Sprawa Clemenceau/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Syn)

Sprawa Clemenceau
Pamiętnik obwinionego
ROMANS
Tom I.

WARSZAWA 1927.


NAKŁADEM DRUKARNI E.M.K.A.
Tłomackie Nr. 4.


Druk. „Oświata“ Tłomackie 4 tel. 129-25



SPRAWA CLEMENCEAU.
Pamiętnik obwinionego.



Do p. Rollinet’a
Nadwornego obrońcy.



„Ponieważ na pierwszą wieść o mojem aresztowaniu, nie wchodząc w to co prawdą, a co fałszem było, w różnych pogłoskach krążących na mój rachunek, raczyłeś pan wspomnieć na nasze przyjazne stosunki i skłoniłeś mię do starań o możliwie najdłuższe zachowanie mego życia, w imieniu dziecka i czci mej splamionej, rozpoczynam dziś nie już proste wyszczególnienie faktów, dokładna znajomość których nieodzowną jest obrońcy, raczącemu się podjąć trudnej mojej sprawy, lecz nadto poufne, ścisłe, bezstronne wyznanie okoliczności, wypadków, pojęć wreszcie, które spowodowały smutną katastrofę minionego miesiąca.
„Sprawa będzie razstrząsaną za pięć lub sześć tygodni zaledwie; mam więc czas zebrać wspomnienia. Opowiem panu prawdę całą tak, jakbym ją wyznał przed Bogiem, gdyby On, co wie wszystko, badał mię. Co rok swój czyniąc zawisłym od mniejszej lub większej szczerości mojego wyznania. Pamiętnik ten spożytkujesz pan o tyle, o ile to uznasz za potrzebne do mej obrony. Postaram się prowadzić go tak jasno i porządnie, jak tylko to się możliwem okaże w obecnym stanie mojego umysłu, swobodniejszego zresztą niżem się spodziewał. Zdolność i przyjaźń pańska dokonają reszty.
„Jakimkolwiek będzie wyrok przysięgłych, nigdy nie zapomnę widoku dwojga twoich ramion, wyciągniętych ku mnie, gdy drzwi mego więzienia otwarto przed tobą i ostatnia myśl moja, czy zostanę skazany lub nie, będzie dla syna mego i dla ciebie.

„Piotr Clemenceau“.
„8, Maja 18.“



I.

Pochodzę z mniej niż nieznanej rodziny. Słowo rodzina wymaga niejakiego objaśnienia. Moją rodzinę stanowiła matka. Mam wszystko od niej: urodzenie, wychowanie, nazwisko, dotąd bowiem nie znam jeszcze mego ojca. Jeżeli żyje, dowie się z dzienników, jak wszyscy, o mojem aresztowaniu, i ucieszy się zapewne, że nie dał swego nazwiska dziecku, któreby go kiedyś zmusiło zasiąść na ławach sądu kryminalnego, przypuściwszy naturalnie że los mój nie byłby odmiennym, gdyby on się zajmować nim raczył.
Aż do dziesiątego roku życia chodziłem dość przykładnie do szkółki, utrzymywanej przez niejakiego starowinę, a mieszczącej się w domu przytykającym do naszego, na dole. Tam się nauczyłem czytania, pisania, nieco arytmetyki historji świętej i katechizmu.
Z nadejściem dziesiątego roku matka postanowiła oddać mię na pensję ze wszystkiem, wyżej ceniąc przyszłą korzyść moją nad swoje szczęście obecne; boć rozłąka ze mną musiała być straszną dla kobiety, co mnie jednego miała kochać na świecie.
— Nie masz ojca, — rzekła do mnie w owym czasie; — nie znaczy to przecież by twój ojciec umarł; to znaczy tylko, że nie jeden pogardzać tobą będzie, lżyć cię za nieszczęście któreby racze j budzić współczucie i wywoływać opiekę powinno to znaczy jeszcze, że możesz liczyć jedynie na siebie i na mnie, która, nieszczęściem, nie będę mogła zawsze pracować; to znaczy, nareszcie, że jakiekolwiekbyś mi kiedy sprawił zmartwienie przebaczyć ci je muszę. Nie korzystajże z tego zbytecznie.
Oto już przeszło lat dwadzieścia jakem usłyszał słowa, a stają dziś przedemną tak jasno i wyraźnie, jak gdyby wczoraj były wyrzeczone. Jakże straszną jest władza pamięci! Za jakąż winę Bóg chciał ukarać człowieka, obdarzając go złowrogim takim darem? Są błogie wspomnienia, powiecie. Tak, dopóki szczęście jest z nami; lecz za pierwszą żałobą lub pierwszą zgryzotą wszystkie owe wspomnienia pierzchają, i jeżeli je gonić zapragniemy, zwracają się przeciwko nam, godząc w serce samo.
Nie podobna mi było, dziesięcioletniemu dziecku wniknąć we właściwe znaczenie słów matki instynktownie wszakże dojrzałem w nich boleść dla niej i obowiązek dla siebie.
Uścisnąłem ją, to pierwsza odpowiedź dzieci, skoro są wzruszone; potem z oddźwiękiem nagłego postanowienia i ze stałością nad wiek.
— Bądź spokojna mamo, — powiedziałem, — będę pracował pilnie, a gdy dorosnę, obaczysz jak cię uczynię szczęśliwą.
Matka otworzyła było maleńki skład bielizny i haftów na rogu ulicy tle la Grange-Botehere na drugiem piętrze, wprost merostwa, Pierwsza robotnica sławnej Karohny, z koleji zdobyła się na własną pracownię, a jej gust, punktualność, obejście ujnujące, ściągnęły do niej nieliczną, lecz wyborową klientelę.
Jeszcze zda się widzę skromne nasze a tak czyste mieszkanko, starą służącą, od świtu zajętą czyszczeniem i z którą, pod pozorem pomocy w tem zajęciu rannem, biegłem swawolić, ledwie ze snu otworzywszy oczy; nasze niewykwintne obiady, podczas których matka wiodła rozmowę z tąż sługą staruszką, zwyczaj powszechny w małomieszczańskiej sferze; sąsiadów, spotykanych na schodach gdy szedłem do szkoły, a których mój szczebiot zajmował i bawił, wreszcie długie wieczory i dwie czy trzy robotnice, młode, wesołe śmieszki którym matka rozdzielała robotę, przygotowawszy ją uprzednio sama.
Dziewczęta owe psuły mię jak mogły. Moje położenie jako nieprawego dziecka było zapewne jedną więcej przyczyną, że mię tak kochały. Kobiety z tej klasy zbyt często są narażane na podobne wypadki i podobne cierpienia by nie szanować ich w drugich i wespół z niemi czuć nie miały. Podczas ostatnich wieczorów, poprzedzających oddanie mię na pensyę, wysilały się by mię zabawić i dać mi zapomnieć o blizkiem wygnaniu; pomimo bowiem silne postanowienie odwagi, wiek odzyskiwał swe prawa, i nie bez strachu myślałem o owej chwili.
Wreszcie w wigilję dnia pamiętnego; — 1-go października 18! — po obiedzie, matkę rzekła do mnie:
— Idźmy pokończyć sprawunki.
Poprowadziła mię najprzód do jednego z małych sklepików na bulwarze Ś-go Marcina, i tam, biedna droga istota! kupiła mi nakrycie i kubeczek srebrny, z całą dobrocią, pozwalając mi nawet wybierać samemu. Wybrałem najskromniejsze, myśląc, że najmniej kosztować będą. Uściskała mię z wylaniem; serce tak łatwo domyśla się wszystkiego! Wracaliśmy następnie przez bulwary, a że lubiłem bardzo rysować kolorami (była to moja najulubińsza rozrywka, podczas gdy ona szyła w długie zimowe wieczory) matka kupiła mi pudełko farb, następnie czyżyka, sznurek do skakania, i czego tam nie było! różne drobne zabawki dziecięce mające się przyczynić do złagodzenia jutrzejszej boleści, zajmując młodociany mój umysł ulubionemi rozrywkami.
Skorośmy wrócili do domu, było już późno, robotnice odeszły. Lampa o przyćmionym płomyku, oczekiwała nas na dużym krawieckim stole. Cała moja drobna wyprawka, zupełnie już gotowa, leżała starannie złożona. Każdy z tych przedmiotów przedstawiał pewną kwotę pieniężną zdobytą z niezmiernym trudem, długie czuwanie w noc późną, niekiedy do rana. Mężczyzna, który sprawia, że uboga dziewczyna zostaje matką, i który skazuje tę kobietę na utrzymywanie dziecka własną pracą, czyli wie, zaprawdę, co on czyni?
Matka usiadła, wzięła mię w ramiona, ja złożyłem głowę na jej piersi, i z godzinę tak może przesiedzieliśmy w milczeniu, ona zadumana o przeszłości baz wątpienia, ja nie myślący o niczem, oddany jedynie poczuciu błogości obecnej.
— Chcesz być grzeczną, mateczko? — zapytałem, gdy przyszła pora udania się na spoczynek, pozwól mi dzisiaj spać z tobą.
Byłem niezmiernie wątły w niemowlęctwie mojem. Matka, która karmiła mię sama, kładła mię zawsze przy sobie. Zwyczaj ten przeciągnął się dla mnie aż do lat sześciu. Następnie stawało się to rodzajem nagrody, jeślim bywał wyjątkowo grzeczny, lub wynagrodzenia, skoro mi rozrywkę jaką obiecano, a której następnie dla braku pieniędzy lub czasu odmówić mi było potrzeba. Wtedy wypraszałem u matki pozwolenie spania z nią razem, i za nadejściem wieczoru biegłem do pokoju sypialnego, i tam dostawszy się do jej łóżka, przewracałem się po niem, trzepocąc się jak ryba, co dopadnie wody, aż wreszcie zasypiałem tym snem głębokim, spokojnym, co niestety! dziecięctwa jest tylko udziałem. Po skończonej pracy matka ostrożnie kładła się koło mnie, i nazajutrz budziłem się w tem samem położeniu, z ustami na jej ręce, którą trzymałem w obu rękach moich. Ta to nadewszystko chwila przebudzenia była dla mnie uciechą prawdziwą; swawoliłem z nią, rozplatałem jej włosy. Śmieliśmy się oboje; ona, cisnąc mię silnie w ramionach, mówiła: — Jak ja ciebie kocham, moje drogie dziecko!




II.

Otóż niemało szczegółów niepotrzebnych bynajmniej do sprawy, nieprawdaż? Ale, powtarzam piszą nie tylko dla mego obrońcy, piszę to również dla siebie, byłoby mi niepodobnem przejść od razu do drugiej części mego istnienia nie zaczerpnąwszy tchu w pierwszej. Trzeba mi odwagi, A gdzież ją znaleźć, jeżeli nie we wspomnieniu tych lat dziecinnych, pełnych słodyczy i pogody cichej?




III.

Nazajutrz o siódmej rano, byłem w gabinecie zawiadowcy zakładu, którego opiece matka polecała mię poraz setny może; „Nie odstępowała mię nigdy; potrzebowałem największej względności; łagodnością wszystko ze mną zrobić było można; gdybym zachorował, w tejże chwili należało posłać po nią; zresztą, nie mieszkała daleko, będzie więc przychodzić z początku codziennie, w godzinach rekreacyi, i t. d, i t, d.“ Dzwonek się ozwał, uściskała mię poraź ostatni i zostałem sam.
Jak prawie każdy mężczyzna, i pan również musiałeś mieć taką chwilę w dzieciństwie swojem. Wiesz co ona mieści.
P. Fremin rzekł do mnie tonem pełnym ojcowskiej czułości, nawykły łagodzić to pierwsze cierpienie, którego tak często był świadkiem.
— Pójdź mój przyjacielu.
I zaprowadził mię do grona nowych towarzyszy.
Oddając mię na pensyę nie zaś do szkoły, co byłoby nie równie łatwiejszem i mniej kosztownem matka użyła tu jednego z tych półśrodków, do których się serce pomyślne ucieka by złagodzić cios którego uniknąć nie podobna. Zresztą zakład ten położony w najzdrowszej części miasta, w sąsiedztwie ogrodów Tiwoli przedstawiał wszelkie możliwe korzyści, pod względem wychowawczym i higienicznym. Był to w samej rzeczy aczkolwiek niesłusznie, jeden z najbardziej renomowanych zakładów Paryża. Mieścił też około trzystu wychowańców, należących przeważnie do najwyższych sfer finansowych, handlowych, albo arystokracyi świeżo kreowanej.
Matka moja jak wszyscy doznający sami braku wykształcenia pragnęła bym ja je posiadł w całej rozciągłości możliwej. Sądziła więc że dobrze postąpi udając się do jednej z najbogatszych swych klientek, mającej syna w równym ze mną wieku, i zapytała ją, tłómacząc się dla czego to czyni, w jakim zakładzie ta umieściła swojego syna. Ta prosta na pozór okoliczność miała sprowadzić pierwsze bolesne ciosy mego życia. Wielka pani uczuła się dotkniętą tem, że jedna z jej liwerentek śmiała chcieć uczynić swego syna, a do tego dziecko nieprawe, towarzyszem i kolegą jej syna, hrabiątka z czasów Restauracyi.
Matka nie domyślała się niczego. Wyłuszczając swe zamiary pani d’Anglepierre, z całą naiwnością dodała:
— Byłabym niezmiernie szczęśliwą, gdyby mój syn kolegował z synem pani. Byłaś pani zawsze tak dla mnie życzliwą, iż nie wątpię że p. Ferdynand również się dobrm dla Piotra okaże. Biedne drogie dziecko; nie oddalało się nigdy odemnie, potrzebuje więc bardzo życzliwości i przyjaźni.
Matka moja nie miała w sobie ani zbytniej dumy, ani tej uniżoności. Powyższe słowa wypowiedziała poprostu do swojej kundmanki, pokazując jej hafty żądane i tuląc mą głowę do swych kolana.
Zresztą każda matka rozmawiająca o dzieciach, z drugą matką uważa się za równą jej zupełnie. Miłość macierzyńska powinna zdaje się, chwilowo przynajmniej równać wszystkie kobiece stany, gdy nie ma przecież, odpowiednio do różnych stopni społecznych, różnych rodzajów poczęcia i ukochania dziecka. Tu to przedewszystkiem niezbłagane prawa przyrody wyraźnie obalają hierarchie społeczne, czyniąc wszystkie rodzicielki podległemi tym samym przyczynom, tym samym obawom, i obowiązkom tym samym.
Pani owa wszakże inaczej myślała. Wróciwszy do domu, opowiedziała zapewne w obecności syna wszystko czego się przed chwilą dowiedziała, z dodaniem własnych wniosków i uwag, które niebawem ciężko na mnie odbić się miały.




