Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rach bez przewodnika, bo idąc za swojem mniemaniem byłbym zaszedł w straszne turnie przepaściste, gdy wskazaną a wcale mi niedomyślną drogą dosięgnęliśmy grzbietu bez żadnéj szkody. Wprawdzie ów żleb wiodący koło skały zwanéj Ratuszem nie jest wcale zachwycający, lecz przy ostrożności niebezpieczeństwem zupełnie nie grozi, jednakże dla tego kawałka drogi wychodzenia na Czerwone Wierchy przez Przysłop wszystkim gościom polecać nie mogę, mając przykład na moim towarzyszu. Kto bowiem wprawny w chodzeniu po szczytach, żleb Ratuszowy różnicy mu nie zrobi, ale nienawykłemu dokuczy do żywego. Jak zwykle w żlebach, drapać się trzeba było po nasypisku różnéj wielkości kamieni, stromo bardzo w górę, za pomocą kija a czasem ręki, gdzie się dało, czepiając się od prawéj strony ściany turni. Głazy się obsuwały, góry jakby nie ubywało, a za nami ziemia się gdzieś chowała. Uprzykrzył nam się przeklęty żleb; trud wyciskał obfity pot, oddech trzeba było łapać często odpoczywając t. j. postawając, w końcu przecie wierzch się grzbietu pokazał bujną zielonością pokryty, ale aby się tam dostać, wypadło jeszcze na czworakach przepełzać po kawałku litéj skały poczem można było swobodnie usiąść. Towarzysz mój Władysław, po wydostaniu się ze żlebu zbladł jak trup, osłabł, żeśmy się o niego wylękli. Było to za wielkie na pierwszy raz dla nowicyjusza tatrzańskiego wysilenie; po chwili wypoczynku na miękkiem posłaniu z wysokiéj trawy, winem pokrzepiony i zapewniony, że już w całéj dzisiejszéj wycieczce nie