do nas ciągle dolatywał. Minęliśmy polanę Palenicę z jednym szałasem tuż przy jezdnej drodze do Morskiego Oka położoną, a wkrótce (o 12¾) rozpatrywaliśmy się w ślicznéj okolicy, stojąc na moście przy traczu na Łyséj. Obecnie wody Białki tworzą granicę między Węgrami a Galicyą, po chwili tedy znajdowaliśmy się na terytoryum państwa Madziarskiego, chociaż na odwiecznéj ziemi polskiéj, zkądby długo wypadło jeszcze jechać, aby przynajmniéj jednego znaleść Madziara.
W pół godziny po mocno wybojami zepsutéj drodze ukazała się nam Jaworzyna Spiska (3203’), osada górnicza z kuźnicami żelaza, dziedzictwo magnackiéj rodziny Paloczajów. Okolica Spiskiéj Jaworzyny podobna do kuźnic Zakopańskich, mniéj jednak od nich malownicza, bo z poza połogich lasem porosłych gór nie widać głównego łańcucha Tatr, oprócz kawałka szczytu Lodowego, gdyż Szeroka Jaworzyńska (6932’) ogromnie rozgałęziona zasłania cały najciekawszy widnokrąg od południa. Ma być z jéj wierzchołka nader wspaniały widok, a wyjście tam bardzo łatwe.
W zrębach przy ujściu doliny Jaworowéj rozłożyliśmy koczowisko na główny popas. Upał był wielki, tém miléj nam było w cieniu drzew odpoczywać nad szumiącym potokiem. O 3 godzinie ruszyliśmy daléj, po przejściu świeżo zbudowanego mostu po nad wielkim, jak zwykle burzliwym potokiem Jaworowym wstąpiliśmy na drożynę tuż koło jego brzegów północnych wiodącą przez las wśród nader romantycznej okolicy. Tłem jéj nagie turnie Lodowego szczytu i sąsiednich wierchów, a przodowym planem dzikie łożysko zasłane wielkiemi złomami granitu, po których toczy się z szumem woda tworząc uroczą grę barw z głębią lasu i sinością skał.
Idąc naprzód z przewodnikiem z pośród lasu spostrzegłem wielką polanę ogrodzoną starannie silnym płotem, po niéj w dali kilka widać było rozsypanych szop i szałasów, pytam się Szymka o jéj nazwę, a gdy mi on tę polanę Gałejdówką nazwał, nie mogłem wyjść z podziwienia. Naznaczał nam ją za kres całodziennéj drogi tymczasem myśmy tu stanęli o wpół do 4 godzinie, a więc blisko cztery godziny czasu było jeszcze do wieczora. Żal mi było tracić tu tyle czasu, skoro od stóp Lodowego dzieliła nas jeszcze daleka droga, przez całą długą dolinę Jaworową, zaprojektowałem więc nocleg w lesie, w górnym jéj końcu, lecz przewodnik wystawił nam to za rzecz niepodobną z przyczyny braku jakiegokolwiek zachyłku. Bardziéj się Szymkowi podobało leżenie na murawie przy chlebie, mięsie i misce mleka, następnie nocleg w szopie na sianie, niż spanie pod drzewem przy ogniu, o oszczędzenie czasu i nóg naszych na właściwy cel wycieczki nie troszczył się wcale. Nie znając położenia okolicy, mimowoli przystałem na radę górala jak się pokazało, samolubnego, témbardziéj, gdy moim towarzyszom nie chodziło o to wcale, bo mieli tuż zaraz przy Gałejdówce Murania, wierch słynny u przyrodników z bogactwa roślin alpejskich, puścili się zaraz na naukowy połów. Zmrok ich przywiódł na polanę zadowolnionych z zebranych okazów; lecz spotykanie się tam częste ze żmijami na Muraniu, jak opowiadali, nie można do przyjemności zaliczać.
Noc była pogodna i dość ciepła, przespaliśmy ją jako tako na szopie w sianie, lecz nad ranem zerwał się silny wicher, co źle pozwalało wróżyć o pogodzie. Zamiar wyruszenia w dalszą drogę przed świtem nie powiódł się, bo nim się ze śniadaniem, z podziałem żywności i tém i owem uporaliśmy, zeszło blisko do 6 godziny. Wnet w ruch wprawiliśmy nasze wszystkie mięśnie, bo nas Szymek powiódł zaraz z Gałejdówki przez potok na zachodnią stronę doliny. Po wierzchołkach sterczących zwody głazów bardzo zręcznie trzeba się było pomykać, aby się nie skąpać, bo potok Jaworowy duży i płynie kilkoma odnogami.
Dolina Jaworowa od Gałejdówki w górę jeszcze przeszło milę jest długa, dzika lecz wcale nie zajmująca; zachodnią jéj stronę tworzą stopy Szerokiéj Jaworzyńskiéj, góry wapiennéj, o kształtach niemalowniczych, porosłéj trawnikiem, wschodni bok doliny składają wzgórza lesiste, które kryją za sobą szczyty koło Lodowego. Jednostajność tę przerywają tylko od południa turnie przepaściste Jaworowych Sadów, które nam Szymek najfałszywiéj Kolbachem nazwał. Przy tych warunkach i śliczny potok Jaworowy, nawet ze swoim wodospadem traci na wartości, i dopiero ją odzyskuje na przestrzeni między Gałejdówką a mostem przy zrębach w górze Jaworzyny Spiskiéj. Ta jedynie część doliny jest prawdziwie czarująca, i zewszechmiar godna uwielbienia.
Dwie godziny szliśmy ciągle w górę to ścieżką, to bezdrożami, obłoki wicher przepędzał po nad turniami Jaworowemi, nim dobiliśmy się górnego końca doliny i zarazem przekonali o możliwości noclegu w lesie, bo nie brak tu zacisza między gęstemi świérkami i limbami, a nawet pod jednym wielkim złomem skały znać było ślady legowiska ludzi i rozkładanych ognisk. Mogliśmy tu być o świcie z świeżemi siłami, gdyby nie lenistwo przewodnika, a tak minęła 8 godzina gdyśmy dopiero przeszli potok i wstąpili w pustą, dziką kotlinę, która okrąża Lodowy szczyt od południa. Śniegi zalegały kąty i szczeliny Jaworowych sadów. Smutno tu bardzo, zwłaszcza, gdy słońce skryje się za chmury, nie ma nic, coby mogło umysł rozweselić, mimowolnie jakiś strach zwykł opanowywać człowieka. Im wyżéj wchodziliśmy, tém mocniéj niebo zawłóczyło się chmurami, robiło się coraz zimniéj przypominając nam, że się drapiemy na szczyt Lodowy. O 9 godzinie usiedliśmy w górnéj granicy kosodrzewu, aby się posilić i odpocząć przed rozpoczęciem właściwych trudów, jakich się należało spodziewać w téj drodze. Stąpaliśmy dotąd po głazach granitowych miejscami bujną roślinnością porosłych aż do równinki, którą nazwę piętrem. Tu jest stawek Jaworowy. Górale wskazali nam dwie kozice w turniach, na które mieliśmy się teraz wdzierać. Miłe te zwierzęta to stawały, to umykały, aż i z oczów gdzieś nam między skałami znikły.
Z piętra owego jeszcze jest najmiéj 2000 stóp do wierzchu Lodowego. Szymek wskazał nam źleb śniegami ubielony, który najkrócéj chociaż nienajlepiéj zaprowadzi na szczyt, lecz on nas powiódł na turnie od południa źlebu sterczące, drogą wedle jego zdania łatwiejszą chociaż dalszą. Tymczasem z doliny od Jaworzyny Spiskiéj zawitała mgła i ta nas w swoje ramiona objęła tak, iż nic naokoło widać nie było. O godzinie wpół do 11 poczęło grzmieć, lunął deszcz, a myśmy wtedy zdawszy się na łaskę Opatrzności usadowili się na skale i bez żadnéj ochrony, wystawieni na wszelkie wpływy rozgniewanych żywiołów, czekać musieli lepszéj doli. Najwięcéj obawialiśmy się piorunów; uderzały ciągle w jakieś turnie okoliczne, odbicie roznosiło huk straszliwy, słychać było łoskot spadających kamieni, to znów jakiś szmer, silniejszy od szumu deszczu, była to zapowiedź gradu, który zaraz i nas tłukł po grzbietach. Chociażeśmy się pookrywali, czém kto miał, lecz nie na wiele się to przydało, moknęliśmy i ziębli nieznośnie. Skoro nawałnica trochę przycichła, krzepiliśmy się wódką i winem, poczem znowu deszcz się wzmagał, błyskawice coraz nas bliżéj okalały, ale Bóg strzegł, żadna nas nie nawidziła. Zachowywaliśmy wszelkie przepisy ostrożności, aby prądu elektrycznego nie przynęcać; toporki leżały zdala od nas na skale, cygar sami ani góralom fajek nie daliśmy palić. Gdy tak półtoréj godziny nam zeszło wśród téj djabelnéj biedy, burza się gdzieś na wschód wyniosła, a mgła nieustąpiła i deszcz drobny się puścił, nie było już nadziei pogody.
W samo tedy południe, o półtoréj godziny od szczytu, jak nas zapewniał przewodnik, rozpoczęliśmy odwrót, zupełnie do rejterady po przegranéj podobny. Ze spuszczonemi na dół nosami, schodziliśmy milcząco po obślizgłych teraz głazach. Deszcz coraz gęściejszy padał, po trzech więc godzinach takiego marszu, skorośmy się dobili dachu i ognia w szałasie na Gałejdówce, nie było suchéj na nas nitki. Dolina Jaworowa zdawała się nie mieć końca, a na dobitek Szymek pobłądził w lesie przy przechodzeniu potoku, żeśmy wkółko brnęli po wodach, po najdzikszych bezdrożach, nim natrafiliśmy na upragnioną polanę.
W szałasie trochę odmiennym od zwykłych ruder po halach, bo ściany były mchem utkane, powała nieprzemakalna, i ogień nie na ziemi, lecz na wzniesieniu niby na kominku, chociaż bez komina, że usiadłszy na obońkach można było się przed dymem ochronić, poczęliśmy się suszyć i raczyć herbatą. Do wieczora było daleko, ale nam się za kark nic nie lało i ciepło było, humor odzyskaliśmy. Wśród rozmowy z nami wygadał się gazda miejscowy, że jest Węgrem, chociaż mieszka stale w Jurgowie, wsi czysto polskiéj, dwie mile ztąd nad Białką położonéj od wschodu; prosiliśmy go więc, aby nam powiedział, jak woda po węgiersku, jak to i owo. Zgłupiał Gałejda (tak się zwał ów góral) bo po madziarsku słówka nie rozumiał. Po jakiemuż tedy mówicie? spytaliśmy go, „dyć tak jak wy“ odpowiedział, ale nie wyksztusił, że po polsku. Te same pytania zadaliśmy góralce, co tu na Gałejdówce w innym szałasie gospodarzyła i to samośmy od niéj usłyszeli, co od Gałejdy, lecz prędzéj się jéj to w głowie pomieściło, że górale wszyscy choćby pod jakimkolwiek rządem byli, węgierskim czy innym, jeźli mówią po polsku, są i zostaną nazawsze Polakami.
Trudno się dziwić ludowi, że nie wié, po jakiemu mówi, kiedy jak tu na Spiżu nawet księża polszczyznę prześladują, miewając do górali polskich kazania po słowacku, a nawet czesku, po polsku pieśni im śpiewać zakazują, mimo to lud lgnie tam, gdzie go sama natura wiedzie, to jest do Polski, i książek do nabożeństwa innych nie kupuje, tylko polskie.
Do wieczora padał deszcz, lecz o zachodzie słońce jaskrawo z chmur wychylone wierzchołki gór oświeciło. Nagroziliśmy porządnie Lodowemu szczytowi, że taki grubijanin, bo nie chciał nas na swój czub puścić. Noc była bardzo zimna; pomimo wkopywania się w siano na szopie, ogrzać się nam nie udało; ranek chociaż pogodny, także nas niepokrzepił, gdyż wicher zimny dął i nawskróś ziębił, ale że nie lał deszcz, radzi puściliśmy się po herbacie o godz. 7 do Zakopanego tąsamą drogą, którąśmy tu przybyli. O wpół do dziewiątéj stanęliśmy przy traczu na Łyséj, przeszło w godzinę, potem na polanie Rusinowéj, o 11 godz. na Waksmundskiéj, o godz. 1 minut 20 w Jaszczurówce, a o wpół do 3 godz. wyprzedziwszy wszystkich przybyłem do Zakopanego, żałowany ogólnie, bo domyślali się wszyscy naszych tarapatów, gdy im Sieczka Maciej trafnie powiedział, gdzie nas mogła spotkać burza, która wprzód przez Zakopane się przesunęła od zachodu.
