Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cząć, bo ściana coraz była przepaścistsza, a szczerby w niéj coraz płaściejsze. Spojrzeć po za siebie nie mieliśmy czasu, bo umysł był wytężony na najbliższy punt możliwy do wstrzymania równowagi ciała; mimoto wesołość nas nie opuszczała, nikt z nas ani razu nie zwątpił o sobie, nie zadrżał, choćby w najprzykrzejszem miejscu, co ogromnie wpływa na powodzenie podobnéj wycieczki. Wala czasami bladł, bojąc się o nas, aby którego nieszczęście nie spotkało, dlatego prosił, aby sobie nie żartować z napotykanych tarapatów. Za wszystkich odpowiadać on nie mógł, bo przewodnik na takie trudne wierchy tylko za jednę osobę odpowiedzialność brać może, nas zaś było pięciu na jednego Walę, bo Jaś obładowany żywnością i napojem sam o sobie winien był pamiętać. Trzeciego górala, co z nami poszedł z Gałejdówki zabrali z sobą ci dwaj towarzysze, którzy się z drogi wrócili i na owéj równince nad stawkiem nas oczekiwali.
Wszystko zawadza w spinaniu się na stromą skałę, laskę się odrzuca jako nieznośną przeszkodę, bo tu każda część ręki potrzebna niezmiernie do pomocy. Gdy wypadło przesuwać się koło ściany po wązkim głazie nad przepaścią, tam dłoń z wszystkiemi palcami przylegała do skały, jakby na kleju uczepiona. Ile razy minęliśmy jaki przykry kawałek, Wala nas pocieszał, że to już ostatni, chociażeśmy się o to nie pytali. Mądra to z jego strony sprawa, gdyż siłę moralną podsyca tym sposobem. Wreszcie ujrzeliśmy żerdkę sterczącą zpośród kamieni, i po kilku już wygodnych krokach stanęliśmy u celu naszych trudów i usiłowań w samo południe (12téj godzinie 10 minut).