IV.

Zakład był ogromny, taki, jakiego wymagało pomieszczenie prawie dwustu pięćdziesięciu pensyonarzy. Dzielił się na dwie części: na szkołę niższą i wyższą. Pierwsza obejmowała uczniów od klas najniższych aż do piątej włącznie; druga od klasy czwartej aż do retoryki, filozofii, matematyki specyalnej, wreszcie nauki wyzwolone. Obie szkoły mieściły się każda w oddzielnym budynku, które przedzielone gęstą balustradą nie miały z sobą żadnej styczności pozornej. Miały nawet dwa wyjścia na dwie równolegle ulice.
W wyższym oddziale, kilku najzdolniejszych uczniów skupionych przy boku p. Fremin, tworzyło punkt zbiorny pilnej działalności, szlachetnej emulacyi i świetnych rezultatów, utrzymujących zakład na zaszczytnem stanowisku dawnych dobrych czasów. P. Fremin oddawał się całkowicie temu wybranemu kółku, na podwładnych profesorów zdając tę resztę, którą zdaniem jego zajmować się nie było warto; a która w rękach jego wspólnika, aferzysty wyłącznie, przedstawiała zyskowną stronę interesu.
To, co się działo pomiędzy tymi drugimi, przechodzi wszelkie pojęcie. Złe książki, popisywanie się z bezbożnością i występkiem, wywołane może zbytniemi wymaganiami nowoczesnego klerykalizmu, bezczynność i zniewieściałość, przedwczesna rozpusta, wszystkie te występki były na porządku dziennym w owej anarchicznej rzeczypospolitej. W godzinach rekreacyjnych malcy zaglądali ciekawie po przez balustradę dzielącą ich od młodzieńców, na tych bohaterów skandalu, powtarzającego się niemal codziennie, odgłos którego aż do ich uszu dobiegał niekiedy. I malcy pokazywali ich sobie prawie z uwielbieniem.
Panicze owi, pyszni taką sławą, występowali pełni zasłużonej dumy przed olśnionemi oczyma dziecięcego tłumu, mizdrząc się, skubiąc cienkie wąsiki, przybierając pozy zdolne najzgubniej podziałać na wyobraźnie tak młode i słabe.
Tak więc zło rozszerzało się stopniowo i z biegiem czasu najniewinniejsi nawet mieli paść jego ofiarą. Że mnie nie dosięgło, zawdzięczam to jedynie wyjątkowemu położeniu, którego nie błogosławić nie mogę, ono to bowiem uchroniło mię od zepsucia, które stokroć gorszem nieszczęściem stałoby się dla mnie.
P. Fremin zaprowadził mię, jak to już powiedziałem, do grona nowych moich towarzyszy, i tam mię zostawił, poleciwszy wprzód wyłącznej opiece profesora, którego zapytałem zaraz, czy syn pani d’Anglepierre już przybył do zakładu, odpowiedział mi że nie, i że prawdopodobnie jutro dopiero przybędzie. Usiadłem więc z boku na ławce i czekałem.
Łatwo zgadnąć jakim wzrokiem patrzyłem na wielkie podwoje zawarte tak nagle pomiędzy mną a matką moją, Biedna droga mateczka! ścigałem ją myślą jak szła przez ulicę; widziałem jak chustką zakrywając oczy, by przechodnie łez jej nie widzieli, wbiegała do mieszkania; gdzie oddawszy się na chwilę gwałtownemu wzruszeniu, niebawem, z męztwem którego tylekrotnie dawała dowody, ocierała oczy, i wracając do codziennej pracy, odpowiadała przyjaźnie na liczne pytania od których dziewczęta podręczne wstrzymać się zapewne nie umiała. Wszystkie tak dobrze znane przedmioty przesuwały mi się przed oczami, niby starzy przyjaciele, uczułem się blizkim płaczu; ale łez mych pokazać nie chciałem.
Wtedy począłem rozglądać się dokoła, by się nałożyć do nowego trybu życia. Malcy jedni wrócili, drudzy obeznali się już byli ze zwyczajami przyjętemi w szkole. Przechadzali się po kilku razem, grali w piłkę, skakali przez sznurek, pokazywali sobie wzajemnie podarki otrzymane w domu, opowiadali o zajęciach sześciu ubiegłych tygodni, śmiali się, darzyli wzajem łakociami.
I ja również miałem w koszyku mój szczupły zapas zabawek i łakoci. Chciałbym był wydobyć jedne i podzielić się drugie mi. Nie śmiałem! Do kogo tu się zwrócić w takiej wrzawie? Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Gdyby drzwi były otwarte, byłbym uciekł niechybnie.
Bo i po co tu być miałem? Czułem się tak szczęśliwym godzinę jeszcze temu! Czegóż się tu nauczę, co by o matce zapomnieć mi dało?
Boleść byłaby mię już zmogła niewątpliwie, gdy jeden z chłopców, który wszystkich kolegów zaczepiał po kolei, stanął przedemną przyglądając mi się w milczeniu.
Z zawadyacko rozstawionemi nogami, z rękami w kieszeniach, częstym i pełnym wdzięku ruchem odrzucał w tył długie, gęste, jedwabiste włosy jasnego blond koloru, opadające mu wciąż na czoło. Wpatrywałem się w niego jak on we mnie, a zresztą twarz tego dziecka wydała mi się dość zajmującą. Bardzo blady, bladością kredową, oczy miał jasno-niebieskie, koloru chińskiej porcelany, o brwiach i rzęsach kasztanowatych. Te oczy ruchliwe, zdające się wiecznie gonić za jakąś nową myślą podkrążone były obwódką perłową, którą każde poruszenie oka wprawiało w leciuchne drżenie, nakształt owych błysków bez huku i gromu co to na chwilę rozdzierają obłoki wśród lata. Usta ładnie wykrojone, jakkolwiek wargi miały barwę chorobliwą, choć je nieustannie aż do krwi przygryzał, i zęby drobne jak u kota, nos prosty, o nozdrzach podniesionych nieco, składały się na tę iście kobiecą twarzyczkę.
Od czasu do czasu wyjmował rękę z kieszeni i gryzł paznokcie. A szkoda, gdyż ręce miał białe, miękkie, jakby bez kości, i nigdy nie zdarzyło mi się widzieć rąk równie pięknych u takiego dziecka — chłopczyka.
— Co ty tam robisz? rzekł do mnie głosem lekko przytłumionym przerywanym nerwowem chrząkaniem.
— Nic.
— Jesteś nowicyusz?
— Tak, a ty?
— Ja jestem dawny. Zkąd jesteś?
— Z Paryża. A ty?
— Ja, jestem z Charleston’u.
— Gdzie to jest?
— W Ameryce. Jak się nazywasz?
— Piotr Clemenceau. A ty?
— Andrzej Minati. Co twój ojciec robił?
— Nie mam ojca.
— Umarł?
Nic nie odpowiedziałem; milczenie musiał wziąć za odpowiedź twierdzącą.
— A twoja matka co robi?
— Jest szwaczką.
— Szwaczką? Szyje koszule?
— I różne inne rzeczy, — odrzekłem z całą naiwnością.
— A twoja?
— Moja nic nie robi. Moja jest bogata, i mój ojciec także. Podróżuje sobie.
— Ile masz lat?
— Dwanaście. A ty?
— Dziesięć.
— W której jesteś klasie?
— W klasie tego pana, co tam chodzi.
— I ja także.
— A przecież jesteś starszy odemnie.
— Ale mi trudniej, bom cudzoziemiec. Co ty tam masz w koszyku?
— Ciastka. Chcesz spróbować?
— Sprobójmy tych ciastek.
Otworzyłem koszyk trzymając go na kolanach; Andrzej zanurzył rękę, wydobył ją następnie pełną ciastek, które począł zajadać łapczywie.
— A to dobre, te twoje ciastka; czemuż nie jesz?
— Nie jestem głodny.
— To i cóż?
I ponowiwszy szturm do koszyka, wypróżnił prędko cały mój zapasik.
— Nic więcej nie masz?
— Nic.
— Bywaj zdrów. Wydajesz mi się trochę głupi.
I wykręcając się na piętach, zostawił mię odurzonego takim wstępem, następnie rozpędziwszy się pobiegł do innego dziecka, które stało odwrócone od niego plecami, wpadł na nie bez poprzedniego ostrzeżenia, i w jednej chwili obaj leżeli na piasku; Andrzej tylko nie poniósł najmniejszego szwanku. Co chwila rozpoczynał nowy żart tego rodzaju, starannie wybierając dzieci młodsze i słabsze od siebie.
Dozorujący nauczyciel nie widział nic, a przynajmniej zdawał się nie widzieć. Przechadzał on się wzdłuż i wszerz krokiem mierzonym, z rękami w tył, i rozmyślał. Nad czem? Zapewne nad swym ciężkim losem, któremu wakacye ulżyły na chwilę, a który znowu zamykał na nim żelazne okowy.




V.

Ponieważ jednak ze wszystkich tych dzieci jeden Andrzej rozmawiał był za mną, bezwiednie ścigałem go oczami. Najprzód zjedzone ciastka leżały mi na sercu, a potem wydał mi się dziwnym. Widziałem więc, jak nieznacznie oddalał się od towarzyszy, a obróciwszy się razy parę, w celu zapewnienia się że nie zważano na niego, skierował się ku balustradzie, dzielącej nas od wyższej szkoły, i ostrożnie zajrzał na drugie podwórze, zapewne musiał znaleźć czego szukał, dał bowiem znak, a oparłszy się plecami o baryerę, wysunął rękę za siebie, i odebrał od dużego, ośmnastoletniego chłopaka małą karteczkę, którą szybko schował do kieszeni; poczem znów zmieszał się z tłumem dzieci.
W kilka chwil potem udaliśmy się na mszę do Ducha Świętego, którą ksiądz miejscowy odprawiał w szkolnej kaplicy, z tamtąd poszliśmy do klasy. Nasza klasa mieściła się w bardzo obszernej sali. W głębi stała katedra, środek zaś zajmowały ławki z pulpitami, każda na dziesięciu uczniów ustawione jedna za drugą.
Na skutek zlecenia p. Fremin, siedziałem z brzegu, po lewej stronie profesora, w pierwszej ławce, a mój amerykanin siedział już przy mnie. Wolałbym był inne sąsiedztwo, gdyż po tem co m matka powiedziała, i przyrzeczeniach jakiem je uczynił, postanowiłem nie stracić nawet pierwszej chwili, zdecydowany wciągać wszystkiemi porami tę wiedzę tak bardzo szacowną, że w imię jej rozłączono mię ze wszystkiem co mi drogiem było. Otwierałem więc oczy, uszy, usta nawet na słowa nauczyciela, głoszącego nam jej zasady.
Nie takiem wszakże było zadanie mego sąsiada. Ten przedewszystkiem zajął się odczytaniem karteczki napisanej ołówkiem, udając że czyta coś w książce, następnie pożuł ją i połknął, potem trącił mię kolanem dla pokazania niewiem już czego w swoim pulpicie;, ale widząc zupełną obojętność moją, zwrócił się do drugiego sąsiada, potem znów do mnie powrócił, szepcząc mi do ucha, zarzucając pytaniami, których nie rozumiałem, ani nie odpowiedziałem na nie, co go wreszcie skłoniło do obryzgania atramentem mojej kurtki.
Oh! kiedym zobaczył go tak niszczącego moją nową kurtkę, która przecież pieniądze kosztowała moją matkę, nakazałem mu dość głośno by dał pokój. Koniec końców wiedziałem tak dobrze jak i on jak to się daje kułaka; i odbierałem je i dawałem, czasu bytności mej w szkółce, i zaprawdę nie czułem się bynajmniej usposobionym dać się tak krzywdzić, Jak dzieci, na które poprzednio napadał Ten krok energiczny zdawał się wprawiać go w podziw nie mały. Szepnął mi na ucho, że po lekcji będę z nim miał do czynienia.
Zaledwieśmy się znaleźli na podwórzu gdy otoczony kilku kolegami zbliżył się do mnie i grożąc mi pięścią pod samym nosem, nazwał mię kramarzem koszul, zapytał, co chciałem rozumieć przez poprzednie słowa i wreszcie zakazał mi odzywać się do siebie. Odwróciłem się milcząc pogardliwie. Przypisał to bojaźni i wymierzył mi tak potężnego szturchańca, że omałom nie padł na ziemię. Wtedy zakipiałem cały i wprzód nim zdążył stanąć do walki, uderzyłem go w bladą twarz tak silnie, że krew się polała.
Przestraszony własnym postępkiem, podbiegłem mu na pomoc, gdy z całej siły nowy cios w brzuch mi wymierzył. Wtedy z bólu straciłem przytomność, i bez pamięci rzuciłem się na nieszczęśliwego. Pokonałem go wprędce, a cisnąc mu piersi kolanem, byłbym go udusił niewątpliwie, gdyby mi go z rąk nie wyrwano.
Przez kilka minut stałem zdyszany, żądny nowej walki, drżąc na całem ciele. Rozpoczęło się badanie. Opowiedziałem prawdę całą, od epizodu z ciastkami, aż do ostatecznego wyzwania. Byłem mocniejszy; większość tych, którzy mieli powody skargi na Andrzeja, lubo nigdy stawić mu czoła nie śmieli, odważnie przeszli na moją stronę, zwalając na niego tyle win ile się dało; drudzy usunęli się, bojąc się narażać na wypadek odwetu; inni otaczali go, ubolewając głośno, wyśmiewając się po cichu.
Tak więc, od pierwszej chwili bezpośredniego zetknięcia się z ludźmi, miałem sposobność poznania nikczemności jednostkowej i nikczemności ogółu. Nie tu wszakże, niestety! miał być koniec doświadczenia mego.
Potłuczonego Andrzeja zaprowadzono do studni, obmyto mu twarz zimną wodą. Nie mówił ani słowa: łatwo było wszakże poznać, po zwiększonej bladości i z pod oka rzucanych spojrzeniach że mi tego nigdy nie przebaczy.