Nie mogłem na sobie przenieść przegranéj z Lodowym, témbardziéj, gdy aż do miejsca poznanego nie natrafiłem na żadne trudności, obmyśliwszy tedy praktyczniejszy plan wyprawy na Lodowy, w tydzień potém z świeżo zwerbowanymi towarzyszami puściłem się po raz drugi na ten zaklęty szczyt. Za przewodnika wzięliśmy sobie Jędrzeja Walę wiele razy już przezemnie wspomnianego w tych szkicach. Do Jaworzyny Spiskiéj postanowiliśmy dojechać wózkami, o ile się da, aby tym sposobem zaoszczędzić siły, mniéj potrzebować górali do pomocy, a więcéj zyskać przez to na wygodzie, bo na wózkach dało się zabrać odzieży ile się chce i z pożywienia, co się podoba.
Dnia 17 sierpnia w niedzielę zjadłszy obiad w Zakopanem wczas, najdaléj mieliśmy o godzinie 11 wyjechać na dwóch wózkach, bo oprócz górali było nas siedmiu z gości. Najęci jednak furmani poprzedniego dnia, słowa nie dotrzymali, chcąc od znaglonych potrzebą wymódz podwyższenie zapłaty nad ugodę. Oburzeni tą niegodziwością sławionych z poczciwości górali tatrzańskich, poszukaliśmy innych. Z tych dwóch nowo według ich woli ugodzonych furmanów jeszcze jeden niedotrzymał przyrzeczenia, że przezto wyjechaliśmy dopiero o godzinie 1 z Zakopanego. Strata tych dwóch godzin pociągnęła za sobą dla dwóch osób z naszego towarzystwa niepowetowaną przykrość, dla nas reszty ujęła wiele korzyści.
W godzinę minęliśmy wieś Poronin, poczem niegodziwą drogą przez Mur, Zasichłe wśród spiekoty słońca w półtoréj godziny dostaliśmy się na wzgórze Bukowińskie (2983’). Odtąd wspaniały widok na cały łańcuch Tatr zajmował ciągle naszą uwagę. Karczma tutejsza przy drodze do Morskiego Oka, dawniéj tak uczęszczana, dziś przerażającą świeci pustką, jakby po rabunku. Drzwi i okna powydzierane, dach podziurawiony, żadnego śladu nie ma żywéj istoty. Opowiadano mi, że żyd, co tę karczmę dzierżawił, do takiéj nędzy przyszedł, że ledwie żyw od głodu z dziećmi ztąd się wywlókł.
Od karczmy na Głodówkę, to jest do punktu, gdzie jest najwyższe wzniesienie (3654’) drogi przez Bukowinę do Morskiego Oka, szliśmy pieszo ciągle pod górę lasem, aby koniom ulżyć ciężaru. O godzinie wpół do 5 usiedliśmy w cieniu pod drzewem na murawie, zkąd widoku na góry nic nie zasłania. Trzeba dobréj znajomości Tatr, aby się w téj masie szczytów od Murania po Osobitą nie zgubić i umieć każdy z nich nazwać właściwie. Objechałem Tatry naokoło i przekonałem się, że znikąd się one wspanialéj nie przedstawiają w całéj swéj rozciągłości, jak właśnie z tego tu wzgórza Bukowińskiego. Jestto zdanie nietylko moje, lecz wielu lubownikow Tatr. Wala znalazł się w swoim żywiole, czubek najmniejszy nam oznaczał dokładnie i trzeba mu przyznać, że Tatry zna. Długie już lata przebiegając je jako strzelec za kozami, jako przewodnik z podróżnymi, nauczył się ich nazw. Nadewszystko podziwienia godna jest u niego miłość do Tatr, że chociaż dziś stary, różną biedą stérany, skoro się znajdzie wśród owéj dzikiéj a wspaniałéj przyrody górskiéj, z osobami, co czują piękność i majestat gór, dusza się jego rozognia, sił mu dodaje i zda się, że go odmładza. Nieraz mi to przychodzi na myśl, czy to już Tatry z Walą stracą swego najlepszego przewodnika, bo z młodszego pokolenia oprócz Sieczki, żaden mu dorównać ani w części nie zdoła.


Widok na Tatry od północy z Głodówki, wzgórza we wsi Bukowinie, w drodze do Morskiego Oka.[51]

Z Głodówki, do polany Łysej, chociaż droga wiedzie na dół, niepodobna usiedzieć na wózku, takie wszędzie dziury, wyboje, że furman zaledwie sam wóz potrafi tamtędy cało przeprowadzić. Po godz. 6 przebyliśmy most na Białce, a nim dojechaliśmy do Jaworzyny Spiskiéj, słońce zaszło, iż już zupełnie wśród ciemności o godz. wpół do 8 doszliśmy pieszo do Gałejdówki. Mile nas Gałejda powitał, jakby starych znajomych, dwóch z nas gościł w swojej szopie przed tygodniem dopiero. Przy ognisku roznieconém na polu przed szałasem zajął Wala swoją godność herbacianego, a chociaż stało mléko kwaśne i słodkie w konewkach do naszego użycia, nie chwycił go się, bo herbatę przenosi on nad wszystkie napoje. Na nocleg wtłoczyliśmy się po drabinie do szopy na siano, lecz nam nie dały spać pchły, i zaledwie nad ranem posnęli z nas niektórzy. O godz. 4 trzeba się już było budzić i zbierać do drogi, nim się jednak wszyscy zebrali, pomyli i pożywili, zeszło do godz. wpół do 6.
Pod przewodem Wali z dwoma jeszcze góralami, Jasiem Gronikowskim, ulubieńcem naszego przewodnika i z jednym z naszych furmanów, którzy żywność i odzienie najkonieczniejsze na dzisiejszy dzień zabrali, ruszyliśmy w pochód lepszą jednak bez porównania drogą od tej, co nas Szymek Tatar wodził.
Nie przechodziliśmy potoku Jaworowego, tylko prostą, wśród lasu drożyną wschodnim bokiem doliny postępowaliśmy ciągle w górę. Po mostku przebyliśmy potok płynący z Koperszadów, potem (o godz. 6¾) potok od Czarnego Stawu po głazach. Następnie powiódł nas Wala na przeciwną stronę potoku Jaworowego, gdzie brnąc po bezdrożach wśród świerków i limb, w końcu między kosodrzewiną o godz. 8 przeszliśmy znowu potok Jaworowy na wschodnią stronę i wstąpili na stopy Lodowego. Odtąd w miarę postępowania w górę, coraz stromiéj przychodziło się piąć to po złomach, to po upłazach bujnie kwieciem różnobarwném porosłych, nim w półtoréj godziny dostaliśmy się na owe piętro po nad stawkiem. Dzika pustka, która przy poprzedniejszéj tu bytności tak na nas smutnie oddziaływała, tym razem weselsza się nam wydała, bo słońce ją ciągle oświecało. Silny świst przerwał milczenie w naturze: świstak się nim zdradził. Chciałem go zobaczyć, skradałem się co prędzéj ku niemu, lecz za wiatrem będąc, zwietrzył nas rychło i czmychnął do nory. Wala mi pokazywał świeże ślady stóp jego po wygrzebanéj ziemi przed norą jego. Wtem się i kozice pokazały i to tak blizko, że się im bardzo dobrze przyjrzeć można było, nim drapnęły obie w turnie.
Z tego tu piętra nad stawkiem Jaworowym pokazał nam Wala szczyt Lodowego i drogę na niego wprost po skale, bo innego już na niego wyjścia nie ma. Tędy, co nas wiódł Tatar poprzednio, powiadał Wala, że dojdzie na Pośrednią grań Zimnej Wody, lecz nie na szczyt Lodowego. Naturalnie, wypadło ruszyć wskazanym źlebem, jak sądzę, najmniéj 2000 stóp wyniosłym, spadzistym i jeszcze śniegami zasłanym. Z początku szło wszystkim dobrze, ale po przejściu pierwszego progu, dwóch z naszego towarzystwa nieprzyzwyczajonych do podobnych przepraw górskich, zaniechało dalszéj drogi, témbardziéj, nigdy pojawienie się chmur po szczytach nie dawało pewności pogody. Przytém gdyby się dało było nocować w lesie, dwie godziny czasu i trudu oszczędzonego, możeby były wystarczyły na przedłużenie naszego pochodu na górę o tyle, aby i ci dwaj towarzysze podążyli z nami na szczyt.
Od wielkiego płatu śniegu, co zawala znaczną przestrzeń skały, nastaje dopiero prawdziwie djabelska droga, którą tylko mogą przebyć wprawni, śmiali, zdrowi i na widok przepaści obojętni podróżnicy. Szczyt Lodowy ma z téj strony południowéj nieco ku zachodowi zwróconéj ścianę spadzistą z różnéj wielkości progami, których zdala nie widać. Na te progi wdzierać się trzeba źlebkami lub zachyleniami skały po tak zwanych ławkach, to jest, gładkich ścianach kilkusążniowych. Za punkt oparcia służą wypukłości czasem półtoracalowe, sterczące ze skały. Uczepiwszy się końcem buta na jakiéj sterczynie, płoziliśmy się całem ciałem po powierzchni ściany i ręce wyciągali, aby się gdzieś wyżéj uchwycić czego, coby znów mogło służyć za oparcie dla kolana lub drugiéj stopy. Czasem wypadło się sztukować, jeźli po wyciągnięciu się jak stróna brakło ręki choćby na kilka cali do uczepienia się na ścianie, wtedy następca popychał nogę poprzednikowi swemu, a ten po wydostaniu się na próg, siadał i podawał rękę drugiemu. Szorstka powierzchnia granitu jest podstawą do wdzierania się człowiekowi na takie urwiska, bo chociaż się ciało tu i owdzie otrze do krwi, to jednak nie poślizgnie się po niéj łatwo. Chwilami stawaliśmy, nie wiedząc, co daléj począć, bo ściana coraz była przepaścistsza, a szczerby w niéj coraz płaściejsze. Spojrzeć po za siebie nie mieliśmy czasu, bo umysł był wytężony na najbliższy punt możliwy do wstrzymania równowagi ciała; mimoto wesołość nas nie opuszczała, nikt z nas ani razu nie zwątpił o sobie, nie zadrżał, choćby w najprzykrzejszem miejscu, co ogromnie wpływa na powodzenie podobnéj wycieczki. Wala czasami bladł, bojąc się o nas, aby którego nieszczęście nie spotkało, dlatego prosił, aby sobie nie żartować z napotykanych tarapatów. Za wszystkich odpowiadać on nie mógł, bo przewodnik na takie trudne wierchy tylko za jednę osobę odpowiedzialność brać może, nas zaś było pięciu na jednego Walę, bo Jaś obładowany żywnością i napojem sam o sobie winien był pamiętać. Trzeciego górala, co z nami poszedł z Gałejdówki zabrali z sobą ci dwaj towarzysze, którzy się z drogi wrócili i na owéj równince nad stawkiem nas oczekiwali.
Wszystko zawadza w spinaniu się na stromą skałę, laskę się odrzuca jako nieznośną przeszkodę, bo tu każda część ręki potrzebna niezmiernie do pomocy. Gdy wypadło przesuwać się koło ściany po wązkim głazie nad przepaścią, tam dłoń z wszystkiemi palcami przylegała do skały, jakby na kleju uczepiona. Ile razy minęliśmy jaki przykry kawałek, Wala nas pocieszał, że to już ostatni, chociażeśmy się o to nie pytali. Mądra to z jego strony sprawa, gdyż siłę moralną podsyca tym sposobem. Wreszcie ujrzeliśmy żerdkę sterczącą zpośród kamieni, i po kilku już wygodnych krokach stanęliśmy u celu naszych trudów i usiłowań w samo południe (12téj godzinie 10 minut).
Pięciu śmiertelników zapisało w swéj pamięci bytność na jednym z trzech króli tatrzańskich: p. Adam Asnyk, znany poeta pod pseudonimem El...y; p. Franciszek Bylicki dr. fil. i słynny pianista; Ksiądz A. Krechowiecki dr. teol. ze Lwowa, p. Leopold Świerz profesor gim. z Krakowa i ja.
Szczyt Lodowy na wierzchu zasłany głazami bezpieczny jest do siedzenia; zmieścić się na nim może i dwanaście osób. Widok z niego napróżno siliłbym się opisywać; wrażenia, jakie tam odniosłem, nie dadzą się z niczem porównać, lepiéj gdy użyję słów Józefa Kremera, który chociaż tu nie był, ale z natchnienia genialnie streścił uczucia, któremi się na tak wyniosłym punkcie ziemi dusza poi.
„Tu sam jeden Bóg mieszka na majestacie swoim, (Listy z Krakowa), sąsiadujesz z gwiazdami, a dwie odchłanie objęły cię sobą; tam ziemia gdzieś tonie pod tobą, tu sklepi się bezdno błękitów niebiańskich. Duch wiekuistości powiewa ochłodą, a przeczucie nieśmiertelnéj istoty twéj wzmaga się w piersiach i tysiączne, dotychczas drzemiące w duszy głosy, budzą się hymnem zmartwychwstania; żywot tuteczny znika z oczu i wyciera się z pamięci; coś w ciągu lat twoich przeżył, przemarzył, przecierpiał, toć jest teraz jakby snem, — niby wieki całe rozdzielają cię od dnia wczorajszego.“
Przytoczę także słowa nieśmiertelnéj pamięci męża, Staszyca, które wyrzekł ze szczytu Tatr; uwydatniają one gorącą miłość ojczyzny, jaką był przepełniony ten przyjaciel ludzkości.
