Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeciągłych okrzyków „uuu... cha!“ rozlegający się po skałach powtarza się, ma to coś w sobie nader oryginalnego, zupełnie odpowiedniego dzikiéj górskiéj przyrodzie, dodawszy do tego szczekanie psów, brzęk dzwonków zawieszonych u szyji owiec, utworzy się mowa turni w czasie lata, gdyż w innéj porze głuchą ciszę przerywa jedynie poświst wichru lub huk burzy.
Po krótkiéj pogwarce ruszyliśmy daléj, żegnani przez pasterzy szczeremi życzeniami szczęśliwéj drogi w dzisiejszéj wycieczce. Dostaliśmy się do lasu najprzód dróżyną wygodną aż do zarzuconych bań (kopalń rudy), potém przedzierać nam się przyszło z trudnością między świerkami, po kilkodniowéj słocie tak przepełnionemi wilgocią, iż każda dotknięta gałęź sowicie nas wodą skraplała, a po zaklęśnięciach grzęzliśmy w błocie. Jak wszystko na świecie tak i to złe minęło, wyszedłszy z krainy lasu dostaliśmy się na otwarte zbocze żwirem łupkowym pokryte, a następnie o wpół do 9téj godzinie na skałę zwaną Kobylarzem.
Turnia ta z wierzchu równa, pięknym trawnikiem porosła, boki ma ostro ścięte, przepaściste, a widok ztąd bardzo dziki na dolinkę Litworową. Złomy wapienne zalegają dno dolinki smutnéj, głuchéj bez szmeru potoku, bez roślinności. Ztąd, gdym się obejrzał na grzbiet Czerwonych Wierchów, na cel naszéj wycieczki, dobrze widoczny żleb wydał mi się najsposobniejszą drogą do wyjścia na górę, przewodnik zaś inną mi wcale drogę wskazał. Zdziwiony, ale zaufany w naszego Macieja, udałem się za nim ku wschodowi i niebawem się przekonałem o niebezpieczeństwie chodzenia po gó-