VI.

Syn pani d’Anglepierre przybył do zakładu wieczorem dopiero, gdyśmy już spali, Nie myślę tu wyliczać nawału czarnych myśli, które poprzedziły sen mój owej nocy. Nazajutrz poznałem się z młodym wicehrabią. Od pierwszego wejrzenia stał mi się równie wstrętnym, wstrętniejszym może nawet niż Minati.
Przedstawcie sobie dziesięcioletniego panicza od stóp do głów pełnego urzędowej powagi. Ufryzowany starannie, d l’oiseau imperial; o dwóch płaskich kosmykach przylegających do skroni, przybierał poważne pozy, przejęte widocznie od szanownego papy, którego najkomiczniejszem był odbiciem w miniaturze. Małe to paniątko pachniało, zda się swem świeżem szlachectwem. Szlachectwo jego błyszczało, lśniło się dosłownie. Nader wyszukany w ubiorze, obciśnięty kołnierzykami jak prefekt na paradzie, sztywny jakby kij połknął powagę posuwał do wygłaszania sentencyj, a pychę do pomiatania drugimi. Patrząc nań, bez trudności odgadywało się rodzinę; czuło się z jak głupiej osobistości miał zaszczyt być poczętym, i widziało jak na dłoni, że zawodem jego będzie wysokie urzędowanie.
Była to jedna z tych tysiąca nicości w powiciu, na które Restauracya tak bardzo liczyła. Spotkałem się z nim później w życiu. Służył pod rządem Lipcowym, do którego przeszedł za przykładem pana hrabiego ojca: była to ta sama twarz, taż mowa i obejście, które w nim znałem, gdy był dziesięcioletnim malcem.
Głowy takie, osadzone na jednym krawacie, nigdy się nie ruszają. Krawat jest niezmiennie biały, albo czarny, głowa niezmiennie ta sama. Włosy ułożyły się do jednego uczesania, oko do jednego spojrzenia, usta do jednego wyrazu. I tak już będzie lat ośmdziesiąt. Brodę golą tak gładko i tak często, że ta w końcu nie odważa się rosnąć. Ludziom tym wprędce udaje się przekonać ludzkość, że się bez nich obejść nie potrafi. Są uczciwe matki, chowające córki świątobliwie dla zaszczytu ich łoża. Zwykle miewają dwoje dzieci ślubnych, syna i córkę. Zostają ojcami nie zapominając o decorum, nie zrzucając krzyża Legii honorowej, co około dwudziestego piątego albo trzydziestego roku życia zawisa im w dziurce od guzika, nie zmieniając wstążki aż do zmiany stopnia. Zwykle przechodzą trzy pierwsze stopnie i umierają komandorami. Wówczas sławią ich cnoty i talenta, zasługi u grobu familijnego, aż wreszcie nikną, zawadziwszy wprzód o wszystko, nie zostawiając po sobie nic, ani czynu, ani myśli, ani nawet słowa. Przychodzi zapytać siebie, jakim sposobem zdołali zajmować tyle miejsca i tak długo w społeczeństwie, potrzebującem przedewszystkiem ruchu, postępu i inicyatywy, aż oto, w chwili gdy się najbardziej dziwimy, występują nam przed oczy ich synowie, upostaciowujący wskrzeszenie i uwiecznienie panów ojców.
Osobistości powyższe stanowią tę siłę przeważną, przeciw której od pierwszego związku społeczeństwa, geniusze walczą na próżno, a którą górującą i czczoną, napotykamy we wszystkich klassach, wśród szlachty, mieszczaństwa, pomiędzy adeptami wiedzy, sztuk pięknych, w wojsku: stowarzyszenie nierozerwalne, które bez różnicy stopni rodów, braci swoich wszędy sławi i wyznaje; spójnię potężną, przechodzącą z rodu w ród i z pokolenia w pokolenie, niby wieczyste karty pobytu między ludzką głupotą, szeregi zdań i myśli gotowych dających się zastosować do każdego przedmiotu czuwającą pysznie a niewzruszenie nad świętym przybytkiem rutyny; którą wreszcie zowią: miernotą.
Nowy mój kolega, mający przyczynkiem do tej rasy, nie mały już wpływ wywierał na współuczniów równego wieku, a nawet starszych od siebie, tak dobre o sobie rozumienie może zaimponować drugim, skoro jest nieograniczone, a przedewszystkiem — niezasłużone.
Dość mi było spojrzeć na młodego wicehrabiego, by utracić wszelką chęć do wszczęcia z nim rozmowy; ale że matka chciała bym się z nim zapoznał, i, że od wczorajszej utarczki byłem w jak najlepszych stosunkach z większością kolegów, podszedłem do niego i przedstawiłem mu się, powołując się po prostu na znajomość naszych matek.
— Ja mam swoich przyjaciół, — odpowiedział oschłe, nie patrząc prawie na mnie. — I innych nie potrzebuję. Przyjaciół miewa się tylko między równymi.
Widocznie to małe oślę, powtarzało frazes zasłyszany. Dałem mu pokój, nie mniej wszakże nie umiałem sobie wytłómaczyć tego, com widział i słyszał wciągu tych dwudziestu czterech godzin.
Tymczasem matka nadeszła. Opowiedziałem jej wrażenia. By jej wszakże nie trwożyć zbytecznie, nic nie wspomniałem o bitwie wczorajszej, Domyśliła się od razu postępowania pani d’Angleplerre i zaleciła mi naturalnie nie zważać więcej na jej syna: wreszcie dodała:
— Jeżelibyś miał tu jakąkolwiek przykrość, moje drogie dziecko, powiedz, przeniosę cię na inną pensyę.
Ściśle biorąc, nie przytrafiło mi się jeszcze nic takiego, co by się każdemu innemu przytrafić nie mogło.
Co mnie wyłącznie przytrafić się miało, zaraz zobaczymy.




VII.

Dla oszczędzenia mi nowych z Andrzejem utarczek, kazano mu zmienić miejsce w klasie. Otrzymałem innego sąsiada, słodziutkiego, pilnego, metodycznego, pełnego najgłębszej uwagi. Wypowiadał lekcye bez zająknienia, i głośno, rano i wieczór, żegnając się całem ramieniem, recytował modlitewkę, którą reszta klasy ledwie wymruczała. Jeśli wypadkiem przemówił do mnie, czynił to tylko w razach koniecznych i w rzeczach dotyczących nauki jedynie.
Mały Barnaba wprędce zyskał moje zaufanie opowiadaniem o niezamożnych rodzicach, którzy będąc ziomkami wspólnika p. Fremin, za pośrednictwem jego otrzymali znaczną obniżkę w opłacie za syna, pod warunkiem wszakże wyjątkowej pilności ze strony tego ostatniego. Następnie opisywał mi pierwsze lata dzieciństwa, spędzone na wsi, przy boku ojca; mówił o matce, którą już utracił.
Wypytywany z kolei, wylałem się zupełnem zaufaniem. I czegóż miałbym się obawiać? Wtajemniczyłem go we wszystko, com wiedział o sobie i o drogiej mateczce, aż do słów jej dotyczących mego urodzenia.
Ponieważ jego ojciec zajmujący stanowisko rządcy w swojej okolicy, zaledwie na wakacye mógł go brać do siebie, zaproponowałem mu, czyby nie zechciał wychodzić czasem ze mną w niedziele. Poszlibyśmy czasem na spacer, a potem na obiad do nas. Mieszkanko nasze było bardzo skromne, zawsze jednak weselej w niem było niż w opustoszałym zakładzie, we święto.
Tak więc zostaliśmy przyjaciółmi, większą część chwil wolnych pędząc na wspólnej zabawie, rozmowie, lub na czytaniu.
W następną niedzielę, skoro matka przyszła po mnie, na moją prośbę zabrała nas obu. Zawiozła nas do Saint-Cloud, wsadziwszy do jednego z tych małych omnibusów, kursujących w tamtą stronę. Tam, w skromniutkiej restauracyi, pod otwartem niebem jedliśmy śniadanie, i wszystko troje wróciliśmy pieszo do Paryża, na obiadek, czekający nas na ulicy de la Grange-Bateliére.
Nowy mój przyjaciel wydawał się zachwycony, ja zaś obiecywałem sobie często powtarzać tę niewinną uciechę, Za pierwszy tydzień dostałem był wcale nie złą cenzurkę. Przy codziennych odwiedzinach mateczki, takich wycieczkach w każdą niedzielę, zadowoleniu z nabywanej wiedzy i przyjacielu jak Barnaba, nie było nie podobnem, w moim wieku, zaaklimatyzowanie się na zrazu nielubianej pensyi. Nazajutrz wróciłem więc pełen odwagi i prawie wesoło.
Andrzej nie zaczepiał mnie więcej; Ferdynand nie zaczepiał mnie wcale. Prócz nich, byłem jak najlepiej ze wszystkimi kolegami. Pewnego poniedziałku, gdym podszedł do jednego z tych, z którymi się zwykle bawiłem, ten, wprzód, nim zdołałem przemówić słowo, uciekł wołając:
— Kwarantanna!
Wziąłem to za żart i podszedłem do drugiego. To samo. To samo z trzecim i ze wszystkimi, którzy zdala zoczyli mnie podchodzącego; jeden Barnaba nie uciekł na mój widok. Śmiejąc się zapytałem go o wyjaśnienie tej dziwnej strategji. Wówczas przybrał minę poważną, zapowiadając mi, że to wcale śmiesznem nie było; zostałem skazany.
Skazany! Kwarantanna. Jakie znaczenie miały te wyrazy? Barnaba objaśnił mię o zwyczaju istniejącym w marynarce, a przyswojonym przez uczniów, na mocy którego ten, co zasłużył na karę, bywał wykluczony z towarzystwa przez dni czterdzieści, i żaden z kolegów ani w pośrednim, ani w bezpośrednim nie miał z nim zostawać stosunku. W zasadzie kwarantanna mogła mieć zastopowanie tylko w razie znacznego przestępstwa, jak: zdrada oszustwo lub kradzież; z biegiem czasu wszakże, stała się bardziej narzędziem kaprysu i osobistej zemsty mocniejszego. Kilku chłopców zmawiało się i skazywało na kwarantannę którego z towarzyszy; resztę szkoły uwiadamiano o zapadłym wyroku i wyrok miał siłę prawa.
Mój to amerykanin uknuł taką zemstę, przewąchawszy wspólnika w Ferdynandzie, którego ze mną obejście nie uszło jego uwagi. Począł go zręcznie badać o przyczynę. Ten powtórzył wszystko czego się dowiedział o mnie z ust rodziców; wyłączono mię wtedy z towarzystwa, ponieważ nie znałem ojca i że w oczach tych nieletnich sędziów równało się to co najmniej zarażeniu powietrzem lub trądem. Tak więc przepowiednia matki mojej spełniać się poczynała; nie wiedziała tylko biedna, że się spełni tak rychło, wyrokiem takich serc młodocianych.
Nie zdając sobie zrazu sprawy z tego dziwnego skazania, powiedziałem przyjacielowi, że nie chcę różnić go z kolegami, i że wolno mu nie mówić do mnie. Wtedy zdawał się wahać przez chwilę, spuścił oczy, kręcił chustkę w palcach, w końcu wszakże lepsze uczucie przemogło. Odpowiedział, że mu to wszystko jedno, że zresztą użyje swego wpływu by mi karę zmniejszono, jak to często miało miejsce, skoro skazany prosił o przebaczenie.
Na te słowa, krew we mnie zawrzała. Nie popełniwszy nic na wzgardę zasługującego, nie uczynienie dla odzyskania dobrego imienia. Towarzysze nie chcą mówić do mnie przez dni czterdzieści: niech i tak będzie. Obejdziemy się jakoś bez siebie w ciągu tego czasu.
— Ale muszę cię uprzedzić, — ostrzegł mię Barnaba, — że skoro skazany walczyć się ośmiela, mogę podwoić, potroić mu czas kary, i to może się przeciągnąć rok cały.
— Niech będzie i rok.
— Ale wtedy nie ograniczają się już tylko na usunięciu się od skazanego.
— A cóż mu robią?
— Różne rodzaje przykrości.
— Jakie?
— Zobaczysz, bo zdaje mi się, że tobie właśnie zamierzają je wyrządzać.
— A więc zobaczę.
Jednej rzeczy wszakże nie powiedział mi mały Barnaba, to że sam dostarczył wszelkich o mnie szczegółów; że dobra wiara jego została wyzyskaną ze współudziałem jego może, że opowiedział wszystko z czem mu się zwierzyłem, zatruwając tym sposobem pociski, które ci mali nędznicy gotowali dla mnie, by przerwać na chwilę jednostajność codziennych swych rozrywek.
I otóż jeden sądził się w prawie wyrzucać mi moje ubóstwo, dla tego że sam był bogaty; drugi, pracę mojej matki, bo jego próżniaczką była; ten moje stanowisko syna wyrobnicy, bo sam był synem magnata; ów, że nie miałem ojca, bo sam miał dwóch może. I ani jednemu z pomiędzy tych dzieci rodzice nie nakazali miłości bliźniego. Przeciwnie, któremuś z młodszych matka jego wskazała mię jako istotę szkodliwą. Tak więc przesady, które w świecie mają może jakąś racyę bytu a przynajmniej usprawiedliwienie w przeciwieństwie interesów, lub starciu namiętności, przejawiały się bez racyi i bez usprawiedliwienia, bezkształtne i nagle, pomiędzy dziećmi, z których najstarsze nie miało jeszcze lat czternastu, i pierwsze uczucia, z któremi miałem spotkać się u ludzi, w wieku tak zwanym niewinności i pieszczoty, były okrucieństwo i niesprawiedliwość. Dobrze. Przyrzekłem sobie w duszy dać się raczej rozszarpać, niż przyjąć wszystkie następne napaści inaczej jak pierwszą przyjąłem. Mimo to wszakże, ciężką jest rzeczą potrzebować się bronić od napaści już w dziesiątym roku życia!