„Widok niezmierny (O ziemorodztwie Karpatów) od północy i południa, od Baltyckiego aż do morza Adryatyku słupił swoją wielkością zmysły, razem stawał się miłym mojéj duszy, gdy im się w tym samym czasie nasuwała myśl, że te naokoło okiem niezmierzone ziemie, są wszystkie siedzibą wielkiego narodu Sławian, którego ogromna rozległość zastanawiając mnie często w rozważaniu przyszłego losu narodów, skazywała w stosunkach politycznych niekiedyś wielkie jego przeznaczenia, lecz te zdawały się tak jeszcze oddalać, ginąć w nieprzejrzałéj czasów przyszłości, właśnie jak tu ztąd niezmierne Sławiańskie krainy giną w nieprzejrzałéj ziemi rozstrzeni.“
„Te na zachód i północ aż ku morzom rozlegające się równiny są moją ojczystą krainą. Po niéj rozpościera się najezdników gwałt.“
„Ten, mniemając usprawiedliwić się drugim gwałtem, usiłuje przeistoczyć cny naród i zniszczyć pamięć i imię Polaków.“
„Wy ogromne grobowiska przeszłych wieków, wy najtrwalsze pomniki dla wieków przyszłych, w niedostępną wzniesione wysokość, w obłokach utykając wasze szczyty, wy! zachowacie niezgubne imię Polaków.“
Dziwnie wspaniały mieliśmy czas spędzony na szczycie Lodowego, bo to niby pogoda, a chmurno, lecz przez to Tatry nam się ztamtąd przedstawiały, jakby wymarzone obrazy Dorego. Gdzie się wkradł promień słońca, tam żywemi barwy ozłacał to skały, to doliny, to jeziora, a na tem tle strojném rysowały się pomroką powleczone turnie inne. Wschód tonął jakiś czas we mgle, wydawało się nam, jakbyśmy siedzieli nad brzegiem bezdennéj przepaści, któréj granic oko ludzkie nie dostrzeże, wtém słońce oświeciło szczyt Lodowy i po chwili na tle tego bezdna poczęły się rysowań płatki białe i czarne; pierwsze były to śniegi, a drugie, to stawy w dolinie Zimnéj Wody. Następnie ukazały się turnie Łomnicy, Głupiéj góry i Baranich rogów, a za niemi prostopadła ściana Kiesmarskiego wierchu. Łączą się te szczyty przełęczami z sobą, okrążając dolinę Zimnéj Wody Małéj od północy, gdy od południa zamyka ją wierch Zimnéj Wody Wielkiéj; Lodowy tworząc tej dolinie zaporę od zachodu wchodzi w skład rdzenia tatrzańskiego, to jest głównego grzbietu tych gór od Siwéj skały za Rohaczami nieprzerwalnego po Murań, którego dopiero czepiają się grzbiety uboczne. Szczyty widzialne z Lodowego zbyteczną byłoby rzeczą wyliczać, bo z wyjątkiem Krywania i jego najbliższych sąsiadów, które się kryją po za Gierlachem, widać prawie wszystkie naokoło. Nawet Wołowiec z nad doliny Chochołowskiéj wychyla swe czoło. Beskidy gubią się w tle horyzontu równiny krakowskiéj; ciemne tylko pasy lasów zdradzają grzbiet Karpacki. Rzeki i potoki jak srebrne nitki błyszczą się na zielonym kobiercu powierzchni ziemi.
Dwie godziny minęły nam tu, jak jedna chwila, zostawiając w pamięci niezatarte wrażenia z pobytu na Lodowym, Wala już przed godz. 2 przypominał o powrocie, aby przed nocą zdążyć na Gałejdowkę, gdzie dużo wcześniéj słońce zachodzi niż na górze. Zabraliśmy się więc do schodzenia na dół, co bywa zwykle gorszem, niż wychodzenie na górę dla osób w tém niewprawnych.
Sztuka schodzenia na dół z przepaścistych turni polega na spuszczaniu się grzbietem do skały, przez co ciężar ciała łatwiéj utrzymać w równowadze; w razie potknięcia się lub poślizgnienia czepiamy się tą częścią ciała, na któréj zwykliśmy siedzieć, mamy do pomocy wolne ręce i widzimy dobrze swoje położenie. Ktoby zaś przodem do skały lub bokiem puszczał się na dół, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo stracenia równowagi przy lada kroku i potrzebuje daleko więcéj czasu na patrzenie pod siebie i za siebie. Szczęście nam sprzyjało, pomimo kilku fatalnych miejsc, przebyliśmy je wszyscy bez szwanku. Przy jednym źlebie, który się tak kończył, że koniecznie wypadało skręcić się od jego spodu na prawo koło ściany nad urwiskiem, Wala spuścił się tam pierwszy, i swoim grzbietem zastawił ujście źlebu, aby który z nas nie wypadł jak z rynny, témbardziéj, gdyśmy od sterczyny ręką chwyconéj zsuwając się, nie mogli natrafić na żaden punkt oparcia dla nogi. Powierzaliśmy się więc sile przewodnika i zręczności własnéj w przedostaniu się na próg, dopiero nagle w ostatniéj chwili ujrzany. Jeszcze raz dodaję, że tylko po granicie można się tak na los szczęścia spuszczać, bo gdyby Lodowy był z wapienia, ani marzyć o wyjściu nań i zejściu z niego.
Im niżéj, tém lepiéj było schodzić; pochyłość ściany większa i progi szersze, a więc mniéj trudów, że się uwagę dawało zwracać i na widok Tatr od zachodu rozwinięty.
O godzinie 4 usiadłem już na owem piętrze nad stawkiem, gdzie dwaj towarzysze, co się z drogi na szczyt wrócili, spoczywali. Znużenia nie czuliśmy jeszcze wcale, tylko nadzwyczajną sprężystość mięśni jakby po długiéj lekcyi gimnastyki, dopiero w miarę coraz dalszego marszu po złomach, różnéj wielkości i to bezprzestannie na dół, ciężar ciała koncentrując się w kolanach, uczuć nam dawał strudzenie. O godzinie 6 stanęliśmy nad potokiem Jaworowym, biorąc rozbrat z Lodowym, o godzinie 7 nad potokiem Czarnego stawu, któryśmy z wierzchu Lodowego oglądali. W trzy kwadranse doszliśmy do mostku nad potokiem z Koperszadów uchodzącym, gdzie już nas zmrok przysiadł. Kamienie, którychśmy idąc tędy rano nie uważali, teraz dotkliwie uczuwali; wydawało się nam, że końca téj doliny Jaworowéj nie będzie, lecz każde złe jak i dobre na świecie przemija, toć wreszcie i my przy zupełnéj ciemności po godzinie 8 dobiliśmy się upragnionéj Gałéjdówki. Odziawszy się ciepłem okryciem, jakże błogo było położyć się na trawniku wkoło ogniska po osiągnięciu celu! Wycieczka się udała, mogliśmy sobie to powiedzieć, bo chociaż daleko jeszcze ztamtąd było do chaty w Zakopanem, ale żadnéj przeszkody w drodze do powrotu.
Nie ma się poco rozwodzić nad opisem końca wyprawy naszéj, bo szła jak iść była powinna: bez żadnego przypadku. Na noc pragnęliśmy spoczynku swobodnego od wszelkich owadów, wskazał nam więc Gałejda strych nad szałasem założony sianem, gdzie nikt z pasterzy nie sypiał, tam tedy smacznie noc spędziliśmy, rano wśród ślicznéj pogody wyruszyliśmy z Gałejdówki koło godz. 8 w Jaworzynie Spiskiéj napiliśmy się kawy, zkąd dalszą lecz lepszą drogą pojechaliśmy przez Podspady (godz. 9¼) do Jurgowa, ciesząc się pięknym widokiem na Tatry, które się tam coraz więcéj wychylają z za Murania i Hawrania, Jaworowy potok ciągle nam zdala szumiał, potem złączony z Białką płynie wspólnie. O godz. 10½ minęliśmy Jurgów, o godz. 11 w Czarnéj górze przejechaliśmy po moście Białkę tuż obok tracza. Skwarne gorąco nasunęło nam myśl kąpieli; słowo stało się zaraz czynem, poczem daléj w drogę przez Bukowinę, następnie przez Mur, Zasichłe, Poronin (godz. 2½) że koło godz. 4 każdy z nas siedział już w Zakopanem w kółku przyjaciół lub rodziny i rozpowiadał dzieje szczęśliwie dokonanéj wycieczki.





POGLĄD NA TATRY.

„Nowe czucie, śmielsze życie
Tu na górach, niż w dolinie,
Kiedy stojąc na skał szczycie,
Chmura popod nogi płynie.
Wszystko głucho, jak w oazie,
Ale w duszy myśl ożyła,
Myśl ukryta, jakby w głazie.
Drogich kruszców skryta żyła.
Gdy radości łzę wyleję,
Nieraz gdy się mniemam w niebie,
Zimny czasu duch zawieje
I méj myśli grób wygrzebie.
Jak w zarodzie pączek ginie,
Tak i lotna myśl usycha,
Albo w insze światy płynie,
Inném życiem tam oddycha.
Tu, gdzie skały mkną olbrzymie,
Tu, gdzie śmielsze serca bicie,
Tu i myśl, co w duszy płynie,
Czuje nową młodość, życie.
(X. K. Antoniewicz).

Cały łańcuch gór 120 mil długi, od Morawii rozciągający się po Wołoszczyznę, nazywamy w książkach Karpatami; nie żyje bowiem ta nazwa w ustach ludu, który je tylko zna w imionach poszczególnych, jak Bielawy, Bieskidy, Gorzeć, Tatry, Krępak, Magura, Czarny las, Czarna hora i t. p.
Z tych gór część główna, posiadająca charakter alpejski, pod nazwą Tatr, jest rdzeniem, trzonem całych Karpat. Na przestrzeni 8 mil wzdłuż a 3 wszerz, piętrzy się pasmo dzikich i nagich szczytów sięgających do półdziewięta tysięcy stóp wysokości nad poziom morza Bałtyckiego, otoczone zewsząd walnemi dolinami od właściwego grzbietu karpackiego, tak, że Tatry tworzą same dla siebie odrębną całość oddzieloną na zachodzie doliną Orawską, od północy doliną Nowotarską, od południa w połowie jednéj Liptowską, a w drugiej Spiską, która ją i od wschodu rozgranicza. Myli się więc grubo ten, co Karpaty nazywa Tatrami. Karpat nazwa pochodzi od Chorby, Cherby, Cherbty, garby, grzbiety;[52] że zaś ani greccy, ani łacińscy geografowie takiego słowiańskiego wyrazu nie umieli wymówić, więc go do swoich pojęć nakręcali i zrobili z niego Karpaty, a z Chrobatów wytworzyli Karpów, Karpidów, Karpianów, od których kraj podgórski cały zwie się Chrobacyą. Mieszkańcy ci gór sąsiadów swoich osiadłych w równiach od lechy[53], roli, nazwali Lechami, co się do dziś dnia utrzymało. Górale nasi inaczéj nie zowią mieszkańców z równin jak lachami.
Zkąd się wzięło imię Tatr, dotąd są w tym względzie tylko przypuszczenia. Pierwszy raz z nazwą Tatr spotykamy się w czeskiéj kronice Kosmasa, gdzie nam je przytacza raz w dokumencie z r. 998, drugi raz z r. 1086. Przedtém tonie ich nazwa w ogólném mianie całego pasma Karpackiego, które nazywano górami Dackiemi (Plinius), to znów Bastarnickiemi, Sarmackiemi i Wenedyjskiemi od ludów ich stopy zamieszkujących.
Tatra, towtra, w słowiańskim języku oznacza wysoką skałę[54]; są przysłowia ludowe, w których tatry mają znaczenie wysokich gór[55]. Inny znów badacz języków (Bopp)[56] wyprowadza nazwę Tatr z języka sanskryckiego przez wyrzutnią z wyrazu Dharadhara, który u Indyan oznacza pojęcie, że „boki i grzbiety gór dźwigają urodzajną ziemię.“
Najwięcéj jednak zdaje się mieć słuszności wywód nazwy Tatr od tatry t. j. wyniosłéj skały.
