Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powietrze, które z całą swobodą ciśnie się do piersi, chciwéj takiego pokarmu; potoki czyste jak łza toczą się, rozbijając o napotkane głazy i pienią się śnieżną białością. Najbliższe wierchy lasem porosłe ciemnieją na tle dalszych błękitną barwą powleczonych szczytów, turnie odsłaniają swoje szczeliny, rozpadliny; murawy zieleniejące mchami, trawami, nęcą do siebie, obiecując ukazać z swego grzbietu świata tyle, że się ludzkie oko zdumiewa nad jego rozmiarami, nad jego wielkością. A nad tém wszystkiem głębokie, niczem niezmierzone lazurowe niebo[1].
Jest jakaś siła, potęga ducha ludzkiego, co zmusza człowieka zwalczać choćby najcięższe dla ciała przeszkody, aby się wznieść, jak najwyżéj po nad poziom codziennego życia. W tem tkwi owa dla wielu niewytłumaczona, niepojęta przyczyna wdzierania się ludzi na góry, na najwyższe wierzchołki ziemi, gdzie tylko pod nogami kamień, mech i śnieg.

Gdy zapuścimy się w głąb Tatr, gdzie czar piękna uwydatnia się tem silniéj, wśród istotnych warunków uroku dolin przypada połowa na oświecenie. Owa cudowna harmonia barw, którą się zwykle pieścimy, znika, skoro się słońce za chmury skryje. Każda roślinka, zda się, że wszystkie swe wdzięki czerpie ze słońca, strumień, co toczy swoje wody raz jakby po szmaragdowém, to po granatowém, znów po złocistem łożysku, traci swe powaby, gdy się niebo

  1. Tatry leżą na granicy firmamentu, miedzy szarawem błękitem północnych, a lazurem południowych krain, co przyznaje Zajszner w opisie Tatr, Biblioteka Warszawska roku 1849.