Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści jakiegoś berłogu i dwóch czy trzech suchych kukiełek nie dostaliśmy niczego. Po trochę mléka leniwéj karczmarce, jeżeli go nie miała, do bliskiego szałaszu nie chciało się posłać. Ta uprzejmość wznieciła w nas pewne podejrzenia co do bezpieczeństwa osób, a przynajmniéj zawiniątek naszych. Naprzeciwko szynkowni t. j. po drugiéj stronie sieni odkryliśmy izdebkę brudną, wilgotną i zatęchłą. Zajęliśmy ją na noc i otrzymawszy garść siana czy słomy, dwóch z nas położyło się na tém wyborném posłaniu, podparłszy wpoprzód drzwi drągiem, ja zaś wsunąwszy zawiniątko pod głowę, położyłem się na gołym stole. Było to moim zwyczajem, ile razy musiałem nocować w byle jakiém karczmisku, a czyniłem to dla spokoju od robactwa. Na domiar naszego niepowodzenia dzień następujący był tak piękny i powabny jak ta karczma, niebo tak czyste, jak szyby w jéj oknach, szczyty naokoło zamglone, a gdyśmy ruszyli ku Pisanéj, przywitał nas rzęsisty deszcz, zmusił od Pisanéj do odwrotu i drogę zabłocił. Tak skończyła się pierwsza moja wycieczka do doliny Kościeliskiéj. Rzecz prosta, że odtąd do téj karczmy nieprzezwyciężony miałem wstręt i na wszystkich późniejszych wycieczkach unikałem jéj starannie. Przed kilką latmi znaleziono karczmarkę pewnego poranku zamordowaną w izbie. Odtąd nikt nie miał ochoty osieść w niéj; nie było téż dla kogo i po co, mianowicie odkąd strażnicy opuścili sąsiedni czardak.
Pominąwszy kawałek drogi w Bramie, utworzony akby dla doświadczenia zręczności gimnastycznéj przechodzących tamtędy ludzi i koni, resztę drogi aż do