Spotykamy się z Tatrami już ciągle w dokumentach tak polskich, jak węgierskich i w kronikach, chociaż Długosz różnie jeszcze te góry nazywa: to Tatrami[57], to Alpami polskiemi, sarmackiemi lub panońskiemi[58], ale wyraźnie stosuje je tylko do téj części Karpat, co my zawsze Tatrami zwiemy. Dziwną tedy jest rzeczą, zkąd się u niektórych naszych pisarzy wzięło chrzczenie Tatr Krępakiem, kiedy to miano służy tylko téj części gór, które na Spiżu między Podolińcem a Muszyną rozdzielają Dunajec od Popradu. Przecież Bielski na początku swéj kroniki, mówiąc o górach w Polsce, odróżnia Tatry od Modréj góry, Krępaku i Bieściadów. Na Spiżu Krępak właściwie dzielił Polskę od Węgier, bo lewy brzeg Popradu zawsze należał do Polski. Gmatwaniny te mają to samo źródło, co i baśnia o pochodzeniu nazwy Tatr od Tatarów; wytworzył ją ktoś taki, co wcale nie miał wyobrażenia o historyi, boć hordy te pojawiły się pierwszy raz w Europie r. 1241, kiedy Tatry już się zwały Tatrami od kilku wieków, jak świadczy kronika Kosmasa.
Z ludów, które stale stoki gór Karpackich zamieszkiwały, wymieniają historycy Daków, Bastarnów, Karpów, Peucynów, Scytów, Wenedów, Sarmatów, Piengitów (od nich nazwa Pienin), Biessów (od nich Bieskidy), Awarynów, Jazygów, Getów i t. d. i wszystkim im zgodnie przyznają słowiańskie pochodzenie. Z przechodnich zaś ludów, co przez Karpaty wędrowały i ślady po sobie zostawiły w nazwach gór, rzek, osad lub w mowie ludowéj, podają współcześni: Celtów, Gotów i Gepidów (od tych Gepusia, Scepusia, Scepus, Spiż). Wędrówki te powtarzały się, począwszy od III wieku po Chrystusie aż do XIII, najprzód Gotowie, Gepidowie, potém Hunny, Awarowie, Madyjary a w końcu Tatary. Przetrwało słowiańskie plemię wszystkie zawieruchy, które się nad ich głowami przesunęły, strawiło wszelkie obce żywioły w sobie, zatrzymując tylko ich ślady w mowie. Wyraźnie o Chrobatach na podgórzu Karpackiém mówi w X wieku Konstanty Porphyrogenita, że jest to lud słowiański zamieszkujący „Babie góry.“[59]
Chrobacya rozciągała się po obydwóch stokach gór Karpackich od północy po Wisłę, od południa po Dunaj; stolicą jéj był Kraków. Tworzyła Chrobacya część Wielkiéj Morawii, państwa Świętopełkowego, lecz po jego śmierci przeszła koło r. 906 do Polski prawem dziedzictwa, a nie podboju.
Bardzo ważne świadectwo o granicach Polski za Tatrami za Mieczysława I daje nam autor kroniki węgiersko-polskiéj,[60] który znał Bolesława Chrobrego opowiadając: „Mieczysław, książę polski, zebrawszy wszystko swoje wojsko, przybył do króla (Stefana) pod Strygoń i rozbił namioty swoje tamże na granicach Polski i Węgier; bowiem granice Polski rozciągały się aż do brzegów Dunaju pod miastem Strygoniem, ztamtąd szły do miasta Eger i aż do rzeki zwanéj Cisą przypierały, wykręcały się potem ponad rzekę zwaną Cepla aż do twierdzy Galis i tam na rozgranicza Węgier, Kusi i Polski kończyły się.“
Za panowania jednak tego samego Mieczysława, Chrobacyą opanowali Czesi „po góry, które są za Krakowem, a nazywają się Tatry (Cosmas), zatatrzańską zaś jéj część zajęli Węgrzy, lecz na krótko, bo Bolesław Chrobry 999 roku Czechów i Węgrów z całéj Chrobacyi wypędził[61] i pierwotne Polsce granice z téj strony przywrócił. Dlatego kronikarze polscy mówiąc o rozszerzeniu granic Polski przez Bolesława Chrobrego do Dunaju, nie podają tego za zdobycz, lecz za odzyskanie napowrót tego, co poprzednicy jego utracili.[62]
Następnie Madziary korzystając z zamieszek w Polsce za Mieczysława II, to niby jako sprzymierzeńcy wygnanego Bolesława Śmiałego, granice swoje bliżéj Tatr posuwali. W r. 1108 Koloman, król węgierski, szukając pomocy przeciw Czechom i Austryakom, napisał do Bolesława Krzywoustego, aby się zjechali dla zawarcia przyjaźni na Spiżu. Zawarli tam obaj monarchowie przymierze zaczepno-odporne, a dla większego jego utwierdzenia, dzieci swoje małżeństwem połączyli. Stefan, syn Kolomana, zaślubił Judytę, córkę naszego Bolesława, i w posagu w dożywocie dostał hrabstwo Spizkie. Lecz po śmierci Stefana Węgrzy Spiża zwrócić nie chcieli; Bolesław usiłował go siłą odebrać, ciągniony w pomoc Borysowi, pretendentowi do korony węgierskiéj w miejsce Beli, lecz już po przebyciu Tatr na Spiżu w czasie bitwy zdradzony przez Rusinów i Węgrów Borysowych, w końcu od Niemców otoczony, ledwo w ucieczce śmierci uszedł r. 1132.[63] Ta to przegrana po tylu zwycięztwach polskiego bohatera tak zmartwiła, że zapadł na zdrowiu i życie wkrótce zakończył. Utracony w ten sposób Spiż leżał po prawym brzegu Popradu, lewy bowiem brzeg należał zawsze do Polski, czego dowodem nietylko dokumenta węgierskie, ale i polskie. Nie mógłby Bolesław Wstydliwy zakładać Podolinca[64] na obcym gruncie, ani żona jego Kinga przywileje nadawać,[65] gdyby rządy ich tu nie sięgały.
Ciągłe jednak spory o granice na Spiżu wiedli Polacy z Węgrami, zwłaszcza biskup krakowski, w którego dyecezyą wdzierał się biskup Strygoński. Przed papieżów wywodzili skargi nasi biskupi i przecie po długich procesach, bo od r. 1235 do 1332 prowadzonych, sprawę wygrali. Przysądzono dyecezyi krakowskiéj właściwe granice, a biskupowi zwrot pobranych dochodów i koszta procesu. W wyroku tym podane są wyraźnie granice dyecezyi krakowskiéj;[66] podstawą ich wody, które płyną ku Polsce, to jest do Dunajca i Popradu.
Zastaw Spiża, w r. 1412 przez cesarza Zygmunta uskuteczniony, przywracał Polsce 13 miast, oprócz starostwa Lubowelskiego. Dziwne jednak było to odzierżenie Spiża przez Władysława Jagiełłę, bo tylko starostwo Lubowelskie przechodziło we właściwe posiadanie, co zaś było po prawym brzegu Popradu, należało do Polski jako „dominium utile.“
Tatry więc całe odwiecznie były własnością Polski aż do zaboru Galicyi przez Austryą w r. 1770. Minister austryacki Kaunitz zajął najprzód w r. 1769 te miasta Spiskie, co były Jagielle w zastaw dane; w rok późniéj we wrześniu zagarnął starostwo Spizkie (właściwie Lubowelskie), powiat Sandecki i przyległą okolicę, aż nareszcie r. 1772 całą tak zwaną Galicyę. Wtedy to Węgrzy zostając pod jedném z nami berłem, wcielili w swoje granice co im się podobało, chociaż były to tylko linie celne dla tytoniu. Przy zdejmowaniu naziomu do map pilnowali się dobrze, aby chociaż na papierze udrzeć z posiadłości narodu, dla którego tyle sympatyj zwykli objawiać.
W świeżo ubiegłych latach, na mocy prywatnego układu między posiadaczami dóbr na stokach tatrzańskich rozłożonych, granicę już po rozbiorze Polski poprowadzoną grzbietem wierchów naokoło Morskiego Oka ze szczytu Mięguszowskiego spuszczono na dół i środkiem stawu do ujścia Białki wytknięto, jakby sprzedaż prywatna mogła wpływać na zmiany terytoryalne polityczne. Próżne to te uzurpacye Węgrów, boć Tatry były i będą Alpami słowiańskiemi. Północne stoki tych gór w całéj ich rozciągłości zamieszkują Polacy, od hal, pastwisk górskich, nazwani Podhalanami, a południowe stoki zalegają Słowacy. Wśród nich na Spiżu jest dużo osad niemieckich, których Węgrzy pochłonąć nie umieli, o madziarską zaś osadę nikt naokoło całych Tatr się nie dopyta. Jednostki jeźli się gdzie znajdą, to giną w tłumie Słowian.
Mowa Podhalan jest mięszaniną wyrazów z różnych języków pobranych, przeistoczonych i przyswojonych, że ktoby chciał wszechstronną o niéj zdać sprawę, winienby badać ją na podstawie nietylko słowiańskich ale germańskich, romańskich i azyatyckich nawet języków. Znachodzą się tu wyrazy pochodzące z czeskiego, mińskiego, madziarskiego, niemieckiego, francuskiego a nawet hiszpańskiego języka; oprócz tych są ślady mowy starożytnych ludów, dlatego mylą się ci pisarze, co badania swe w téj mierze opierają na jednym sobie znanym języku obcym, zazwyczaj niemieckim, nakręcając wszystko, do pochodzenia giermańskiego, czego sobie na podstawie polszczyzny nie mogą wytłumaczyć.
Przyczyną formowania się w ten sposób mowy górali polskich było osadnictwo na prawie miejskiém, bo, aby ludzi nęcić do osadzania się w puszczach tatrzańskich, nadawano im przywileje na ówczesną epokę swobodne, wskutek czego z różnych krańców świata ściągała się tu ludność, przynosiła z sobą wyrazy obce, które przez używanie na polskiéj ziemi przetwarzały się na właściwe tylko temu zakątkowi słowa, zwłaszcza dotyczące zatrudnień naszych górali, jak n. p. pasterstwa.
Podaję tu z mowy górali tatrzańskich wyrazy im tylko właściwe, które sam własnemi uszami słyszałem, i tłumaczę ich znaczenie wedle badań o ile się dało najdokładniejszych. W słowniczek ten nie wchodzi żaden wyraz czerpany z pism innych autorów, tylko wszystkie zebrane bezpośrednio z natury.
Baca, naczelnik osady pasterskiej na hali.
Bacówka, zagroda pasterska na hali.
Bania, kopalnia.
Bryja, potrawa z mąki, oprócz ziemniaków najgłówniejszy artykuł żywności górali. Na gorącą wodę wsypaną żytnią mąkę miesza się i gotuje tak urobione ciasto, które potem zalane mlekiem lub maślanką jedzą łyżkami odkrawając, jakby kluski z mlekiem.
Brzost, wiąz.
Cent, centnar.
Cierpiałka, figura święta przy drodze.
Cieślica, siekiera ciesielska, spodem zakrzywiona.
Ciupaga, toporek używany za laskę.
Co cud, sposób mówienia na wyrażenie wysokiego stopnia jakiegoś przymiotu, dla oznaczenia np. wielkiej mnogości: „było tam ludu, co cud!“ „taki dobry, co cud!“ i t. p.
Cucha, cuszka, gunia, guńka góralska.
Czerpak, wielki drewniany kubek z uchem do nabierania żętycy.
Drzewi, drzewiej, dawniej, dawno.
Dudek, wartość monety dwóch centów.
Dymy, mgły.
Dziady, dziadki, kopy siana na polu złożone.
Dźwierze, drzwi.
Frajrka, kochanka, na fraj chodzić, w zaloty chodzić.
Fujawica, zawieja śniegowa.
Fuknąć, skoczyć, w znaczeniu pomknąć.
Gad, wąż.
Gadzina, drób, ptastwo domowe.
Gazda, gospodarz, gaździna, gospodyni.
Gieleta, naczynie drewniane w kształcie faski, używane na mleko przy dojeniu owiec.
Giewont, słup, belka lub coś podobnego stojącego pionowo.
Grań, ostra krawędź góry.
Grapa, oderwane, na brzeżku gdzieś miejsce porosłe lasem.
Grule, ziemniaki.
Groń, brzeg góry.
Gryzula, rzepa.
Gwara, gadanina.
Chorość, choroba.
Chudoba, dobytek.
Chusta, prześcieradło białe, noszone przez góralki, jako odzienie na uroczystość, ze słowacka zwane czasem łoktusem.
Habryka, tytoń.
Haj, tak, wyraz potwierdzający.
Hala, pastwisko u górnej granicy lasów.
Hańbić się, wstydzić się.
Hawiarz, górnik.
Huby, grzyby.
Iścizna, kapitał.
Jar, lato.
Jarka, owca jednoroczna.
Jarzec, jęczmień.
Je, toć (z podziwem).
Juhas, pasterz.
Kajfasz, skrzynka z drążkami do noszenia wapna.
Kierdel, stado zwykle owiec lub kóz.