VIII.

Wziąłem się usilnie do nauki. Chwile wolne spędzałem przy nauczycielu, który mię polubił, nie mając odwagi bronić mię czynnie, pomimo że dobrze wiedział jakiego spisku byłem ofiarą. Biedny ten człowiek za jedyne utrzymanie miał ową skromną posadę, a wiedział, że jeśliby uczniowie zechcieli z miejsca go wysadzić, niechybnie dopięliby tego z nim, jak już dopięli z tylu innymi. Ztąd niema pabłażliwość milcząca zachęta do wielu wybryków.
Nie mógł tedy w niczem mi poradzić, chyba tylko kochać mię więcej niż drugich, boleć nademną i czuwać wyłącznie nad moją nauką.
Tak też uczynił; odpłaciłem mu za to wdzięcznością na jaką zasługiwał. W późniejszym czasie popadł w niezmierną nędzę. By się zagłuszyć pił. Wspomogłem go nieco i pięć czy sześć lat temu pochowałem własnym kosztem.
Podwórze nasze było bardzo obszerne. Zakładając szkołę p. Fremin zostawił był czwartą część tego podwórza na małe ogródki, które wychowańcy sami uprawiaćby mogli i studyować przyrodę na gruncie, zamiast patrzeć na nią przez martwotę książek przepisanych.
Pożyteczny ten zwyczaj ustąpił wszelako, jak tyle innych tego rodzaju, a wrzawliwe swawole opanowały miejsce owych spokojnych rozrywek. Wszelako pozostał mały kącik, obojętności kilku stóp kwadratowych, gdzie z trochę dobrej woli można było założyć ogródek. Ziemia była jeszcza dobrą. Nauczyciel doradził mi prosić o pozwolenie uprawiania tego kącika. P. Fremin udzielił mi je bez trudności, pragnąc bardzo wskrzesić zamiłowanie dawnych prostych a pouczających rozrywek. Kazał mi więc dać grabie, rydel, łopatkę trochę flanców jesiennych i wprędce rozpocząłem moją nową pracę, według wskazówek odźwiernego, który niegdyś był ogrodnikiem u założycieli szkoły.
Łatwo sobie wystawić jak takie postawienie się w obec kwarantanny musiało rozjątrzyć moich nieprzyjaciół. Nie tego im się chciało od obojętności więc i wzgardliwego milczenia przeszli do działań zaczepnych.
Byliby się może zresztą znużyli prędzej odemnie gdyby amerykanin nie podniecał tej ich nienawiści. Gdzie odczerpał odwagę do prześladowania mię w taki sposób? W upokorzeniu pierwszej porażki, w poczuciu własnej winy, w naturze spaczonej już pewnie, w krwi amerykańskiej, może we wspomnieniu katuszy, zadawanych, kto wie, przez ojca jego ludziom odmiennej niż oni cery? Postanowiono tedy najprzód nie dać mi spać spokojnie. W nocy ciskano mi na głowę co dało, zrywając mię ze snu, to znowu zabierając się do spoczynku znajdowałem całą pościel zmoczoną. I komuż przypisać winę. Czułem cios lecz nie widziałem ręki. Skarżyć się? Duma nie pozwalała mi na to. Milczałem.
W Jadalni, pod rozmaitemi pozorami, usunięto mię na szary koniec. Zwyczaj był, że uczniowie nakładali sobie sami na talerze. Półmiski więc dostawały się do mnie próżne, albo prawie próżne. Upominałem się u służącego, gdy byłem głodny; najczęściej wszakże wstano od stołu nim ten wypełnił moje żądanie; a zresztą i jego za pomocą małych datków, spiskowi przeciągnęli na swoją stronę. Śniadanie więc moje, a i obiad często, składały się z kawałka chleba i szklanki wody. Rozumie się, że gdym pracował w ogródku kamienie latały koło mnie, i że w poniedziałek wracając od matki znajdowałem pracę moją zniszczoną przez tych, co zostając w niedzielę mieli poruczone sobie od kolegów dalsze prowadzenie wojny, nawet w czasie niebytności mojej.
Mógłbym był opuścić pensję; ale zdawało mi się, że wszędzie znajdę to samo, a przytem nie chciałem narażać na stratę matki, która za mnie zapłaciła za kwartał z góry. Walka nie ustawała ani na chwilę niepokojąc mię od świtu, a i w nocy nie dając wytchnienia. I zasypiałem i budziłem się z trwogą w duszy. Ustawicznie musiałem się mieć na baczności. Charakter mój i zdrowie psuły się. Stawałem się podejrzliwy, niespokojny, zły. Czułem potrzebę zemsty, która, pomijając wszystko właściwością jest uciśnionych i słabych, zemsty podstępnej i nizkiej. Mianożby ze mnie zrobić nikczemnika? Bądź co bądź, dość już wycierpiałem, by z kolei zapragnąć dokuczyć wszystkim tym dzieciakom; ale jak? Bić się z nimi otwarcie niepodobna, a zresztą, nie taką oni walczyli ze mną bronią. Choćbym wyzwał jednego lub dwóch, wszyscy inni przyszliby im z pomocą. Jeżeli wypadkiem noc przeszła spokojnie, krzepiłem się nieco, gotów wszystko puścić w zapomnienie: przerwa ta przecież nie trwało długo, wywoływało ją raczej znużenie lub chwilowe czem innem zajęcie mych wrogów, nie zaś żal lub przebaczenie. Przebaczenie czego? chciałbym wiedzieć.
Doszło do tego, żem żył życiem przestępcy Doznawałem drżenia serca, które mi dech zabijało. Gdy miara się przepełniała, szedłem się wypłakać gdzie w kąciku, byleby sprawcy łez moich widzieć ni cieszyć się niemi nie mogli.
Nie wszyscy przecież byli tak na mnie zawzięci. Niektórzy zdawali się nie wiedzieć wcale jakiego prześladowania byłem celem; większość jednak, lubo bez czynnego współudziału, zezwala biernie, jak to zwykle na tym świecie, przez obojętność albo opieszałość. Skoro swawola znużyła, a gry się wyczerpały, dość by komukolwiek przyszło do głowy powiedzieć: „A Clémenscau? czemu się już w niego nie bawimy? by wnet napaści zdwojono, prześcigali się wtedy kto coś lepszego wynajdzie.
Wreszcie, pewnego wieczora, nie wiedząc co już wymyślić, gdym sam pozostał na chwilę w klasie okładając książki i zamykając szufladkę, w której, niemal codziennie zamek mi kręcono, spiskowym udało się zagasić lampę na schodach i zagrodzić przejście sznurem. Wskutek tego spadłem głową na dół, z wysokości kilku stopni. Omałom się nie zabił. Tą razą nie mogłem się wstrzymać od krzyku, tak ból był gwałtowny i nauczyciel widząc jaki obrót brały rzeczy, postanowił; zawiadomić o wszystkiem p. Fremin. Nazajutrz rano zaraz po pacierzu, przełożony wszedł do i sali i wygłosił nader ostre napomnienie, grożąc ukaraniem wszystkich, a wydaleniem niektórych. Zapytał mię głośno o nazwiska tych, którzy mi najwięcej dokuczali, i pozwolił samemu oznaczyć wymierzenie im kary. Nie chciałem wymienić nikogo. To posłużyło mu za temat do podniesienia szlachetności mojej. Upoważnił mię wreszcie wymierzenia sobie samemu sprawiedliwości, ilekroć coś podobnego się trafi, jeślibym nie chciał odwoływać się do niego.
Zacny ten człowiek zdawał się prawdziwie wzruszonym. Ja płakałem rzewnie, w głębi wszakże czułem się szczęśliwym, myśląc że cierpienia moje się skończyły. Istotnie odetchnąłem nieco. Dawano mi jeść, spać, uczyć się, uprawiać ogródek w spokoju. Nie żądałem nic więcej.




IX.

