Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pożegnaliśmy towarzystwo spotkane, życząc im szczerze pogody.
Przyspieszyliśmy kroków, bo nas to nie męczyło, idąc ciągle na dół aż do Roztoki. Tu od szałasów przybiegł syn gospodarza, u którego mieszkaliśmy w Zakopanem; przybył tu wioząc podróżnych ku Rybiemu. Od niego dowiedzieliśmy się o niepokoju rodziny naszéj pozostawionéj w chacie, bo troszczono się bardzo o nas z powodu zaszłéj burzy i słoty. Deszcz się wzmagał, z trudnością przyszło nam przebywać rozlane wody koło potoku, z wielkim hałasem płynącego z Roztoki do Białki. Ledwieśmy go po dziurawym moście przeszli, deszcz się zamienił w ulewę. Gdy nas świerki od deszczu przestały chronić, żałując czasu na wyczekiwanie, puściliśmy się daléj. Minęliśmy polany po zejściu z drogi jezdnéj, dążąc w górę podnóżem Wołoszyna. Gdy każda gałąź, przesycona wodą, za najmniejszém trąceniem moczyła nas nielitościwie, staraliśmy się ich unikać, lecz nadaremnie, bo dróżyny ciasne gęsto są zarośnięte drzewami i krzewami. Odzież nam ciężyła coraz bardziéj w miarę większego moknienia, szliśmy jak w łaźni, bo z powodu grubego okrycia i drogi dość bystro wiodącéj w górę pot nas oblewał. Dał nam się we znaki nieznośny Wołoszyn, bo dwie godziny minęły od wyjścia z Roztoki, nim dosięgliśmy jego grzbietu schodzącego ku Białce. Deszcz ustał, dla odpoczynku weszliśmy do pustéj szopy na polanie Wołoszyna, bo w drodze niepodobieństwem było usiąść dla wilgoci.
W czasie spinania się pod górę wśród ciągłéj mgły, na roztwartém miejscu ukazały nam się wśród chmur