Kierpce, kirpce, obówie góralskie, z jednej skóry kawałka wykrojone, rzemykami u mężczyzn, sznurkami wełnianemi czarnemi u kobiet wiązane do nóg na obwinięciu płóciennem, które się onyckami zowie.
Klag, podpustka do mleka, aby się zaraz skwasiło, pochodzi ona z żołądka zabitego cielęcia. Mleko przez cielę z matki wyssane tworzy płyn białawy, który wyjęty z żołądka i zasuszony w pęcherzyku przechowują pasterze w szałasie; wrazie potrzeby klag ten po kawałku ułupywany rozpuszcza się w osobnem ku temu naczyńku Klagownicą zwanem. Przed wpuszczeniem go do mleka w kotle przecedza się go przez sitko.
Klucz, krótki drążek z zagiętemi końcami, jakby uchami, do zawieszenia kotła nad ogniem u odwodnicy.
Koliba, miejsce schronienia w górach, czy to szałas, czy jakaś szopa, czy lada zachyłek przed deszczem pod pochyłą skałą lub wielkim głazem.
Kopiniak, surdut.
Korzec, skorek, wszędzie znany owad.
Koszar, zagroda z żérdek, lub z deszczek zrobiona, gdzie się owce zapędza na nocleg i do dojenia.
Kotwić sobie, przykrzyć sobie.
Koziombki, poziomki.
Kostki, muszelki drobne białe, naszywane na rzemyku, i jako niezbędna ozdoba kapeluszy u podhalanów noszone. Kupują je górale po kiermaszach od handlarzy, którzy muszelki te z nad morza adryatyckiego sprowadzają. Im są drobniejsze, tém wedle górali pojęcia, ładniejsze, a tém samém droższe.
Kulik, żérdka z kolcami do suszenia siana.
Kurniawa, zamieć śniegowa.
Kwas, w znaczeniu; dużo kwasu w izbie; dużo śmieci, brudu lub nieporządku w izbie.
Lach, mieszkaniec równin.
Łachy, ubranie.
Ławka, w turniach tak zwią górale kawał litej gładkiej skały złej do przebywania; z tąd można wnosić, że jeżli góral mówi o drodze przez góry po ławkach, to tam łatwo kark można skręcić.
Łom, las burzą wyłamany, toż samo wykrot.
Łoni, łońskiego roku, przeszłego roku.
Łyżnik, pułka na łyżki.
Maturę mieć, chętkę lub zdolność wrodzoną do czegoś posiadać.
Młaka, młaki, moczara, moczary.
Moc, wielka ilość czegoś.
Moskal, placek owsiany.
Naprać, dużo nabrać.
Naremny, gwałtowny, porywczy, nagły.
Naremnica, deszcz ulewny, uléwa.
Nie peć, nie łatwo, trudno.
Niewiasta, synowa.
Nohawice, spodnie.
Obońka, płaska bardzo beczółka, z dnami z obydwóch stron, w ścianie bocznej otwór czopem zatykany, naokoło łapki z drzewa, do przewlekania przezeń powrózka, którym przywiązuje się obońkę do siodła, na koniu przy zwożeniu mléka z hal, czasem żętycy.
Obertnąć się, prędko się zwinąć.
Odwodnica, drążek dający się odwodzić, u którego za pośrednictwem klucza wisi kocioł nad ogniem.
Onaczyć, czasownik różne u górali mający znaczenie, stosownie do okoliczności; odmiany jego: wyonaczyć, przeonaczyć, zaonaczyć i t. p. znaczy to i coś tworzyć, przerobić, przekręcić, szachrować, manewrować, n. p. przeonaczył kogoś, przerobił go na swoją stronę.
Oszczypek, sérek owczy w kształcie beczółki, nadanym mu przy wyciskaniu we formie.
Otawa, łąka po skoszeniu siana gdzie potraw zostawiono na spasienie dla bydła.
Pachołek, parobek.
Papierek, gulden papierowy.
Palenka, gorzałka.
Perć, ścieżka.
Piargi, usypiska żwirowe w górach.
Pipazur, piparek, cybuszek do fajki.
Plekać, ssać.
Płacić, znaczyć, np. to nic nie znaczy, to nic nie warte, tyle, co: to nic nie płaci.
Płaszczyca, pluskwa.
Płony, lichy.
Polana, łąka w górach.
Prasnąć, cisnąc, rzucić coś o ziemię.
Przełęcz, siodło, grzbiet wklęsły, łączący dwie góry z sobą.
Przewertnąć, przewrócić, przeskoczyć.
Psota, słota.
Puciera, pucierz, cebrzyk z nogami do rozczyniania mléka na żętycę i na przechowywanie jej w szałasie.
Puch, zaduch.
Pucharek, szklanka.
Pytać, prosić, po pytaniu lub pytaczce chodzić, znaczy tyle, co po prośbie, po żebraninie.
Rafać, nasienie ze lnu obrywać.
Rafy, sprzęt do zrywania nasienia lnu; jest to ławka w pośrodku ze stérczącemi w górę, jak grzebień, żelaznemi zębami, o które po obydwóch końcach ławki siedzący ludzie naprzemian targają garście lnu.
Rąbanica, siekiera zwykła do rąbania drzewa.
Rąbanisko, las wyrąbany.
Regle, wstępne wierchy lesiste, niby stopy głównego grzbietu gór.
Rema, katar.
Rosół, solą przesycona woda w żłóbku, gdzie się moczy świéżo wyciśnięty sér owczy dla nabrania smaku.
Serdak, kożuszek krótki bez rękawów, zimą i latem noszony przez górali i góralki.
Sfora, kamień gąbczasty, porowaty, zwany martwicą.
Siwary, trawy suche, twarde niepożywne dla bydła.
Skale, kamienie.
Skorusza, jarzębina.
Skurłat, wymię u owcy.
Ślebodnie, swobodnie.
Słuchanica, konfesyonał.
Smrek, świerk.
Sochacze, suche gałęzie u rosnącego drzewa.
Świerk, modrzew.
Statek, bydło, statek graby: rogacizna, statek drobny, nierogacizna.
Strąga, bok koszaru z powycinanemi otworami, na przepuszczanie owiec przy dojeniu; przy każdém takiem oknie siedzi juhas z gieletą na stołeczku i doi owce, a poganiacz je do strągi napędza.
Strzyżka, owca.
Szałas, szopa pasterska.
Szklanka, wszystko co ze szkła, a więc np. flaszki nazywają się tu szklankami.
Szmatka, chustka noszona na głowie u kobiét.
Tele dole, tak daleko.
Turnia, goła skała.
Upłaz, upłazek, miejsce porosłe trawą po wierchach.
Uwiezisko, uwozisko, usyp.
Uwyrtać, uwértać, uwinąć się prędko.
Wanta, głaz wielki.
Wantule, miejsce, gdzie dużo wielkich głazów naniesionych burzą.
Watra, ognisko.
Wartki, prędki, wartko, prędko.
Wetula, koza jednoroczna.
Wérko, łóżko.
Wiérch, wierzch, każdą górę w ogóle zwią górale wiérchem.
Włacuchy, sanie.
Wnęk, wnuk.
Wykrot, drzewo burzą powalone.
Wykrocisko, miejsce, gdzie drzewa od burzy powalone.
Zagłówek, poduszka.
Zahubić, zagubić.
Zahradki, zagrody.
Zakosy, zakręty, np. ścieżka w zakosy w zygzak.
Zapaska, fartuch który zwykły nosić góralki na ramionach do codziennego ubrania.
Zazgnieć, zazoga, żagnieć, żagnienie, jaskrawieć od zachodzącego słońca, ztąd żagiew, płonąca głownia.
Zbójnik, opryszek, rozbójnik, iść na zbój, przyłączyć się do rozbójników.
Żleb, parów skalisty, którędy zwykle woda cieknie.
Zorbrać, orientować się, (brać zór).
Z precka, zdaleka.
Żeleźnica, kolej żelazna.
Żętyca, serwatka z mléka owczego.
Czasownikom w czasie teraźniejszym, w pierwszej osobie nadają Podhalanie końcówkę m, np. zamiast; widzę, słyszę, robię, mówią: widzim, słyszym, robim, itp. a w czasie przeszłym końcówkę k, np. zamiast: widziałem, słyszałem, robiłem, mówią: widziałek, słyszałek, robiłek. itp.
Przemysł ludu górskiego przewyższający lud w równiach, jest prostém następstwem geograficznego położenia, z powodu ostrego klimatu, ziemia nieurodzajna nie może mieszkańców gór wyżywić, muszą więc innemi sposobami opędzać się biédzie. Góral téż dla swojej potrzeby jest cieślą, stolarzem, kowalem, rymarzem, szewcem, krawcem, tkaczem, pasterzem, furmanem, kupcem, a swoją drogą rolnikiem. Sam sobie dom zbuduje, sprzęty do niego zrobi, konia okuje, wózek wystruże, rolę uprawi i z małemi wyjątkami cały swój strój wyrobi. Z owczej wełny tkają sobie sami sukno na guńki, (tak zwane, cuchy), na spodnie; ze skór owczych mają kożuchy i serdaki; płótno na bieliznę i pościel, góralki robią ze lnu, którego dużo uprawiają. Kierpce sami sobie także sporządzają, mężczyźni wiążąc je u nóg rzemykami krają je tak, że z jednej sztuki skóry obuwie i rzemyk, zaś kobiety obwiązują kierpce sznurkami czarnemi z wełny wyrobionemi. Pozostaje im do kupienia tylko kapelusz.
Góralki zapaski swoje wyrabiają sobie same z płótna, dając je tylko farbować na dowolny kolor i deseń, a mają ku temu po wsiach farbierzy; noszą one guńki, kożuszki, prześcieradła, jak szale od święta, także swojej roboty, więc tylko kupować zwykły chusteczki na głowę, żywych kolorów, pod szyją wiązane i materye na gorsety. Wchodzą teraz w zwyczaj u góralek zamiast owych rańtuchów białych, chustki duże w francuzkim guście, jaskrawej barwy, które nabywają od żydów po jarmarkach. Na szyi lubią Podhalanki zawsze mieć jakie paciorki, jeżli nie korale; to ich imitacye różnokolorowe. W uroczyste dnie można jeszcze widzieć góralki w żółtych butach, lecz już coraz rzadziej, bo w ich miejsce wchodzą trzewiki, zwykle niezgrabne bez obcasów, jak u górali buty zamiast kierpców, co wcale się do owego malowniczego pięknego stroju góralskiego nie stosuje; góral w butach wygląda jak niedźwiedź, a góralka w trzewikach jak żaba, bo przytém strasznie niezdarnej miny nabierają, gdy przeciwnie w kierpcach uwydatnia się u obojej płci ładna budowa nóg, zgrabność małych w ogóle stóp, właściwy przymiot mieszkańców Tatr.
Chaty obszerne jak i inne budynki gospodarskie świadczą o zamiłowaniu górali tatrzańskich do porządku. Wszelki tu sprzęt zgrabny, mocny, do użytku zmyślnie zastosowany, zdradza poczucie piękna. Zwykli oni wszystkiemu nadawać ozdobne kształty, naturalnie wedle ich pojęć najpiękniejsze; miałem tej chęci zdobienia oczywisty dowód jednego roku w Zakopanem. Potrzeba było dla małego dzieciątka przywiezionego do Tatr kolebki; gospodarz tej chaty, u którego właśnie rodzice owego dziecięcia zamieszkali na czas lata, przypomniał sobie, że się poniewiera gdzieś kolebka, w której się jego dzieci wykołysały. Począł jej szukać; była gdzieś w pożyczce, a po odebraniu pokazało się, że nie miała boków wyciętych w linije zdobne, bo skoro się pierwszy raz w jego małżeństwie potrzeba kołyski zdarzyła, tak to jakoś nagle i niespodziewanie przypadło, że zaledwie miał czas z prosta ją wyrobić, a potem się o zdobieniu zapomniało, teraz gdy gościom tym sprzętem wypadło usłużyć, nie mógł gazda przenieść na sobie ordynarnego kształtu kołyski, zabrał się zaraz z największą gorliwością do powycinania prostych krawędzi desek, i dopiero na użytek gości ją oddał.
To też w góralskiej chacie, stołki z plecami ciekawie powycinanemi, tak samo stoły, szafki, pułki, belki u powały żłobione, wszędzie chętka zdobienia, coby się daleko więcej rozwinęło, gdyby ich w szkołach uczono rysunku.