Pewnego rana, kopałem w najlepsze w ogródku, gdy dobrze znane i drogie mi imię kilkakrotnie odbiło mi się o uszy. Pracując dalej i nie zwracając niby na to uwagi, przysłuchiwałem się rozmowie dwóch moich kolegów, z których jeden był Andrzej Minati. Opowiadano sobie jakąś zabawną historyjkę, bohaterka której zwała się Felicya. Otóż Felicya było imię mojej matki, opowiadający usiłował wymawiać je jaknajdobitniej, ilekroć przechadzając się zawsze w jednym kierunku, równali się ze mną, dodając do niego za każdym razem jakiś dziwaczny epitet, którego znaczenia nie pojmowałem; znaczenie to wszakże musiało być szyderskie albo obelżywe, słuchający bowiem głośnemi okrzykami objawiał swe zdumienie, lub wybuchał śmiechem niepomiarkowanym. Treść tego opowiadania, o ile zrozumieć mogłem, była wielce romansowa. Kończąc, zawyrokowali, te możnaby ją nazwali Szczęsna w miłości. Zresztą moje imię ani razu wspomnianem nie było, nie mogłem też pochwycić żadnej wyraźnej alluzyi, ukradkowego bodaj spojrzenia, zwróconego w moją stronę. Dzieci te zdawały się naprawdę rozmawiać tylko ze sobą i dla siebie. Wróciłem do klasy, żywiąc jeszcze nadzieję, że tożsamość imion była tylko wypadkową.
Upłynęło może z pół godziny spokojnie przy lekcyi, gdy jeden z uczniów zażądał od profesora wyjaśnienia. Zapytania takie bywały bardzo częste najczęściej zadawane przez swawolę.
— Proszę pana, jaki był przydomek Filipa Orleańskiego?
— Filip Nieprawy.
— Co to jest nieprawy?
— Jest to..
Profesor zawahał się z objaśnieniem, jakby w obawie by to go nie zaprowadziło za daleko.
— Jest to dziecko, które nie ma ojca, wtrącił drugi, pragnąc się pokazać nie mniej śmiałym od pierwszego.
Na te słowa podniosłem głowę; poczułem znowu nieprzyjaciela. Zresztą, wszystkie oczy były na mnie zwrócone, jak gdyby wszelką wątpliwość odegnać ode mnie chciano. Wszelako nie rozumiałem jeszcze.
Nie mam ojca, wiedziałem o tem bardzo dobrze i nie kryłem wcale, tem bardziej że nikt mi tego ukrywać nie kazał. Matka wystarczała dotąd zupełnie mojemu sercu, braku więc tego ojca jeszcze nie uczułem. Dziecko w mojem położeniu zwano „nieprawem“; dobrze, więc byłem nieprawem dzieckiem, toć nazwa jak każda inna. Każda rzecz ma swoją nazwę, w tej zaś nie widziałem nic nadzwyczajnego. Zresztą, nie do mnie jednego ona się stosowała, ponieważ bohater Orleański nosił ją dumnie i śmiało. Gdyby rzecz cała na tem się skończyła, byłbym po prostu odpowiadał każdemu, ktoby mię pytał o rodzinę: „Jestem dzieckiem nieprawem.“ Ale tego nie chcieli moi koledzy, postanowili oni wtajemniczyć mię w całe obszerne znaczenie tego wyrazu.
— Jakże to można nie mieć ojca? — ponowił pierwszy śmiałek.
— Milczże, ty bydlę! — krzyknął nań trzeci, nazwiskiem Konstanty Ritz, tonem niesmaku i groźby.
To była pierwsza oznaka życzliwości, jaką mi okazano w tym domu. Zamilkli.
Żałowałem tego prawie bo i w rzeczy samej jakże się to działo? Zapytywałem już teraz sam siebie. I wtedy, o święta niewinności dziecięca! otworzyłem słownik i szukałem: nieprawy: — „urodzony z nieślubnych rodziców“. Co to znaczy? Poszukałem — ślubny, ślub: „związek łączący mężczyznę z kobietą prawym węzłem małżeńskim.“ Przez całą lekcyę rozbierałem w myśli dwa te określenia. Napróżno wszakże obracałem je na wszystkie strony, nic z nich wycisnąć się nie dało, Pozostawały wciąż zagadkowemi.
Co to jest rodzić się? Jak się dzieci rodzą? Czyż oni wszyscy inaczej niż ja się rodzili? Musiało tak być kiedy mi wyrzucają inne, niż ich urodzenie. A jednak byliśmy ukształtowani zupełnie tak samo. Jam był nawet silniejszy, roztropniejszy, lepszy niż wielu mych kolegów, tylko że oni mieli ojców, co ich odwiedzać przychodzili, o których rozmawiali ze sobą, których wreszcie wspominali, jeśli ich już niestało; ja zaś ojca nie miałem. W tem Cała różnica, ależ ta różnica była raczej nieszczęściem niż zbrodnią!
Od tego dnia przezwano mnie Filipem Orleańskim i nazwa ta zestawiona z imieniem Felicyi posłużyła za przedmiot do najobelżywszych żartów.
Teraz, gdy przypominam sobie wyrażenia, znaczenie których było wówczas niezrozumiałem dla mnie, a których dziecięce owe wyobraźnie splamione przedwcześnie pożądliwą ciekawością, używały odnośnie do mnie, wyrażenia, których mężczyźni w pewnym wieku nie użyją nigdy między sobą, choćby w uniesieniu, gniewie, a nawet i po pijanemu; plugastwa językowe, zrzadka chyba spotykane na rogatkowych przedmurzach; zapytuję siebie jaki to tajemniczy a potężny wróg Stwórcy śmie tak kalać usta, serce i umysł; młodziutkich istot, zaledwie wyszłych z rąk Jego, nieodłącznych jeszcze v od dziewiczego przyrody łona.
Dziwi nas demoralizacya, zepsucie sceptycyzm dzisiejszych czasów! Wejdźmy do pierwszej lepszej szkoły, dotknijmy tej pozornej młodzi, dobądźmy na wierzch brudny osad jej wnętrza, zbadajmy te męty, a przestaniemy się dziwić. Źródło jest oddawna zatrute, a wszakże nie będąc dzieckiem, człowiekiem się nie zostaje.
Dzięki temu przezwisku i temu imieniu mogłem być najohydniej policzkowany w każdej chwili, nie mając prawa się skarżyć. Jeden z malców przyjąwszy pseudonim Felicyi, grał ciągłą komedyę dla uciechy całej hordy tych dzieciaków. Wołano go głośno imieniem Felicyi; ze śmiechem odpowiadał na wezwanie, i rozpoczynała się jedna z tych scen obrzydliwych, od których ze wstrętem odwracałem oczy; chroniłem się do klasy, tam w książkach i kajetach swoich znajdowałem rysunki plugawe, pod któremi stało wypisane imię mojej matki?...




X.

Dość tego, prawda? to ohydne, i jużeś pan znużony tylu szczegółami. Może w nie nawet uwierzyć nie zechcesz, i pomyślisz, że ja zbrodniarz przesadzam, by podnieść swą wartość moralną kosztem ludzi wolno chodzących po mieście gdy ja za kratą piszę to smutne wyznanie? Nie przesadzam w niczem, setki świadków potwierdzić to mogą. Jedno tylko, co mógłbym uczynić, to nie zatrzymywać się na tych wspomnieniach niepotrzebnych do sprawy, a drobnych w porównaniu z wypadkami, które opowiedzieć muszę: a zresztą od iluż to lat już winienbym był przebaczyć wszystkim owym dzieciom!




XI.

Otóż nie, nie przebaczyłem żadnemu. Dusza moja nigdy się całkowicie otrząsnąć nie mogła z tego pierwszego piętna, którem mię społeczność obdarzyła a nie chcę uchodzić za lepszego niźli jestem; nie przebaczyłem ja tym pierwszym wrogom moim. Nienawiść moja nie budzi się nagle pod wpływem ciężkich wspomnień w więziennej samotni; nie była ona nigdy zupełnie uśpioną, w najświętszych nawet chwilach mego życia. Później przypadek zetknął mnie niejednokrotnie z dawniejszymi kolegami. Nie pamiętali o niczem, jak przystoi tym, po stronie których była wina i chętnie pragnęli odnowić znajomość, by uczcić, jak mówili, talent mój i imię! Jeżeli nie mogłem uniknąć tego zetknięcia, przynajmniej żadnemu nigdy nie podałem ręki, choć wyciągali mi swoje. Czy przypomnieli sobie wtedy? Wątpię. Wzięli pewnie za pychę powodzenia to, co było tylko pamięcią przeszłości.
Wszelako, lubo serce przebaczyć nie może, rozum ich tłómaczy. — Społeczeństwo jest stowarzyszeniem na wzór wszystkich innych, w gruncie posiada wszystkie cechy prostego handlu. Wymaga ono ze strony wspólników i interesantów równych wkładów i odpowiednich gwarancyi. Gdy jeden daje bogactwo lub zdolności, drugi przyniesie urodzenie i stosunki; ten korzyść, tamten uciechę; sama nawet podłość i obłuda wejść mają w rachunek w tym handlu olbrzymim, i w zręcznych rękach zastąpić brak istotnego kapitały.
Gdybym, zamiast niewinnie wypowiedzieć prawdę kolegom że nie miałem ojca, skłamał im był raczej że mój ojciec umarł, albo gdybym ich przeprosił za tę mimowolną winę byłbym przywrócił kłamstwem lub upokorzeniem, równowagę między nami, i wtedy, mając odpowiadać już tylko za własne przywary, prawdopodobnie żyłbym w najlepszym z nimi stosunku i po niejakim czasie byłbym nimi zawładnął z kolei. Przeciwnie, wyznając bez zapłonienia istotnie położenie moje, stawiłem ich w prawie nieuważania mię już za równego, gdyż nie przynosiłem ogółowi żądań go rodowodu, ani nie chciałem go zastąpić wnioskiem korzystnym dla jego interesu lub próżności. Stawałam się więc dla nich istotną chromą, członkiem innej rasy i odtrącony od ich łona, igraszką ich zostać musiałem.
Byliż winnymi, w wieku szczególniej gdzie zło i dobro instynktu są dziełem i gdzie żądza panowania stać musi w parze z posłuszeństwem przymusowem? I w rzeczy samej byłżem im równym tym dzieciom urodzonym, a przynajmniej uważającym się za urodzonych na właściwym stopniu? Nie, przyznać trzeba że nie. Kwestya dzieci nieprawych długo jeszcze będzie poruszaną, i na zaszczyt ludzkości, przesądy dotąd ciążące na nich, w najbliższej przyszłości tak sprawa jak i opinji publicznej wygnane zostaną; ale te same przesądy aczkolwiek byście je wszędzie obalili, odnajdziecie jeszcze u samegoż nieprawego dziecka, u tego, komu najbardziej zależeć powinno na ich obaleniu. Błędu tego, któremu żadną miarą nie jest winne, choćby mu go cały świat przebaczył, nie przebaczy ono samo sobie. Bo też znajdą się zawsze inne dzieci prawe, do których się porówna przy każdej sposobności. Czyż się zdobędzie na taką wielkość duszy, by nie wyrzucać nic temu; co dawszy mu życie fizyczne o moralnem nie pomyślał wcale, od którego nic nie dostał: ani imienia, ani pieszczoty, ani kierownictwa? A matka? będzieli ją kochało jak dziecko prawe kocha swoją matkę? Może; rozsądek każe mu ją kochać wyżej jeszcze, lecz czy i równie szanować? Nigdy, jakkolwiek by chciało.
Z chwilą, gdy jakiś zuchwalec zarzuci mu jego urodzenie i znieważy tę matkę, pierwszem uczuciem tego syna będzie rzucić się na niego i poszarpać w sztuki; ale gdy mu przyjdzie w najprostszym wypadku, stanąć przed najniższym bodaj urzędnikiem i zamianować się dzieckiem nieprawem, synem panny i niewiadomego ojca, czyż to uczyni głosem równie spokojnym i z tą pewnością siebie, jakąby miał niewątpliwie, gdyby mógł przedstawić rodowód bez zarzutu czy nie uczuje się zakłopotany, że nie powiem zawstydzony, choćby na chwilę, tem wyjawnieniem niewstydliwości matczynej? A taż sama matka jakkolwiek rozsądną, żałującą, uczciwą znówby została, czy potrafi w organizowanem społeczeństwie zająć miejsca przyzwoite, usunąć się bez poniżenia albo wejść w nie bez czelności? Czyż wdzięczność którą ona sama uczuje za przyjęcie doznane, nie objaśni tego dziecka że przyjęcie było czysto dowolne, i że na dnie tej sympatyi tkwi upokarzający pierwiastek — litości?
Nakoniec skoro syn nieprawy dojdzie do wieku poznania i doświadczenia życiowego, i wtedy jeszcze nie wynajdzie żadnej podnioślejszej przyczyny, usprawiedliwienie urodzenia swego, nad miłość, Będzieli dostateczną? będzieli dlań pocieszającą ta przyczyna, szczególniej gdy już własnem doświadczeniem pozna porywy, ustępstwa, formy, w których się miłość objawia? Czy obraz matki powinien się mieszać do tych ukrywanych zmysłowych upojeń, do owych wstrętnych niekiedy tajemnic cielesnej rozkoszy? Wmiesza się jednak, bo wszakże jednej z takich tajemnic on własne zawdzięcza istnienie.
Jakże inaczej jest z prawem dziecięcem, jak środek tworzenia przyjęty w przyrodzie, okrywa się majestatem małżeństwa, jak syn taki matkę swoją ponad wszystkie wyróżnia kobiety? Odzywając się o kobietach nie odzywa się o matce swojej. On w niej nic z niemi wspólnego nie widzi. Chwila urodzenia wywołuje w sercu i umyśle jego jedynie obraz podniosłej boleści, powinności świętej, radości bez skazy. Budzi jedynie uczucia wdzięczności i poszanowania. O! takie dzieci własnego szczęścia nie rozumieją! Nie, dopóki małżeństwo będzie jedną z podstaw społecznych dopóty, mimo wszelkie usiłowania moralistów, chrześcijaństwa sprawiedliwości nieprawe urodzenie pozostanie niezmazaną plamę, nieszczęściem niepowetowanem powiedzmy wprost: fatalnością.
Mimo to jednak, sam nieraz spotykałem osobistości, które będąc nieprawego pochodzenia, szczyciły się, słysząc jak je nazywano owocem błędu, pyszniły tem, że jakieś oświecone cudzołóstwo zabarwiło ich żyły krwią niepoślednią, książęcą, królewską. Tłumy patrzały na nich ciekąwie, z zawiścię często, z uszanowaniem niekiedy. I przez jakież to sofizmaty czyn przestaje być czynem, ze zmianą otoczenia zmienia nazwę i skutki, i godny pogardy u dołu, wyżej jest szanowanym? Tu hańba matki ukrywana na kształt trądu, tam taż sama hańba poszukiwana jak dostojeństwo, jak godło, wywieszone na pokaz! Dziwne zaiste wspólnictwo wstydu i dumy. A jednak, lepiej jest mojem zdaniem, cierpieć niż szczycić się z takiego pochodzenia, i jeśli koniecznie usprawiedliwienia dlań szukamy, widzieć je raczej w nieświadomości i nędzy, niźli w próżności lub wyrachowaniu.




XII.

