Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stajny ton zielony nagle pochyłego trawnika działa monotonnie na wzrok i wznieca obawę wywrócenia się i potoczenia gdzieś w otchłań, któréj dna ztąd nie widać. Była godzina 5½, gdyśmy na wierzchu Świstówki odpoczywali; widok bardzo piękny roztaczał się przed nami, na krawędź góry żadne z nas nie poszło zaglądać w przepaść do doliny, bo to Władysława przestraszało. Dawniéj chodząc tędy za moich czasów akademickich w towarzystwie kolegów, wychylałem głowę wraz z innymi po za krawędź, ale nas dreszcz przejmował, tak tam było strasznie spojrzeć.
Ztąd jeszcze kawałek mieliśmy podobnéj dróżyny w okrąg na główny grzbiet, zatém wziąwszy między siebie Władysława, wkrótce stanęliśmy na najwyższym punkcie téj drogi, zkąd już prawie ciągle szło się na dół. Pragnienie nam dokuczało, chociaż szum wody nas dolatywał, ale gdzieś z przepaści, a najbliższe źródło mieliśmy napotkać dopiéro w dolinie Białki. Całą prawie godzinę ćwiczyliśmy się w gimnastyce, bo schodząc bezprzestannie na dół, trzeba było opierać się siłą ciążeniu, tak że w kolanach zabolały nogi, nim przez Ubocz koło opuszczonego już wtedy szałasu przybyliśmy na drogę jezdną, gdzie tuż przy niéj wytryskają źródła wybornéj wody. Namyślaliśmy się, obejrzawszy opuszczony szałas, czyby nie można tu przenocować; spostrzegliśmy w nim ślady pobytu turystów, bo ryżu było trochę rozsypanego. Lecz gdy ztąd jeszcze tylko pół godziny drogi do Morskiego Oka, nie chciało nam się napowrót tu chodzić, aby znowu na drugi dzień rano o też samą przestrzeń nie przyczyniać sobie drogi.