Obchodzenie się wzajemne pośród rodzeństwa jak i z sąsiadami jest w Tatrach ujmujące, rodziców względem dzieci nawet pieszczotliwe, coby kazało wnosić o istnieniu prawdziwego uczucia miłości, mimo to rozczarować się przychodzi, studyjując objawy wręcz temu przypuszczeniu przeciwne. Żal po stracie ojca, matki, brata, siostry, męża lub żony prawie nie sięga po za mury cmentarza. Jeszcze, jak mię ksiądz proboszcz Stolarczyk zapewniał, najprędzej dostrzedz można ślady prawdziwego żalu u rodziców po stracie dziecka. Małżeństwo u górali jest tylko interesem; usiłowałem na różne sposoby zbadać u tego ludu z innych względów poetycznego, chociaż iskrę uczucia miłości bezinteresownej i nigdy ani śladu tego nie udało mi się odszukać. Owszem przekonałem się, że ta interesowność zagłusza w nich nawet wszelkie pojęcie piękna lub brzydoty. Dziewczę, choćby z całej wsi najpiękniejsze, (a zdarzają się na Podhalu prawdziwe piękne kobiety) nie będzie wcale uchodzić za ładne u młodzieży góralskiej, jeźli za jej wdziękami nie będzie stać krowa, kierdel owiec, roli kawał i papierków guldenowych sumka spora. W chwili pójścia do ślubu jeszcze odbywają się tu targi ząb za ząb o podwyższenie posagu. Żadnej to różnicy nie sprawia młodzieńcowi, jeźli przybywszy ze swatami dla zaręczyn z obraną dziewczyną, inną jej siostrę mu przedstawią w tym celu, byle za nią mniej posagu nie dostał, wszystko mu jedno brać tę lub ową za żonę. A skoro umrze jedna żona, powiedział raz góral, to się wbija nowy kołek w oborze na nową krowę za drugą żoną. Wyśmianoby tu gazdę, gdyby z żoną szedł razem w święto, lecz należy do dobrego tonu, że się tak wyrażę, do cudzych żon zęby suszyć. Płeć żeńska wcale się nieodznacza w Tatrach skromnością, co można w części przypisać charakterowi namiętnemu ludu górskiego; niektórzy przypisywać chcą tego winę obcowaniu z turystami, kiedy w zakątkach zupełnie nigdy nieodwiedzanych przez podróżnych, wolność obyczajów pod tym względem panuje nieograniczona.
Wielką wadą naszych górali jest lekceważenie danego słowa. Dotrzymanie przyrzeczenia zależy od najdrobniejszej okoliczności u nich, tj. od ilości zysku, tak, że to uchodzi tu nie za obowiązek, lecz za wielką cnotę. Złamanie słowa lada czem potrafią sobie wytłumaczyć i nie robią sobie z tego żadnego skrupułu. Znajdują się wprawdzie od tej reguły w Tatrach wyjątki, lecz niestety wyjątki i to wcale rzadkie, a podstawą tego chciwość, w czem zdradzają wielki spryt. Sam na sobie wiele już doświadczyłem przykładów nierzetelności Podhalan, dla tego nie dziwię się, że wielu gości wywozi z Tatr jak najgorsze pojęcia o ludzie górskim, jeźli nie mieli czasu ani sposobności poznać jego dobrych stron, któreby złe wrażenie zatrzeć zdołały.
Kreśląc obraz Tatr chociażby najpobieżniejszy, niepodobna się rozminąć z mową o pogodzie. Jest to kapryśna bogini, która wyrokuje o rezultacie wycieczki w góry, zmienia ich postać nie do poznania, a jeźli trafi się lato deszczowe, tak jak np. w r. 1870 i 1872, to udających się tam podróżnych żałować przychodzi, że odcięci od ognisk świata cywilizowanego, znosić muszą z cierpliwością wszelkie wybryki dzikich żywiołów, nie mogąc nawet z Tatr uciec, gdy wezbrane wody odwrót zatamują. Zwykle w Tatrach pogoda zaczyna się przed wieczorem, gdy przy zachodzie słońce z szaréj powłoki się wychyli i jaskrawo wierchy oświeci, mgły gdzieś rozpędzi, poczem sklepienie niebios w noc piękną, zabłyśnie gwiazdami ponad świeżo skąpanemi halami, turniami, lasami, lub w całym blasku księżyc zajaśnieje na horyzoncie wypogodzonym. Czasem rano jeszcze chmurka jaka lub mgła nad dolinami zawisła, tarczę zasłoni wschodzącego słońca, lecz i tę wnet rozpędzi ożywcza siła jego promieni. Wówczas cała przyroda jakby w świątecznéj szacie tchnie weselem, a tembardziéj góry wiecznie młode, wiecznie w wiośnie, którym nawet zima zda się narzuca tylko postać uśpienia, a nie starości. Hulaszcze życie wiedzie w Tatrach natura, walczyć więc trzeba zawsze z jéj zachceniami, ztąd tak zmienna jéj tu barwa. — Wszystko się w Tatrach uśmiecha, gdy czas piękny. Łąki upajają nam wzrok śliczną zielonością, a wonią napawają powietrze, które z całą swobodą ciśnie się do piersi, chciwéj takiego pokarmu; potoki czyste jak łza toczą się, rozbijając o napotkane głazy i pienią się śnieżną białością. Najbliższe wierchy lasem porosłe ciemnieją na tle dalszych błękitną barwą powleczonych szczytów, turnie odsłaniają swoje szczeliny, rozpadliny; murawy zieleniejące mchami, trawami, nęcą do siebie, obiecując ukazać z swego grzbietu świata tyle, że się ludzkie oko zdumiewa nad jego rozmiarami, nad jego wielkością. A nad tém wszystkiem głębokie, niczem niezmierzone lazurowe niebo[67].
Jest jakaś siła, potęga ducha ludzkiego, co zmusza człowieka zwalczać choćby najcięższe dla ciała przeszkody, aby się wznieść, jak najwyżéj po nad poziom codziennego życia. W tem tkwi owa dla wielu niewytłumaczona, niepojęta przyczyna wdzierania się ludzi na góry, na najwyższe wierzchołki ziemi, gdzie tylko pod nogami kamień, mech i śnieg.
Gdy zapuścimy się w głąb Tatr, gdzie czar piękna uwydatnia się tem silniéj, wśród istotnych warunków uroku dolin przypada połowa na oświecenie. Owa cudowna harmonia barw, którą się zwykle pieścimy, znika, skoro się słońce za chmury skryje. Każda roślinka, zda się, że wszystkie swe wdzięki czerpie ze słońca, strumień, co toczy swoje wody raz jakby po szmaragdowém, to po granatowém, znów po złocistem łożysku, traci swe powaby, gdy się niebo ołowianym całunem zasklepi. Jak silnie na człowieka oddziaływa w górach pogoda, mógł się każdy przekonać ile przyczynia się na uwydatnienie wdzięków przyrody słońce, gdy pod ich wpływem umysł ciągniony dąży na szczyty, szuka pokarmu dla swojéj duszy, gdy mu go nie da życie na równinach wśród murów miasta, gdy go nie ukołysze, nie nastroi do wzniesienia się nad sferę powszednich kłopotów. Kto zaś szuka wrażeń silniejszych, niźli mu ich dostarczyć może wesoła w pogodę przyroda, czyj umysł łaknie przygód, wzruszeń, znajdzie je także pod chmurnem niebem Tatr naszych. Nie chcę tu mówić o owéj nudnéj szkaradnéj słocie, co to zakrywszy wszystko naokoło, zmienia świat w krainę wilgoci, gdy mgła nieprzejrzysta, szara zawiśnie nad ziemią, gdy słychać tylko plusk deszczu, w takim stanie, gdyby długo potrwał, mógłby strętwieć najweselszy umysł.
Lecz kiedy burza zahuczy ponad turniami, grom obleci odgłosem przepaście, doliny, gdy strop nieba utworzy z ziemią jednę nieprzerwaną ścianę z ulewnych promieni, gdy wierchy ciemną, jakby grobową przywdzieją szatę, dreszcz przejdzie ciało, jeźliś nie pod dachem, jeźli nie czujesz koło siebie ludzi! Owe cudne, przedtem do siebie nęcące Tatry tak straszną wtedy przybierają postać, jakby miały tworzyć wstęp do piekła. Rozhukane żywioły potęgują dzikość górskiéj przyrody, zda ona się grozić zgubą istocie, coby się ośmieliła w takiéj porze jéj wdzięki podpatrywać, jéj mowę podsłuchiwać. Drzewa z korzeniami ściele pod stopy wicher; strumyk, co przedtem zaledwie umiał szemrać, teraz z trzaskiem, szumem toczy kamienie, którychby człowiek poruszyć nie zdołał. Biada wtedy w górach żyjącemu stworzeniu, skały się walą, ziemia się ustępuje, woda zwłóczy na dół, co w drodze napotka, niszczy wszystko, łamie, gruchocze, to znów burza ucisza się na chwilę, chmury targają się o turnie, wiatr przepędza je z grzbietu na grzbiet, aż w końcu i to przemija. Niekiedy wychyli się czoło jakiego wirchu, jakby oderwane od ziemi, to znów się skryje, albo zarysuje słabo widzialnym śladem wśród spadającego deszczu, wreszcie wszystko zakryje ciemny całun złowrogi, co nawet odgłos grzmotów stłumi. Pomroka wtedy taka następuje, że chociażby dzień był w rozkwicie, nic nie widać na kilka kroków, wilgoć przejmie zimném na wskróś, a trudno takiéj biedy końca przewidzieć, może wkrótce przeminąć, a może potrwać i dni kilka. Na dolinie nie podobna odnaleść, co przedtém dopiero podziwianych uroków, wszystko smętne, posępne, zda się, że płacze; nawet napróżno szukałbyś owych cudnych, różnobarwnych tonów przeźrocza potoku, męty wezbrane przewalają się zuchwale od brzegu do brzegu, zamulając nadbrzeżne zioła, a chociaż i nawała przeminie, jeżeli słońce nie zaświeci smutno w najczarowniéjszej dolinie.
Kogo zaś burza pochwyci w turniach, temu już nie wrażeń szukać, lecz o byt własny walczyć przychodzi. Mgła, nieodstępny towarzysz słoty w Tatrach, lada skałę zamienia na niebezpieczne urwiska, trawy i kamienie ślizgną, że strach po nich stąpać a w końcu jeszcze potok odwrót zagrodzi. Po takiéj długiéj biedzie, wychylą się góry czasem śniegiem ubielone, co zwykło wystraszać gości nieznających górskich właściwości. Śnieg taki bowiem ginie wkrótce pod promieniami słońca.
Zważywszy tedy na ważność roli, jaką odgrywa w Tatrach pogoda, nic dziwnego, że się zwykło śledzić z gorliwością, każdy objaw wróżący zmianę powietrza. Jeżeli leje deszcz, słota nam dokucza, szukamy dzielenia się chmur na grupy, przemiany jednostajnego stropu na bałwanki; badamy, czy mgła opada, czyli się podnosi w górę, czy góry odchylają czoła swe a nie stopy, czy wiatr z przeciwnéj strony nie wieje i t. p. coby nam pogodę przepowiedzieć mogło. Gdy znów trwa czas piękny, obawiając się zmiany, wpatrujemy się, czy obłoczki, jakby pajęczyna nie rozwłóczą się po niebie, czy góry, lasy, doliny nie dymią się, czy szczytów chmury się nie czepiają, dopytujemy się górali, czy trawa po wierchach nie ślizga, czy salamandry z nór swoich nie wychodzą, zapowiedzi to bowiem słoty, a zwłaszcza, gdy w czasie pogody powstanie silny wiatr, który zawsze na pewne słotę zwiastuje. Czasem jednak to wszystko zawodzi, wszelkie rachuby mylą. W ogólności powiedzieć można, że słota rano poczęta, rychło przemija, zaś ta, co popołudniu lub wieczorem zawita, lubi trwać dłużej.
Nie nad całemi jednak Tatrami zwykł panować ten sam stan powietrza; często na południowych ich stokach pogoda stała, gdy na północnych słota i odwrotnie, co ma przyczynę w budowie Tatr. Rozpatrzywszy się bowiem w rzeźbie tego pasma gór, pokazuje się, że Tatry tworzą jeden główny grzbiet wijący się z zachodu na wschód w całéj swéj rozciągłości bez żadnéj przerwy, a od niego dopiero na południe i północ rozchodzą się poboczne grzbiety, zamykające pośród siebie różnéj długości doliny. Dla wózka nigdzie przez Tatry przejazdu nie ma, a do przejścia najniższe punkty są: na zachodnim krańcu: przełęcz Tomanowska (5210’), na wschodnim: przełęcz Kopą zwana (5352’). Ztąd łatwo sobie wytłumaczyć różnicę znaczną ciepłoty między stokami północnemi a południowemi Tatr.
Oprócz tego inna jeszcze okoliczność wpływa na odmienną charakterystykę Tatr po jednéj lub drugiéj stronie grzbietu głównego. Od południa rdzeń pasma bezpośrednio wznosi się z równiny do wysokości najwyższych szczytów tworząc przez to, szereg małéj liczby wierchów prawie jednéj miary, podczas gdy od północy szeroko rozgałęzione stoki z reglami, jakby na straży postawionemi przy ujściu dolin, wierchy najrozmaitszej wielkości i kształtu, nadają Tatrom postać rozległego łańcucha gór, najeżonego mnóstwem turni i urwisk, poprzeżynanego licznemi dolinami.