Ach! co do mnie nie żądałbym tyle. Niechby ojciec mój był sobie prostym wyrobnikiem ubogim i bylebym znał go tylko, to by mi wystarczyło! Jakżebym go był kochał, jakżebym się czuł szczęśliwym! Może miał jakiś powód niezaślubienia mojej matki, nie przyznania mię za syna. Byłby mi go powierzył, byłbym go zrozumiał, Czemuż nie uczynił tego? Czemu matka nigdy ml o nim nie wspomniała? Nie miałżem prawa do jakiegoś zwierzenia, wyjaśnienia, — usprawiedliwienia? Czemu przypisać jej skrytość? Zgryzocie czy godności własnej? Byłaż nadto występną, albo nadto dumną? A on, dlaczego milczał jeszcze uporniej? Czyliż sądził się wolnym od wszelkich względem mnie obowiązków? — Czyż matka nie miała prawa nic żądać od niego? Czy nie był pewnym swego ojcostwa? Czy nie wiedział nawet o mojem istnieniu? — Być może!
Tak to z przypuszczenia w przypuszczenie, dochodziłem wreszcie do wniosków najobelżywiej krzywdzących tę, co mię zrodziła, aż wreszcie przerażony tem, co mi się przypuszczalnie możliwem wydało, zdążyłem zaledwie przyzwać serce na pomoc obłąkanemu umysłu, i zawołać do siebie: „Nieszczęsny! tuż matka twoja, winieneś poprzestać na tem. A cóżbyś powiedział, gdyby i ona cię była rzuciła? Któżby jej zabronił? A ona cię wychowała a ona cię kocha, a ona kocha ciebie jedynie, a ona dzień i noc pracuje na twoje utrzymanie a onaby umarła śmiercią twoją! Gdzież znaleźć dzielniejszy kobietę? Jest piękną! mogłaby jeszcze kochać i być kochaną, gdyby chciała; a jednak ty jej wystarczasz, i nikt nigdy nie wedrze się do tej duszy, której jesteś samowładnym panem, i w całem jej życiu ani jednego dwuznacznego postępku dostrzedz nie zdołałeś! Ileż to prawnych dzieci — sierot chciałoby być na twojem miejscu! Ile dzieci ślubnie urodzonych z ochotą oddałoby swoje matki za matkę twoją! Śpiesz, nieszczęśliwy, rzuć się w jej ramiona i zapłacz z głębi duszy. Bodajbyś znalazł dość łez na obmycie zaślepienia twego!“ Prawda, po tysiąckroć prawda; lecz jakże wstrzymać bieg myśli człowieka, któryś w swej ciekawości niepohamowanej kołacze aż do niebieskich podwoi i Boga samego poddaje badaniu, i przyczyn jego istnienia docieka, i porównywa, wątpi i narzeka, i własnych cierpień drugim przypisuje winę.
Nie mogłem również dowiedzieć się prawdy od nikogo z naszej rodziny; nigdy bowiem nie znałem żadnego krewnego; ani dziadka, ani babki, ani wuja, ani ciotki, ani powinowatych. Czyżby matka moja była również dzieckiem porzuconem? Czy uciekła od rodziców? Czy wypędzona została jak skoro jej błąd odkryto? Nie wiem nic, nic zupełnie 1 nie sądzę by dla istoty myślącej mogło istnieć przykrzejsze uczucie nad to, w jakiem młodość moja upływała i nad zupełną nieświadomość pochodzenia, jakkolwiek skromnem, jakkolwiek nizkiem byłoby ono, w której aż dotąd zostaję. Człowiek rad się w przeszłości zagłębia, wywołując imiona przodków swoich, rad czuje się wkorzenionym w wielką rodzinę społeczną; „Tak mawiał mój dziadek; babka moja miała taki zwyczaj; przypominam sobie że wujostwo moi...“ Te proste łatwe frazesy, które ludzie powtarzają między sobą wspominając przeszłość, dla mnie były zupełnie obcemi, brakło mi ich więcej, zaprawdę, niż się zdawać może.




XIII.

Dziś, otóżem znowu zupełnie samotny, po krótkiem istnieniu, wypełnionem walką, pracą, namiętnością i zbrodnią. Życie poznałem do głębi. Gdybym, wypadkiem, żył sto lat jeszcze, nie dowiedziałbym się nic nowego. Sam więc siebie sądzę surowo, zanim mię ludzie osądzą. A jednak prawdziwą, jedyną moją zbrodnią, zbrodnią, za którą sprawiedliwość ludzka ścigać mię nie będzie, a której niemniej nie przebaczę nigdy ani sobie, ani tym co mię do niej przywiedli, chcecie li wiedzieć co było? To, żem chwilami wątpił, chwilami się wstydził za matkę.
Ale jeżeli niezasłużona nawet niedola jednostek potrzebną jest, wyrokiem opatrzności, do szczęścia ogółu; jeżeli nie jest w mocy Boga użycie innego środka, do stopniowego doskonalenia ludzkości, nad poświęcenie jej kilku nieszczęśliwych; jeśli jestem jednym z tych smutnych wybrańców, ha, to więc przyjmijmy gorzkie posłannictwo i postarajmy się obrócić na pożytek ogólny krzywdę wyrządzoną przezemnie, i krzywdy wyrządzone mi przez drugich.
Jesteś pan człowiekiem zdolnym, zacny mój obrońco, kratki sądowe nie wystarczą ci i kiedyś ze szczytu trybuny podniesiesz głos, nie już tylko w obronie jednostek, ale dla rozprzestrzenienia idei, dla społeczeństwa całego, dla cywilizacji. Podejmij kwestję dzieci nieprawych. Przedmiot to ważny, naglący tak z punktu widzenia moralnego jako też cywilizacji. Stanowisko wyznaczone im przez prawo, jest poprostu krzyczącą niesprawiedliwością, narzucając im bowiem całość obowiązków, w zamian do cząstki ledwie praw ich przypuszcza. Nie jest że to rzeczą niesłychaną, niedorzecznością, barbarzyństwem? Czemuż, naprzykład, żądają od nich przelania krwi za ojczyznę, skoro krew ta nie uważa się za równie czystą jak krew dzieci prawych? Zkąd pochodzi, że nie są przypuszczone do całkowitego dziedzictwa po ojcu, nawet, — mianowicie skoro ten pragnie im je pozostawić, przyznawszy te dzieci za swoje? Dlaczego ojciec musi się uciekać do podstępów, przebiegłości obłudy?
Może wprawdzie zaradzić wszystkiemu, zaślubiając matkę i tym sposobem przez małżeństwo uprawniając dziecko. Ale jeżeli matka umiera, albo jeśli jest niegodną nosić nazwisko uczciwego człowieka, boć trzeba wszystko przewidzieć, — zadosyć uczynienie nie będzie więc już możliwem? — Ojciec może usynowić dziecko! W jakim wieku? Skoro ma pięćdziesiąt lat skończonych. Przypuśćmy że miał syna w lat dwadzieścia, w takim razie syn trzydzieści lat czekać musi na uprawnienie. A jeśli ojciec umiera nagle, nie dożywszy prawnego zakresu? Do czegóż służą te odroczenia, te obwarowania prawne? Są to, powiecie, zapory, umiejętnie przez prawodawcę wzniesione dla pohamowania rozuzdanej namiętności człowieczej. Prawodawcy owi mniemali, że fałszywe położenie zgotowane dziecku, powstrzyma rodzicieli w dzieła nieprawego rodzenia. Co za błąd!
Należało zagrozić ojcu natychmiastową szkodą, dla niego samego, a nie jakąś daleką przykrością, w skutkach niewiadomych, których to skutków rozwiązłość doświadczonych w sprawach miłości uniknąć potrafi, wbrew wszelkim prawom natury; chyba że, z większym jeszcze samolubstwem, zaniedba tych nawet dziwnych ostrożności, i całą odpowiedzialność za własne rozkosze zrzuca na barki słabej swojej współwinowajczyni. Jakiż wtedy ratunek matce pozostaje? Prawo opiekujące się dotąd mężczyzną, jakiejże teraz opieki kobiecie udzieli? jaką da jej radę? jaką obronę? Żadnej. Ma tylko do wyboru, stosownie do położenia towarzyskiego, samobójstwo, dom podrzutków, pracę nędzę, hańbę, dzieciobójstwo i prostytucję tolerowaną, gdzie znowu odnajduje też prawa opiekujące się zawsze mężczyzną, który już wtedy przyjść może obcy tak matce jak dziecku, przyczynić za pośrednictwem drobnej kwoty pieniężnej, tyle dzieci nieprawych, ile tylko zdoła. Przypatrzcież się proszę, raz chociaż dobrze podobnym ustawom i zadrzyjcie z przerażenia.
A teraz, owe dzieci, cóż się z niemi dzieje?
Przejrzyjcie więzienia złoczyńców, domy pub.liczne wszystkie gniazda występku, a na tysiąc tych pariasów ludzkości znajdziem dziewięciuset przynajmniej, których wymówką będzie upadek matki, ojciec niewiadomy, nieistniejąca rodzina. Tu przeważnie leży źródło złego; ztąd je wykorzeniać należy.
Osłonięte prawem, które dobre w skutkach być miało, tłumy mężczyzn bez serca rzucają na bruk uliczny gromady istot niemających rodziny, które znowu przeciągają w nieskończoność trądycyą złego; i czemuż mieliby być lepszymi od ojców swoich? Patrzcież co za dziedzictwo skryte bezimienne, zamiast prawego dziedzictwa, którego im odmówiono, i jak plama pierwotna przechodzi olbrzymiejąc z pokolenia w pokolenie, błąd z razu, występek nakoniec!... Co za potworne stopniowanie z poddasza do szpitala, ze szpitala do lupanaru, z lupanaru do więzienia, z więzienia na szubienicę!
Jakto! społeczeństwo nosi w sobie ten wrzód rakowaty, i postępuje naprzód nie dbając o niego, aczkolwiek dziwi się i skarży chwilami na jakąś niemoc nieznaną, na nienormalne rozprzężenie, na skrzywienie moralności, na skarłowacienie rasy, na ta wszystkie objawy, odkryć przyczynę których tak bardzo się strzeże?
Przyczyna ta leży w demoralizacji kobiety, tego zawiązku człowieczeństwa) zajmijcież się więc kobietą! Zasłońcie ją nareszcie od mężczyzny) Niechże to prawo przezorne, dochodzące aż do nałożenie odpowiedzialności na właściciela za szkody wyrządzone przez jego rynnę, psa lub służącego, uczyni mężczyznę przynajmniej odpowiedzialnym za własna dziecko, w jakichkolwiekby warunkach dał mu życie; niech ogłosi najprzód że: rodzić nowe istoty, jedynie dla zaspokojenia żądzy swej i rozkoszy, nie dając im imienia, stanowiska, rodziny, ojcowizny, pracy, przykładu, nie przyjmując wreszcie żadną miarą solidarności cielesnej i duchowej z istotą, którą się wydało z najgłębszych tajni własnej istoty, jest zamachem na bezpieczeństwo ogółu, występkiem przewidzianym przez artykuł — taki to — za który każę tem to..; a liczba ojców lekkomyślnych lub niedbałych, owych miłych don Juanów opiewanych w wodewilach, zmniejszyłaby się raptownie.
Tak jest, współudział praw naszych wytworzył zepsucie naszych obyczajów. Niech prawo upoważni kobietę do zaskarżenia i wydania ojca jej dziecka a owe namiętności nieprzezwyciężone, natchnione przez kobiety, którym mężczyźni oprzeć się nie są w stanie, stracą swoją siłę i ci potrafią się im opierać z wytrwałością, do jakiej nigdyby się nie sądzili być zdolnymi, jak opierają się żądzy przywłaszczenia sobie miseczki ze złotem wekslarzy, ponieważ istnieje prawo, które zaspokojenie takiej żądzy kradzieżą nazywa, i które karze złodzieja. Cześć kobiet i pomyślność dzieci mają, zdaje się przecież wartość sztuki złota!
Dokąd że wtedy pójdziemy? rzekną filozofowie. Kobiety skorzystają prędko z młodości i łatwowierności mężczyzn, a nade wszystko młodzieńców niedoświadczonych. — Nie, bo gdy rodzina lepiej będzie zorganizowaną, inne kobiety, matki, ustrzegą synów od tamtych zalotnic. Potem doświadczenie nie zdobywa się bez walki. Nareszcie, dobro rychło tryumf odniesie, już dla tej samej przyczyny że jest dobrem, że ludzkość nie co innego winna mieć na celu, że po to istnieje by ten cel osiągnęła.
Zostaje więc dochodzenie ojcostwa? Naturalnie. — Rzecz nie łatwa. — Dla czego? Z chwilą gdy społeczeństwo miesza się do spraw natury, nie powinno dawać człowiekowi prawa tworzyć źle, tak samo jak nie daje mu prawa zabijać, a kto wie nawet, czy pierwsze przestępstwo nie jest większem od drugiego. Podejmij pan powtarzam panie adwokacie, tę ważną kwestję, godną jest ona talentu pańskiego. Unieśmiertelni ona pamięć tego, kto ją rozwiąże.




XIV.

