Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czywiście. Ranek nie pocieszył nas wcale. Deszcz i śnieg nie ustawał. Czekaliśmy do popołudnia. Zaczęła się wreszcie urywać bohaterska cierpliwość nasza; postanowiono więc, bądź co bądź dostać się do domu. Że zmokniemy do nitki, na to jużeśmy się zgodzili. Ale czy obuwie nasze wytrwałością swoją naszéj wyrówna, o tém słuszna powstawała w nas obawa, gdyż blisko dwie mile mieliśmy iść nietylko w błocie, ale więcéj w wodzie i po ostrych kamieniach. Więc pełen obawy, ażeby podeszwy obuwia naszego na tak ciężką narażone próbę nie wypowiedziały nam w drodze posłuszeństwa i nie kazały nam odbyć resztę drogi bez ich towarzystwa, zapytałem jednego z juhasów: Macie tu konie; może macie i wózek? — A jest, zabrzmiała wdzięczna dla nas odpowiedź. — A możebyście go złożyli i odwieźli nas do Zakopanego? — Je, czemu nie, była wtóra odpowiedź jeszcze wdzięczniejsza od pierwszéj; jeno musimy się spieszyć, bo potoki zbierają; mogłyby pozrywać mostki. — Rozumie się, że o godzeniu się za tę jazdę nie było mowy; rzekłem tylko, że dziś nie dam już wrócić góralowi na halę, lecz że zostanie w karczmie w Zakopanem na naszym żołdzie on i koń, ażby deszcz zwolniał. W kilka minut wózek był gotowy, baca i któryś z starszych juhasów pożyczyli nam świątecznych guń, które będąc grube na ćwierć cala i jeszcze nie zużyte, chroniły nas choć nieco od deszczu. Minęliśmy szczęśliwie wszystkie mostki, a gdyśmy przez ostatni z nich wjechali na wyższą Miętusią kirę, odetchnęliśmy głęboko, pewni, że nas już żadna nie spotka przygoda, gdy nagle na równéj zapadliśmy się drodze. Jak z procy wysko-