W kierunku znów ze wschodu na zachód, znachodzą się główne odmiany w paśmie Tatr już nie ze względu temperatury, lecz co do gatunku kamienia. Wpływa to na kształt gór i charakter dolin. Wedle calca podzielono cały obszar Tatr na dwie części, z których wschodniéj rdzenia miano przyznano, to jest: od Łomnicy do Świnnicy, gdzie wszystko z granitu, daléj zaś wapień i gnejz, znów na krańcu w Rochaczach granit się wynurza, zamykając na zachodzie śliczne nasze Alpy.
Granit tworzy jednolite wielkie masy skał bez szczelin, co jest powodem formacyi jezior górskich, mają one w Tatrach prawie wszystkie granitowe łożysko; źródeł mniéj bywa w granicie, niż w gnejzie i w wapieniu, potoki zwykle uchodzą z jezior, zapełniających się wodą deszczową, gdy przeciwnie najwspanialsze zdroje, z najwyborniejszą wodą tryszczą z wapieni. Roślinność także nie tak chętnie się rozwija na granicie, bo urwistość skał granitowych przeszkadza wytwarzaniu się warstwy ziemi, potrzebnéj dla najdrobniejszéj roślinki, a mimo to dostępniejsze są turnie granitowe od wapiennych z przyczyny niejednostajnego rozkładu powierzchni kamienia. Skaleń (feldspat) i błyszczyk łatwiej się wykwaszają w granicie niż kwarc, przez co, sterczące kryształki trwalszego składnika w kamieniu nadają mu chropowatą powłokę, po któréj można bezpieczniéj stąpać, niż po ślisgim wapieniu, zdradliwym jeszcze swoją kruchliwością.
To wszystko razem zebrane wyjaśnia nam różnicę gór granitowych od gnejzowych i wapiennych, że je już zdala rozeznać można. Góry gnejzowe i wapienne mają postać grzbietów połogich, foremnych, gdy granitowe piętrzą się w dziko poszarpanych linijach. Nawet doliny, choćby wśród najfantastyczniejszych skał zawarte, jeźli są formacyi wapiennej, zupełnie odmienne wrażenie sprawiają, ustrojone w drzewa, krzewy i bujną roślinność swoją romantycznością czarują, gdy granitowe doliny swoją dzikością, nagiemi olbrzymiemi turniami, strasznemi przepaściami, umysł ludzki przerażają. Jako najznakomitszy okaz charakterystyki dolin i wierchów wapiennych w całych Tatrach, posłużyć może dolina Kościeliska, zaś granitowych, dolina Białéj wody wiodąca pod Wysoką z doliny Białki, naprzeciw ujścia Roztoki Wołoszyńskiéj.
Jedna i druga jest coś tak cudownie wyszukanego pięknego, że trudnoby się silić na opisanie ich słowami, kto widział dolinę Kościeliską i Białą oświeconą słońca promieniami w godzinach południowych, ten może sobie powiedzieć, że oglądał coś, co z przyrody jest najpiękniejszego w świecie.
Że oprócz nich na północnych stokach Tatr mieszczą się najpiękniejsze jeziora: Morskie Oko, Czarny Staw, największy wodospad Siklawa (204 stop wied.) trzeba przyznać pierwszeństwo co do piękności pod każdym względem północnéj stronie Tatr, gdy południowa przewyższa ją olbrzymiością najwyższych szczytów, dzikością dolin, obrazem przerażającym tworzenia się powierzchni ziemi, gdzie śmierć ustąpiła, a życie jeszcze nie odważyło się zamieszkać.
Kto błąkał się w Tatrach po pustkowiach sinych głazów wśród turni, które zdają się jakby usiłowały wedrzeć się do nieba, wśród jezior, których czarność świadczy o niesłychanéj głębi, mógł się przekonać, jak mimowolnie bojaźń jakaś człowieka ogarnia, zatęskni się za chatą, za ludźmi, i po doznaniu tak silnie wzruszających wrażeń rad, gdy się znajdzie pod dachem.
Nic tedy dziwnego, że fantazya ludzka osnuła tyle podań, baśni, powieści o Tatrach, kiedy to jest naturalnem następstwem umysłowych wrażeń z natury powziętych. Wszak w baśni n. p. o łączności Morskiego Oka z morzem, nie trzeba jedynie upatrywać brak wiadomości z nauk przyrodniczych, lecz raczéj objaw owéj fantazyi człowieka wynikłéj z wrażeń odniesionych wśród dzikiéj przyrody górskiéj. Przecież przeszłego wieku w epoce szyderstwa z wszelkiéj wiary królowi Stanisławowi Augustowi przysłano okruchy znalezione w Morskiem Oku w Tatrach z okrętu rozbitego na morzu Adryatyckiem i belki te jako osobliwość zawieszone w zamku Warszawskim każdy mógł oglądać[68]. Z wszelką też powagą Andrzéj hr. Kuropatnicki w swojéj geografii Galicyi (wydanéj r. 1786); wymieniając tatrzańskie osobliwości rozpowiada że są: „jeziora na wysokości gór, na których ułomki z kawałków okrętowych pływają.“
Dopiero trzeba było Staszyca, który zmierzywszy głębiny Morskiego Oka w roku 1804, zadał kłam powieściom o bezdenności tego jeziora[69].
Życie roślinne w Tatrach jak wszędzie w górach przedstawia dziwne zjawisko: obok płatu wiecznego śniegu kwitną najcudowniejszéj barwy kwiaty, przewyższające swoich braci w równiach, tak pod względem siły koloru, jak woni. Stosunkowo do listowia, i łodygi bujność kwiatu jest tu w górach większą; wydaje się, że życie rośliny całéj jednoczy się w kwiecie.
Przyczyn tego botanicy szukać każą w mniejszem ciśnieniu powietrza z powodu wzniesienia znacznego nad poziom morza, w silniejszéj czynności elektryczności i większém skupieniu promieni słonecznych.
Roślin rocznych bardzo mało Tatry liczą stosunkowo do ozimych.
W miarę wznoszenia się w górę, ilość ciepła się zmiejsza, co wpływa na zmianę roślinności tak, że się tworzą pewne linije wegetacyjne, tak zwane zasiągi pionowe, z właściwemi sobie gatunkami roślin, jakie rosną w odpowiednich strefach ziemi pod względem klimatu, im wyżéj rosnące, tem bliższe krain podbiegunowych. Choćbyśmy tedy niewiedzieli w jakiéj się wysokości znajdujemy, chodząc po górach, a mając w pamięci cyfry zasiągu wybitniejszych roślin, łatwo nam się w przybliżeniu wedle nich orientować. Ściśle oznaczyć trudno owe linije wegetacyjne, gdyż na ich zmianę wpływają często wyjątkowe okoliczności, lecz na podstawie licznych badań wielu botaników dadzą się pewne dane w tej mierze przyjąć za regułę dla roślinności w Tatrach.

Górna granica żyta, jęczmienia i drzew owocowych:
na północnych stokach Tatr ... 0730 metr.   2309 stp w.
na południowych żyta ..... 0790    „   2499   „   „
jęczmienia ... 0877    „   2774   „   „
Górna granica na północnych stokach
gruszy i jabłoń ... 0790    „   2499   „   „
Górna granica na północnych stokach
ziemniaków .... 0827    „   2616   „   „
owsa ...... 1000    „   3166   „   „
Drzewa:
   
Grab rośnie do wysokości ... 0439    „   1389   „   „
Klon krzewny rośnie do wysokości 0650    „   2054   „   „
Olsza czarna 0704    „   2227   „   „
Lipa 0802    „   2537   „   „
Klon zwyczajny 0803    „   2540   „   „
Dąb na Spiżu, bo na Podhalu
nowotarskim wcale dębów nie ma 0836    „   2644   „   „
Cis rośnie do wysokości .... 0853    „   2698   „   „
Wiąz.... 0896    „   2834   „   „
Brzost.... 0953    „   3015   „   „
Jesion rośnie do wysokości .. 1000    „   3163   „   „
Brzoza, na połudn. stokach Tatr . 1576    „   4986   „   „
północ.. 1039    „   3287   „   „
Buk rośnie na wysokości do .. 1185    „   3749   „   „
Sosna.. 1233    „   3900   „   „
Jawór na granicie do ..... 1270    „   4018   „   „
Jodła, na południowych stokach . 1087    „   3439   „   „
na północnych. 1292    „   4087   „   „
Wierzba, na wysokości do ... 1475    „   4666   „   „
Jarząb... 1495    „   4729   „   „
Świerk, na północnych stokach do 1486    „   4701   „   „
na południowych 1587    „   5020   „   „
Modrzew, rośnie 1557    „   4926   „   „
Limba, 1709    „   5406   „   „
Kosodrzewina poczyna się na wysok. 1330    „   4207   „   „
a kończy się na wysok. 1980    „   6264   „   „
(Rocznik Komisyi Fizjograficznej Tow. N. Kr. 1867).


Zdala przypatrując się łańcuchowi Tatr granice te właściwą sobie barwą się odróżniają i tak: stopy gór nużają się w czarnym wysokopiennym lesie, który coraz wyżéj przerzedza się i zamienia niby w kępy mchu, są to krzewy kosodrzewiny; wreszcie i ta ginie, a z niej wychylają się albo grzbiety bujną trawą porosłe, albo nagie turnie, miejscami zieleniejące mchem lub trawą. Łagodną tę przemianę barw nagle tu i owdzie przerywają białe płatki śniegu, które zdala wydają się skrawkami papieru, a w rzeczywistości są to rozległe płaty, jak rynek niejednego miasta.
Co do oznaczenia najniższej granicy wiecznych śniegów w Tatrach, nieudało się dotąd badaczom natury nic pewnego odnaleść, gdyż góry te z powodu Tatrom tylko właściwych okoliczności, wiele w tym względzie do rozwiązania kwestyj nasuwają. Wedle geograficznego położenia linija śnieżna, to jest granica wszelkiego życia przypada w Tatrach na wysokości 8100 stóp, gdy tymczasem kwiaty kwitną na szczycie Łomnicy 8342 stóp.
Właściwych lodowców (gleczerów) Tatry nie mają, tylko śniegi zlodowaciałe. Na wysokości lodowców Szwajcarskich n. p. Untergrindelwald 3237 stóp Rosensgletscher 3227 stóp i innych rośnie u nas groch, żyto, i ziemniaki, i t. p. Śniegi wieczne tatrzańskie inną mają postać od śniegów zwykłych corocznych. Z tych co spadną w zimie ta część, która na wiosnę od deszczu i ciepła nie zginie, nabiera przez lato w siebie wody, klęśnie, twardnieje, a następnej zimy mrozami ścięta wytwarza gatunek lodowców chociażby najgłębiéj rąbanych, twardych, szarych, zupełnie nieprzezroczystych, z powierzchnią falistą.
Na takie płaty wiecznego śniegu zdaje się, że słońce nie ma wpływu żadnego; światło odbija się od błyszczącéj ich powierzchni, nie zostawiając śladu. Ciepłota śniegów mierzona w ich głębi była zawsze większą od ciepłoty na powierzchni[70]. Głównym ich nieprzyjacielem jest deszcz i ciepły wiatr. Deszcz śniegi te od spodu liże, podmywa, czasem nawet całe ich płaty zsuwa na dół. Lecz co w ten sposób lato ich wyniszczy, to zima przysporzy, że w jednych i tych samych miejscach i prawie zawsze tej saméj rozległości przechowują się stale zlodowaciałe śniegowiska. Oprócz nich w wielu zakałach, źlebach, znachodzą się śniegi niby stałe, ale nie wieczne, zupełnie podobne kolorem, zbitością do wiecznych, które ginąć zwykły jedynie w latach bardzo deszczowych, z wczesną wiosną. Kilkusążniowéj ich grubości promienie słońca choćby najgorętszego lata nie przemogą, do drugiéj zimy się przechowają, a następnie i daléj, jeżeli deszcz śniegów tych nie spłucze (np. na Zawracie, na Polskim Grzebieniu). Staszyc podaje 3600 stóp, jako najniższą granicę wiecznych śniegów na północnych stokach Tatr i to jeszcze w zaułkach nigdy słońca nieoglądających (np. pod Giewontem w górnéj części doliny Strążysk). Na wierzchołkach gór w Tatrach go nie ma, bo stromość turni nie pozwala śniegowi w takiéj warstwie się utrzymać, aby go wicher nie zwiał, a deszcz nie spłukał.