Wszelako na tyle wstrząśnięć, na tyle walk, na tyle dociekań nad wiek poważnych, zdrowie moje zachwiało się mocno i w końcu rozum słabnąć poczynał. Zapragnąłem znaleźć doświadczonego powiernika. Najodpowiedniejszym zdał mi się ksiądz który uczył nas katechizmu i był zarazem naszym spowiednikiem. Postanowiłem zwierzyć się ze wszystkiem księdzu Olette. Opowiedziałem mu więc troski moje, prosiłem o wyjaśnienia, błagałem o opiekę. Nie wiem, czy to z przyzwyczajenia, czy że uważał mój umysł rozwinięty przedwczesną boleścią, by znaczenie słów jego zrozumieć, ksiądz mówił o cierpieniach Chrystusa, wobec których moje były bardzo małe, zaś poznanie których miało wlać we mnie rezygnacyę i odwagę.
Dotąd jeśli wzrok kiedy podnosiłem ku niebu, to chyba dla przypatrzenia się przepływającym po niem obłoczkom i chmurom, albo dla obserwowania pogody w dniach zamiejskich wycieczek. Matka mówiła mi jednak, że za tem niebem jest Bóg, ten Bóg co dobrych nagradza a złych karze; że syn jego umarł dla naszego zbawienia; że matka Jezusowa była kobietą ubogą, co jest źródłem wieczystej pociechy i wieczystej chwały dla ubogich i prostaczków. Przyzwyczaiła mię dawać jałmużnę i klękać w kościele Niejednokrotnie, towarzysząc matce do kościoła, widziałem ją tam płaczącą. Mawiała mi wtenczas, że to tu należało szukać schronienia, gdy się chciało wypłakać do woli i łzami ulżyć ściśnionemu sercu. Żegnałem się gdy błyskało, odkrywałem głowę przed orszakiem pogrzebowym, w palmową niedzielę niosłem do domu gałązkę święconą i pościłem w wielki piątek; nie wiedziałem wszakże i nie pytałem o więcej. Ta religja powszednia, stawająca się przesądem na wsi a przyzwyczajeniem w mieście, dla mnie była jedynie przeczuciem rzeczy wzniosłych, nieokreślonem i błogiem, wolnem od lęku i od wnioskowania.
Na pierwsze słowa księdza Olette o Chrystusie, którego świetlane dzieje rozwinął przedemną, na pierwsze porównanie pomiędzy męką Zbawcy i mojem cierpieniem wyobraźnia moja i tak już skłonna do egzaltacyi, wynalazła dogodne dla się rozwiązanie własnych męczarni; niebawem wmówiłem w siebie, żem na wzór syna Maryi był przeznaczony do wielkich ofiar i wysokiego posłannictwa.
— Tak, tak, — mówiłem sobie, kopiąc i sadząc w ogródku, — jestem jak Jezus, nie mam ojca; jestem synem bożym; wiem teraz dla czego ludzie nierozumiejący tej tajemnicy, prześladują mię, jak jego prześladowali. Zamęczą mię później tak samo. ale wejdę do królestwa niebieskiego i wyzwolę tych, co mię dziś zapoznają. Biedna, droga mateczka będzie sławioną między ludem. O słodki bracie mój, Jezu, jakże ciebie kocham!
I wypytywałem księdza, i rwałem się do objaśnień, i pożądałem natchnienia. Księżyna, uszczęśliwiony tą przykładną gorliwością, zachęcał mię jak umiał. Opowiadał mi o świętych pańskich, apostołach, i męczennikach. Jakże maluczkim czułem się w porównaniu z nimi. Chwilami pragnąłbym był zostać ukamieniowanym jak ś-ty Stefan, albo jak ś-ty Sebastyan, przeszyty strzałami. Na zniewagi towarzyszy odpowiadałem teraz twarzą uśmiechniętą i ekstatycznem spojrzeniem, mieniąc je dobroczynnemi chwilami doświadczeń i błogosławieństwem niebios. Nie spałem już nie jadłem myślałem jedynie o Raju i środkach dostania się do niego. W niedzielę nie wychodziłem z kościoła i godziny całe spędzałem przed wizerunkami świętych.
Co chwila rozpoczynałem rachunek sumienia, i nie uznając się nigdy za będącego to stanie łaski, skazywałem się na niepomierne posty. Odmawiałem pacierze i śpiewałem hymny od do nocy. Łatwo przedstawić sobie śmiechy i żarty mych kolegów. Wszystko kończyły nerwowe ataki, trwające dwie łub trzy godziny.
Nagle uczułem silny ból głowy i dreszcze. To dało wypowiadało posłuszeństwo. Zaprowadzono mię do infirmeryi, posłano po matkę. Zanim nadeszła, już było za późno na przeniesienie mię do domu. Pozostawało jej tylko umieścić się przy mnie, co też uczyniła w obec zupełnej nieprzytomności mojej. Gorączka nie opuszczała mię przez pięć dni i pięć nocy, Bóg wie jakie obrazy majaczyły w umyśle. Jeden nadewszystko uparcie mi tkwił przed oczyma
Widziałem, jak na łóżku równoległem z mojem złożono chorego, jednego ze mną wzrostu, twarzy którego rozpoznać nie mogłem z powodu krwi oblewającej ją obficie i w dużych plamach broczącej okrywającą go bieliznę. Chory leżał bez ruchu. Zasłaniały go ustawicznie jakieś osoby, między któremi odróżniałem moją matkę. Osoby te kręciły się koło jego łóżka bez najmniejszego szelestu; jak widma. Co zaś najbardziej mię dziwiło, że cały ten obraz ukazywał mi się niby we mgle i że składające go osoby zmieniały głowy co chwila.
Na jednej widziałem oblicze p. Frémin; oblicze to wszakże przenosiło się niezwłocznie na inne ramiona, te zaś otrzymywały głowę dozorczyni, która z koleji przemieniała się natychmiast i stawała się księdzem Olette. Zresztą nic, ani słowa; istne przedstawienie czarnoksięskie, oświetlone jedną tylko lampką nocną, przy której drżącem świetle cienie tych cieni zdawały się tańczyć i skakać na tle dużych białych firanek, o fałdach równych i krągłych, niby piszczałki organu. Potem matka pochylała się nademną i nie widziałem już nic. Chciałem do niej zagadać, niepodobna. Spróbowałam krzyczeć, wnet dziwne osoby opuszczały tamto łóżko i biegły kręcić karki u mojego. Uczuwałam niby uderzenie młota w głowę, i wszystko nikło na czas, długości którego niepodobna mi było określić; mimo to scena z łóżkiem ustawicznie wracała.
Najczęściej chory leżał nieruchomy, uśpiony czy martwy. Chorym tym był Andrzej. Nie miał teraz krwi na twarzy. Przeciwnie twarz ta świecąca jak kość słoniowa, białą plamą znaczyła się na dużej białej poduszce; ręka zaś, ta ręka przejrzystość której tyle mię niegdyś dziwiła, spoczywała bezwładnie wzdłuż wychudzonego ciała, niknąć w tej niczem niezmąconej bieli.
Przedstawcież sobie obraz obramowany wiosennym promieniem księżyca, a będziecie mieli pojęcie o bladości kolorytu w jakim go widziałem. Niekiedy czarna sylwetka przesuwała się pomiędzy tamtem a mojem łóżkiem; była to postać dużego chłopaka, od którego Andrzej otrzymał karteczkę, w dniu przybycia mego do zakładu. Przechadzał on się nadmiernie wielkiemi krokami, po miękkim chodniku, przeciągniętym od drzwi do oszklonej alkowy, gdzie sypiała dozorczyni. Od czasu do czasu zatrzymywał się i pochylał nad chorym przysłuchując się chwilę, potem znów wracał do miarowej przechadzki, szepcąc po cichu z dozorczynią, schyloną nad kominkiem. Zdawało mi się również widzieć go płaczącym, z twarzą w dłoniach ukrytą.
Cóż robił ten młodzieniec? Jakim sposobem znajdował się tutaj?
Te wszystkie waryanty jednego motywu do takiego stopnia prześladowały mię w chwilach gorączki, że pierwszem poruszeniem mojem po przyjściu do przytomności było spojrzeć na łóżko, służące za widownię owym scenom. Łóżko stało nieza jęte, zawieszone białemi firankami i z pozoru wyglądające jak najniewinniej. W infirmeryi nikogo, prócz dozorczyni, matki i mnie. Prawdopodobnie więc były to widziadła gorączkowe. Teraz z owej gwałtownej maligny pozostało mi jedynie niejasne poczucie przebytej choroby i zupełnego minięcia takowej. Pozostawałem teraz w tak zupełnem a tak błogiem osłabieniu, że radbym by w nieskończoność trwało. Czułem się niezdolnym do najmniejszego bodaj wysiłku ciała czy myśli. Matka trzymała moją rękę w swoich, uśmiechała się do mnie mając łez pełne oczy, znakiem nakazując mi milczenie, skinieniem prosząc bym się nie męczył żadną miarą. Odpowiadałem jej wejrzeniem pełnem wdzięczności i patrzyłem na jasne słońce kwietniowe, które śmiało się do mnie wesołemi promieniami, rysując zygzakowato na białych firankach odbicie okiennej ramy. Nigdy, zdaje mi się, nie doświadczyłem uczucia takiej błogości jak, w owej chwili.
Przeszłość zatarła się zupełnie w mej pamięci. Zdało mi się, żem się narodził dopiero, nie ze wspomnieniami i nawyknieniami do poprzedniego istnienia, ale z nagłem i do skonałem pojęciem żywotności w ogóle, dotąd mi zupełnie niewiadomej. Moje ja nurzało się dosłownie w tej błogiej omdlałości, tek dobrze znanej rekonwalescentom. Gdyby dla wytłómaczenia takowej przyszło mi ją analitycznie definiować, rzekłbym że się słyszy, że się widzi, że się czuje jak wszystkie cząsteczki żywotne, rozproszone przez chorobę, wracają jedna po drugiej, posłuszne tajemniczemu wezwaniu, odbudowywać zwolna w ciele, niby pszczoły w ulu, tę całość nieodgadnioną, co się zowie życiem.
Jeżeli w razie gdy rozwiązanie choroby jest inne, tym samym sposobem wchodzi się w drugie życie obiecane, słodką być musi śmierć, która wtedy to wrażenie w nieskończoność pociąga, zresztą z owych sfer zawieszonych między niebem a ziemią, gdzie maligna bujała mię przez ciąg stu dwudziestu godzin, wynosiłem taki spokój i taką pogodę, że odtąd śmierć nigdy mię już nie straszyła. Obecnie nawet, gdy poraz drugi staje przedemną, zniesławiająca i rozjątrzona, patrzę na nią śmiało bez zadrgnienia. Istnieje we mnie niewątpliwie coś, nad czem ona niema żadnej mocy, co jedynie wyzwolić ma, w sposób mniej lub więcej gwałtowny, o co zresztą mniejsza, z cielesnej, utrzymującej je obsłony i do innego przeprowadzić bytu. Oczywiście nic nie ma niepotrzebnego w przyrodzie. Wszystko wszystkiemu służy. Otóż śmierć jest rzeczą przyrodzoną, a zatem potrzebną. Do czego? Nie wiem wchodzić w to brak mi już czasu; wiem tylko że i śmierć nie może się wyłączyć z pod ogólnego prawa progresyi, będącego oczywistem prawem tego świata. To mi wystarcza.
A jednak przyjmuję dziś system obrony, dla wydarcia kilku nędznych chwil tej samej śmierci, której nie boję się niby, i dla możliwie najdalszego odroczenia owej nieuniknionej przemiany na lepsze. Nie. W całem tem opowiadaniu bronię tylko, powtarzam, pamięci mojej przed przyszłym sądem mojego syna, i jeśli pragnę dożyć dni mych do końca, to jedynie dla możliwego wynagrodzenia mu wyrządzonej krzywdy. Gdyby dziś umarł, jutro rzucam w ogień te stosy papierów, i w milczeniu zostawiam sprawiedliwości ludzkiej prawo orzekania o mnie, co się podoba.




XV.

