Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wierchy, nim dosięgli szczytu Małołączniaka, mgła już nietylko wierzchołki gór, ale ich samych objęła. Była dopiéro 3 godzina po południu. Przytém ciasne mieli obówia, nogi im poodzierało, szli w szkarpetkach, przeto schodzenia po skałach wcale im nie można było zazdrościć. Wkróte straciliśmy ich z oczów, szliśmy przełęczą (5484) łączącą Giewont z Czerwonemi Wierchami, ale nam się nie chciało na jego wierch pod górę drzeć bez celu, skoro za podnóżek Czerwonym Wierchom może służyć.
Dawniéj byłem na wierzchu Giewontu w owéj szczerbie pomiędzy dwoma jego wierzchołkami; strach bierze, jak się ztamtąd spojrzy w dolinę Strążysk, tak jest stroma przepaść. Śniegu płat zalegał małe pod szczytem zagłębienie, ciekącą ztąd z topnienia wodę czerpaliśmy spragnieni, lecz jak deszczówka bez smaku tę tylko zaletę posiadała, że była zimną. Oprócz najwyższego czubka Krywania ztąd już nie widać wierchów ani Spizkich ani Liptowskich, jedynie północ ztąd widoczna, a więc Podhale, a za niem Beskidy.
Z wspomnianéj przełęczy Kondrackiéj między Giewontem a Kopą Kondracką puściliśmy się na dół po stromem zboczu do Piekła, ale nie ewangielicznego. Tak się bowiem tu zwie, trudno wiedzieć dla czego, kotlina u stóp Giewontu od południa, gdzie się poczyna dolina Kondratowa. Napotkaliśmy w drodze ściekającą wyborną wodę z niepodal tryskającego źródła +2°8 Rm, daléj strumyczek się powiększał, nowemi wypływami zasilany, nim w dolinie zniknął pośród żwiru.
Opierając się parciu własnego ciężaru, biegliśmy