Wiosna w Tatrach jest główną burzycielką, bo to co się ostoi przed nawałnością burz letnich, przed gwałtownością śnieżnie w zimie, przed siłą mrozu rozsadzającego skały, tego dokona wiosna: skruszy, strąci, oberwane złomy w dół poniesie i w równie potoczy. Słusznie też ze Staszycem, pierwszym narodowym badaczem polskich Alp powiedzieć możemy o ziemi; „Jakże więc mało rzetelnego obrazu z pierwotnéj budowy naszego świata zostać się musiało!“
Tatry w odległości takiéj, aby ich cały łańcuch objąć można było oczami z jednego punktu, najwspanialéj przedstawiają się z północy od Nowego Targu. Z widokiem tym żaden inny z którejkolwiek innéj strony, nawet rywalizować nie może; wydaje się jakby te góry formując się, chciały frontem do Polski się ustawić. W tym samym kierunku zbliżając się ku Tatrom, pyszna to panorama o ile się uwydatnia szczegółami, o tyle gubi się w rozciągłości, mimo to nie traci na wspaniałości, ani piękności. Z bliższych widoków Tatr należy się pierwszeństwo przedewszystkiem obrazowi, jaki się roztacza zdumiałemu podróżnemu z Głodówki z najwyższego wzgórza we wsi Bukowinie przy drodze do Morskiego Oka. Cały (z małemi wyjątkami), łańcuch Tatr przedstawia się ztąd, jakby w wachlarz rozwinięty okrąg różnéj wysokości i kształtu wierzchołków, turni, regli, polan, lasów porozdzielanych dolinami, że wzrok tonie w tych przestworach. Drugi wspaniały widok na Tatry zwłaszcza na zachodnią połowę Tatr przedstawia się z Gubałówki, wzgórza od północy zaległego nad Zakopanem.


Widok na Tatry z Gubałówki.

Z przeciwnéj zaś strony, to jest ze Spiża i Liptowa, objeżdżając całe Tatry naokoło, najwspanialéj wydał mnie się ich widok od Kiesmarku. Łomnica ztamtąd wygląda, jakby królowa tych gór, majestatycznie i dumnie wznosi swe czoło ponad całe Tatry, gdyż Lodowy prawie jéj równy, a Gierlach nawet wyższy, chowają się gdzieś poza sąsiedniemi szczytami.
Do rozpatrzenia się znów wewnątrz Tatr służą przedewszystkiem wierzchołki gór odosobnionych, jak np. Bystra (Pyszna) Czerwone Wierchy, Szeroka Jaworzyńska, albo miejsca gdzie się grzbiety krzyżują, np. sławne Krzyżne Wołoszyńskie, albo wreszcie najwyższe szczyty dominujące swemu otoczeniu jak Lodowy, Świnnica, Gierlach, Waga i t. d.

Zestawienie wzniesień Tatr, Beskidów i okolicy Krakowa względnie powierzchni morza Baltyckiego.


KONIEC.






  1. 1,0 1,1 1,2 Przypis własny Wikiźródeł Bocian — wcześniejsza nazwa szczytu Boczań.
  2. 1 metr = 3˙078 stopom par., 3˙16375 wiedeńskim, 2˙655 stopom dziesiętnym pruskim.
  3. Por. Roman Kaulfuss, die Slaven. Berlin 1842. Str. 9.
    Die Central-Karpathen. Pest, 1863. Ungarns Urwälder. Pest, 1865. Zipser Anzeiger. Leutschau, 1866. Nr. 1—3.
  4. Fejér 32 416.
  5. Fejér 41 83.
  6. Fejér 42 151.
  7. Fejér 42 282.
  8. Fejér 82 289.
  9. Z wielką uciechą już dziś mogę nadmienić, że w rok po ogłoszeniu drukiem w Bluszczu (warszawskiém piśmie) niniejszego opisu wycieczki do Morskiego Oka w lecie roku 1871 kilka pań puściło się tą drogą przez Zawrat i wcale zdrowia sobie nie nadwerężyły.
  10. Morawski. Sądecczyzna, tom II, str. 396, wyciąg z zbioru przywilejów miasta Muszyny.
  11. J. Łepkowski. Cerkwie i osady ruskie w Sandeckiém. Kalendarz Wildta na r. 1862.
  12. Cerkwie i osady ruskie. Łepkowski.
  13. K. Hoszowski. Żywot Andrzeja Trzebickiego, bisk. krak.
  14. X. L. Łętowski. Katalog biskupów, prałatów i kanoników krakowskich.
  15. Z kodeksu dyplom. węgr. Fejera podaje dokument Dr. E. Janota w Zapiskach o zaludnieniu dolin Dunajca i Popradu na Spiżu.
  16. Liber beneficiorum. Tom III, str. 353.
  17. Dziejów polskich ksiąg 12 J. Długosza, r. 1246.
  18. Item prope Musszynam, inter villas Mylik et Szczawnik, dicitur, multum auri esse.
  19. Sądecczyzna. Morawski, t. I, str. 118; autor tego dzieła twierdzi, że ów Piotr Wydżga zbudował Czorsztyn.
  20. Dwie są wsie téj nazwy w powiecie sandeckim: Świnarsko większe, własność bisk. krakow., i Świnarsko mniejsze, które należało do Panien klasztoru sądeckiego. Liber benef. Długosz, t. I, str. 560.
  21. Dokument oryginalny posiada kapituła krakowska; podany jest przez K. Hoszowskiego w Żywocie Jana Muskaty, biskupa krakowskiego.
  22. Przywiléj w Archiwum kapit. krakow. podany przez K. Hoszowskiego w Żywocie Muskaty.
  23. Katalog bisk. krakow. X. L. Łętowski, t. I, str. 306.
  24. J. Łepkowski. X. L. Łętowski. Szcz. Morawski.
  25. Dzieje polskie Długosza. Kronika Kromera, str. 817.
  26. Kronika Kromera, str. 1244.
  27. Kronika Kromera, str. 1246.
  28. Kronika Kromera, str. 1268.
  29. Cerkwie i osady ruskie w Sandeckiem. J. Łepkowski.
  30. Tamże.
  31. Tamże.
  32. Szwedzi w Nowym Sączu 1655 r. Morawski, w dodatku miesięcznym do „Czasu.“
  33. Sądecczyzna. Morawskiego, t. I, str. 92.
  34. Djarjusz wiedeńskiéj okazji przez Dyakowskiego. Mrówka Poznańska, listopad r. 1821.
  35. Rzut oka na siedziby górali karpackich. W. Pol. Dodatek tygodniowy do Gazety Lwowskiéj z r. 1851.
  36. Sądecczyzna. Morawski, t. I, str. 92.
  37. Tamże.
  38. Schematismus dioeceseos Tarnoviensis anno 1869 podaje o Muszynie takie plotki, że się dziwić wypada, kto i zkąd je zebrał. Fundatorem Muszyny zrobiony tam Jan Muskata, biskup krakowski, który, obrany biskupem krakow. r. 1294, do swéj śmierci r. 1320 tę godność piastował, a zatém nie mógł Muszyny, już r. 1209 istniejącéj, zakładać ani jéj nazwy dawać. Daléj Schematismus powiada, że Muszyna się wprzód Płoche nazywała, co również jest fałszem, bo Płoche lub Palocsa jest miasteczko Pławiec w szaryskim komitacie, darowane Muskacie przez Wacława, króla węgierskiego (inaczéj Władysławem zwanego) o czém było powyżéj. Kościoła tylko pierwotnego w Muszynie mógł być Muskata fundatorem, jak słusznie utrzymuje Hoszowski w żywocie tegoż biskupa.
  39. Cerkwie i osady ruskie w sandeckiém. J. Łepkowski.
  40. Encyklopedja do krajoznawstwa Galicji; p. Antoni Schneider. Lwów, 1868.
  41. Pisze się Żegiestów a nie Rzegiestów, jak chcą niektórzy, bo mowa ludu jest tego wskazówką; tam, gdzie ma się pisać rz, włościanie wymawiają samo r, n. p. Andrejówka zamiast Andrzejówka.
  42. Rozbiór chemiczny wody lekarskiéj żegiestowskiéj przez Alex. Alexandrowicza w Rocz. Tow. Nauk. Krak. z r. 1870.
  43. Tamże.
  44. Zdroje lekarskie w Żegiestowie opisał dr. Fr. Z. Gogojewicz.
  45. Rozbiór chemiczny wody żegiestowskiej Alex. Alexandrowicz.
  46. W r. 1858 opisuje je dr. Dietl w „Uwagach nad zdrojowiskami krajowemi.“
  47. Zdroje lekarskie w Żegiestowie Dr. Fr. Z. Gogojewicz.
  48. Rozb. chem. wody żegiestowskiéj. Alexandrowicz.
  49. Tamże.
  50. Sądecczyzna. Morawski. Tom I, str. 35.
  51. W tabeli litografowanéj, we widoku z Głodówki mylnie podane nazwy niektórych gór prostuje się w ten sposób:
    zamiast   Głupi Wierch powinno być   Kiesmarski szczyt.
    Czerwona turnia Łomnica.
    Baranie rogi Głupi wierch.
    Zimna Woda Jaworowe Sady.
    Wysoka Wierch Batyżowiecki.
    Rysy Ganek.
    Tatra (Ganek) Waga.
    Mięguszowski Rysy.
    Gruby Wrch. i Krywań Mięguszowska.
  52. Szafarzyk. Starożytności słowiańskie. Lelewel. Narody na ziemiach sławiańskich.
  53. Maciejowski. Rzut oka na dzieje Polski.
  54. Linde. Słownik. Pol. Północny wschód Europy.
  55. „Za babku bi i kozu prez Tatri hnal;“ za babkę (za szeląg) i kozę przez Tatry gnałby, t. j. łakomy na zysk. (Linde).
  56. Starożytności polskie. Poznań. 1842.
  57. Kronika Długosza pod r. 1276.
  58. Kronika Długosza pod r. 1287.
  59. Naruszewicz. Historya nar. pol. I. 168.
  60. Chronicon Ungaror. mixta Polon. Lelewel. Polska wieków średnich, tom II, str. 151. Bielowski. Wstęp krytyczny do dz. P. str. 502.
  61. Szajnocha. Bolesław Chrobry.
  62. Kronikarz Boguchwał: „Boleslaus primus, magnus dictus terminos Lechitarum ab aliis deperditos strenue recuperaverat.“
  63. Naruszewicz. Historya nar. pol.
  64. Fejer 4. I. 353. Ów Bolesław Sołtysowi Henrykowi nadaje sołtystwo w Podolińcu założone „ad nos jure hereditario pertinentem“ r. 1244.
  65. Fejer 5. III. 463. Kinga tego samego Henryka przywilejem obdarza r. 1289 „in praenotata villa nostra Podolin.“
  66. Fejer 8. II. 634. „Prout aquae seu rivuli versus Poloniam defluentes in Dunavecz et in Poprad decurrunt.“
  67. Tatry leżą na granicy firmamentu, miedzy szarawem błękitem północnych, a lazurem południowych krain, co przyznaje Zajszner w opisie Tatr, Biblioteka Warszawska roku 1849.
  68. Zejszner. Tatry polskie, Biblioteka Warszawska, rok 1849.
  69. Przy téj sposobności sprostować się godzi mylnie rozszerzone wiadomości co do głębi Morskiego Oka, cytowane z dzieła Staszyca: „O ziemorodztwie Karpatów, a przyczyną tego przemiana nazw i pobieżne czytanie badań pierwszego z Polaków badacza Tatr. Górale do dziśdnia zwią Morskie Oko, Rybiem jeziorem lub stawem, przewodnicy tylko przejęli tę przemianę nazw od turystów, gdyż właściwie Morskiem Okiem jest tak teraz zwany Czarny Staw nad Rybiem 526 stóp wyżéj położony, powierzchnia jego wody więcéj ma podobieństwa do zwierciadła morza, lecz że nad jego brzeg trzeba było się drzeć naokoło Rysiego jeziora, więc dla wygody a zaspokojenia ambicyi, iż się zwiedziło Morkie Oko, skrajny staw tem mianem ochrzczono, nazwę zaś stawu Czarnego przeniesiono na Morskie Oko ze stawu po za Mnichem położonego, i tak się to jakoś utarło że goście przybywszy nad jezioro Rybie, niem się zadowalniają, a Czarnego Stawu nie zwiedzają, chociaż rzeczywiście do niego się stosują owe cudowne o Morskiem Oku opowieści. Wiedział, co robi biskup Ziegler z Tyńca, stawiając w granitowym głazie krzyż żelazny z napisem: „Hic non plus ultra, non supra, nisi in cruce D. N. J. Christi.“ umieścił go bowiem nad brzegiem Czarnego stawu, a nie jeziora Rybiego, teraz Morskiem Okiem przezwanego.
    Głębszy jest Staw Czarny od Morskiego Oka, Staszyc z wielką starannością mierzył jego głębie i kula ołowiana najniższy punkt dna wskazywała 583 stóp, gdy głębokość Rybiego mierzył Zejszner i najwyższą miarę odnalazł w stronie ku turniom Mnicha 146½ stóp par. W innych miejscach 300 stóp od brzegu głębokość wynosi 99 stóp, daléj 128, następnie w połowie długości jeziora 140—144 stóp par., a zatem przeszło cztery razy głębszy jest Staw Czarny od Morskiego Oka.
  70. Staszyc. O Ziemorodztwie Karpatów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Walery Eljasz-Radzikowski, Eugeniusz Janota.