Rekonwalescencya moja odbywała się w Marly, gdzie wraz z matką przepędziłem cały miesiąc. Wynajęła ona na wzgórzu, w pobliżu lasu, dwa pokoiki, okna których, jedno na wschód, drugie na południe obrócone, wychodziły na obszerne owocowe sady. Nie pragnęliśmy nic więcej, nic więcej zresztą matka mi dać nie mogła. Właściciel tego ubogiego domku był garncarzem i do pokoików naszych wchodziło się przez jego sklep.
Garncarz pozwolił mi swej gliny do lepienia bałwanów. Niebawem upodobałem sobie bardzo tę zabawkę, on zaś znajdował bałwany moje tak udanemi, że powziął myśl szczęśliwą zachęcić mię do wykonania statuetki, na wzór małej figurki Najświętszej Panny, umieszczonej nad drzwiami kościółka. Tam tedy spędzałem dnie całe, otoczony gromadą wioskowej gawiedzi, przyglądającej mi się z uwielbieniem. Uwielbienie wprawdzie małej wagi, nie mniej wszakże zdwajało ono moją gorliwość. Szczere pochwały garncarza zdumionego taktem zamiłowaniem, uszczęśliwiały mię nad wyraz.
Skoro figurka była skończoną, pokazał ją proboszczowi i pomocnikowi mara, którzy również zachęcali mię obadwaj, nadto obiecał mi ją wypalić, bym mógł ją schować sobie na pamiątkę, zapewniając, że gdy zostanę sławnym rzeźbiarzem, z przyjemnością spojrzę na tę pierwszą próbkę. Rzuciłem na matkę zwycięzkie spojrzenie; ale, jakkolwiek przepowiednia powyższą zdawała się ją uszczęśliwiać, nie okazywała wielkiego zaufania w zdanie owych panów.
Wróciłem do przerwanych nauk, dawne rozrywki w wolnych chwilach urozmaicając tem nowem zajęciem, w którem bardzo upodobałem sobie. Któż wie, co przyszłość przyniesie.
Pomiędzy mymi kolegami nie było już teraz Andrzeja. Wszystko, co widziałem w malignie, prawdą się okazało. Andrzej żyć przestał. Tajono to przede mną z obawy, bym w stanie w jakim się sam znajdowałem, nie doznał zbyt wielkiego wstrząśnienia. Nieszczęśliwe dziecko rażone zostało nagłym krwotokiem; krew kilkakrotnie i jednocześnie wszystkiemi porami wypływać poczęła z tego nadwątlonego ciała, jak gdyby ukryty motor, wprawiający ją w krążenie, pękł nagle zerwany. Ztąd ów sen i wyczerpanie w jakiem go widziałem wśród obrazów gorączkowych. Nic już działać nie mogło na ten organizm wyczerpany, trawiony ustawicznie rozpalającem podniecaniem, śmiertelnem w wieku, w którym dziecko rozwijające się zaledwie musi gromadzić w sobie nowe soki wydzielane mu przez naturę, których ona sama zna przeznaczenie i rozporządza użyciem.
W ciągu dwóch dni skończył na rękach tego przyjaciela, który tak usilnie prosił o pozwolenie czuwania nad nim, że w końcu mu je udzielono. Jeżeli szkoła przedstawia nam przykłady dzikich nienawiści, w rodzaju tej, jakiej byłem ofiarą, przedstawia również wzory owych nieokreślonych uczuć przywiązania, dla których trudno wynaleźć jakąś nazwę techniczną, a które w tym wieku pośrednim, gdy człowiek uczuwa już potrzebę kochania po za obrębem rodziny wahają się, bezpłciowe że tak powiem, między miłością i przyjaźnią. Takie przywiązanie łączyło tak ściśle to dziecko z tym młodzieńcem, że gdy pierwsze umarło, drugi opuścił zakład, i zaledwie powietrze rodzinnego kraju zdołało go wyleczyć z tęsknoty i żalu. Co do mnie, dowiadując się o wszystkiem doznałem prawdziwych wyrzutów sumienia. Czyż nie uderzyłem kiedyś w twarz Andrzeja? Czyżem go przez to nie narazi na utratę krwi? A może właśnie owej krwi tylko brakło do ocalenia mu życia, ponieważ zmarł z braku krwi! Obawy moje zwierzyłem księdzu Olette.
Ten mię uspokoił; wszelako w modlitwach, które słałem w niebiosy gotując się do przyjęcia komunii, nie jedna uleciała za mego pierwszego wroga, z duchem którego miałem się spotkać w przyszłości; bo zaprawdę jego to duch odnalazłem później w przeciwniku, albo raczej w przeciwniczce nierównie groźniejszej od niego.
Komunię przyjąłem z wiarą, a raczej z zachwytem głębokim, wiara bowiem jest owocem dojrzałego wieku. W dziecku spoczywa ona ledwie w kwiecie. Ogólne pojednanie poprzedziło akt święty. Rozgrzeszenie otrzymywało się pod tym warunkiem, a ponieważ, radzi nie radzi musieliśmy kommunikowało się, uściskaliśmy się więc wzajemnie. Jednocześnie z nami kommunikowało się kilka pensyi panien z tej samej dzielnicy. Kilku moich towarzyszy, mijając panny, szeptali z niemi: drudzy rzucali im kartki na krzesła; dwóch czy trzech po przyjęciu świętej Hostyi splunęło na ziemię.

Matka moja znajdowała się w kościele, w tłumie innych matek. Powiedziała mi przedtem gdzie stać będzie: na stopniu ołtarza bym chcąc ją zobaczyć nie potrzebował odwracać głowy. Podręczne jej dziewczęta chciały być z nią razem, by podzielić jej radość i wzruszenie. Co do mnie, łzy kropliste zalewały mi oczy i napróżno byłbym usiłował je powstrzymać. Pojęcia moje o religji, jeśli nie o Bogu, mogły się zmienić od owego czasu, a jednak nie chciałbym nie mieć w życiu tych wspomnień o uroczystych chwilach kommunii, i żałuję zaprawdę ludzi, którzy ich w swej przeszłości nie mają. Wywołując je dziś mam łzy w oczach. Niestety! nie takiemi wówczas płakałem ja łzami! Lecz mniejsza gdzie ich źródło, niech będą błogosławione; i to łzy, a od tak dawna łez w moich oczach nie było!


XVI.

A teraz, oto jakim sposobem nieznaczący wypadek postanowił o mojej karyerze. Jeden z uczniów stracił szczygła, którego był sobie przyswoił i którego cała szkoła lubiła bardzo za jego pojętność a nawet, rzec można, roztropność nieledwie. Biedne ptaszę zmarło nagle po dniu prześpiewanym wesoło, Bóg wie z jakiej przyczyny, może na wzór Anakreonta, z winnej jagódki połkniętej na opak. Był to żal ogólny gdy znaleziono ptaszka martwego, uchwalono też wznieść mu pomnik, wykonanie którego mnie powierzonem zostało.
Pudełko od domina przedstawiało trumnę dla nieboszczyka, w ogródku zaś moim miała wznieść się dla niego mogiła. Wziąłem się do dzieła. Wykonałem kilka projektów nagrobka, z których wszakże żaden mię nie zadowolnił. Jeden nareszcie pozyskał poklask ogólny. Czas też był już wielki. Poczynała się bowiem reakcya na niekorzyść nieboszczyka; pochwalne mowy nabierały satyrycznych odcieni, z domieszką karykatury. Prosty wróbel ogłoszony za dowcipniejszego od swego poprzednika, zajął miejsce jego, i widziałem nadchodzącą chwilę, w której szlachetny ofiarodawca pudełka odbierze takowe, by w niem napowrót chować swoje pióra, i w której nieszczęsny szczygieł zostanie wyrzucony kotowi na pożarcie. Zaiste, zmarli mają słuszność kazać się grzebać jak najrychlej i jak najdalej. Pomnik ożywił na chwilę wspomnienie cnót bohatera, następnie poczęto myśleć o czem innem.
Pomnik ów miał wysokości około ośmiu cali, i przedstawiał w okrąg idącą kolumnadę w stylu doryckim. W pośrodku kolumnady wznosił się rodzaj ołtarza, a na tym urna z powiewną draperyą. Na szczycie kolumnady mieścił się wiersz łaciński którego na nieszczęście nie przypominam dziś sobie. Otóż, zdarzyło się, że właścicielem szczygla był Konstanty Ritz, ten sam, który mię kiedyś obronił w obec całej klasy. Ten, wypadek cały opowiedział ojcu, renomowanemu naówczas rzeźbiarzowi. który zapragnął poznać znakomite moje arcydzieło. Mistrz znalazł w niem dużo instynktowego poczucia piękna i wznowił przepowiednię garncarza, ale tą rażą z całą powagą wytrawnego artysty.
Kazawszy przywołać mię do siebie, winszował pięknego talentu, wypytując zarazem o skłonności moje i o zawód, jaki dla mnie wybrała rodzina.
Dotąd, matka nie miała jeszcze żadnego stałego względem mnie zamiaru; zresztą byliśmy ubodzy i wiedziałem że będę musiał pracować na życie. Ale słowo pracować nie miało zbyt jasnego określenia w moim dziecięcym umyśle. Jakiemu rodzajowi pracy się poświęcę? Jak wszystkie dzieci w ogóle, i ja też sądziłem, że dosyć jest chcieć pracować, by znaleźć zarobek.
— Takby być powinno, — powiedział pan Ritz, lecz tak nie jest. Uproś wszakże matkę, by ci pozwoliła przepędzać u mnie, razem z Konstantym, niedziele i święta. Odprowadzę cię zawsze sam wieczorem wraz z moim synem.
Następnej niedzieli, o dziewiątej z rana, byliśmy u p. Ritz’a; był on wdowcem od lat wielu. Po żonie został mu syn, Konstanty, z którym kolegowałem, i córka, prawie już szesnastoletnia, bardzo ładna osoba, która zarządzała domem jak prawdziwa gosposia, dla mnie zaś okazywała grzeczność pełną uprzejmości. Była ona z natury nadzwyczaj wesołą, a ile razy się śmiała, nie mogłem oczu oderwać od jej zębów mlecznej białości, o dziąsłach świeżych, czerwonych nęcącą czerwonością wiśni. Co wszakże najbardziej w niej uderzało, to włosy, ozdobione rzędem złotych blaszek, jak u kobiet Algierskich, których typ zresztą przebijał nieco w pannie Ritz. Ten strój głowy zbyt wyzywający jak na pannę światową, właściwym był u córki artysty, w otoczeniu dzieł sztuki, z różnych stron świata nagromadzonych i tworzących w tym domu istotne muzeum.
Wszystko to było tak bardzo różnem od naszego mieszkanka na ulicy de la Grange-Bateliére! Otwierałem wielkie oczy, nie mogąc się dość napatrzeć, a p, Ritz i jego dzieci, oddawna za swym zbytkiem oswojeni, śmiali się z mego podziwu. Nakoniec przeszliśmy do pracowni, nowe cuda. Skoro ujrzałem gipsy, bronzy, marmury, cały las posągów w różnorodnych pozach, uroczystych, przesadnych, dramatycznych, stanąłem, dech w piersiach wstrzymując. Zwolna wszelako wzrok się mój oswoił, przechodziłem od jednego do drugiego przedmiotu. Poczynałem wyszczególniać I oglądać; uśmiechałem się do tych szlachetnych, nieporuszonych postaci, ustawionych w umiejętnem świetle, uwydatniającem ich modelowanie. P. Ritz traktował mnie jak dojrzałego młodzieńca; parę popiersi obrócił przede mną na podstawach, tak jakby to uczynił dla jakiego współkolegi. Zrazu sądziłem że żartuje sobie ze mniej ale nie, studyował mnie poprostu.
— Cóż ci się tu najbardziej podoba? — zapytał nareszcie.
— To — odrzekłem bez wahania.
I zaczerwieniwszy się do uszy ze stanowczości zdania, co mi się wymknęło mimowoli, wskazałem mu statuę z bronzu.
— I czemuż ci się najwięcej podoba — to?
— Bo ten człowiek wydaje mi się pięknym, i bo dobrze rozumiem co robi.
— A cóż on robi?
— Bije się.
— Z kim się bije?
— Z drugim człowiekiem.
— Ale przecież nie widzisz tego drugiego człowieka.
— Ale odgaduję go z postawy.
— Zrobiłeś dobry wybór, moje dziecko. Statua jest kopią Zapaśnika, jednego z najpiękniejszych dzieł sztuki starożytnej. I masz racyą, — dorzucił z uśmiechem, — warta ona więcej od tych wszystkich... które są mojem dziełem.
Zawstydziłem się mocno. Popełniłem może niezręczność niepowetowaną? Lecz nie, szczera i trafna odpowiedź zjednała mi ostatecznie życzliwość artysty.
Tymczasem Konstanty z siostrę dokazywali swobodnie jak dwoje dzieciaków w tej olbrzymiej pracowni, gdzie jeździec wraz z koniem mógłby się pomieścić i przejeżdżać z łatwością. Brat gonił siostrę, chowając się za grupy, a gdy ją chwytał jak chłopca zapewne, wówczas słyszałem jak go strofowała tonem nawpół zagniewanym:
— Jesteś nadto szorstki. Nie będę więcej swawoliła z tobą.
I poprawiała sobie włosy przed zwierciadłem, one to bowiem zwykle ucierpiały.
Dano mi książki, rysunki do przeglądania; powoli wszakże dzień dłużyć mi się poczynał, i uczuwałam próżnię do koła. Posmutniałem. Naprzeciw tego dobrobytu, tego przepychu, tej szczęśliwej rodziny co nie była moją, po przez te wytworne ściany, widziałem matkę samotną, ze skromnym obiadkiem, którego z nią dzielić nie miałam. Snadź p. Ritz posiadać musiał głęboką znajomość serca ludzkiego, rzekł bowiem do mnie:
— Teraz, mój mały przyjacielu, wypadałoby pójść ucałować mateczkę. Służący cię zaprowadzi i przyjdzie po ciebie o godzinie, którą mu naznaczysz.
Nie mogłem się powstrzymać od uściskania p. Ritz’a
— Masz poczciwe serce, — szepnął całując mię po ojcowsku; — dobra to rzecz, nawet w artyzmie.
— I z pewnym smutkiem spojrzał na syna, mocno zajętego w tej chwili uczeniem sztuk wielkiego psa gończego, nie opierającego mu się wcale.




XVII.

Znalazłem matkę samotną, jakem to był przewidział, nie spodziewającą się już moich odwiedzin i zajętą porządkowaniem papierów, rachunków, a nadewszystko listów. Największą część ich niszczyła. Skorzystała z chwili samotności, by się wypłakać do woli na widok tych pamiątek dni ubiegłych, co rozbudzone wydają krzyk z głębi kopert pożółkłych.
— I cóż, — zapytała, — byłeś dobrze przyjęty?
— Tak, mamo: odpowiedziałem.
Wówczas, poczęła mię o wszystko wypytywać; opowiedziałem jej cuda widziane, wydając się mimowoli z tajemnem przeczuciem przyszłego powołania.
— Wiesz że ci się w niczem sprzeciwiać nie będę. Jesteś rozsądny, widzisz nasze położenie. Możemy liczyć jedynie na siebie. Z chwilą gdy mi powiesz: „Takiem jest moje postanowienie*, będę cię wspierała. Radź się tedy własnych skłonności i postanawiaj, ja radzić ci nie potrafię, bom nieoświecona.
Tak rozmawiając z matką, machinalnie spoglądałem w koło po pokoju, i zdało mi się jakgdyby brakło czegoś z dobrze mi znanych przedmiotów w naszym saloniku.
— Gdzie nasz zegar, mamo, — spytałem nagle.
Zegar ten był jednym zbytkownym przedmiotem sztuki, w posiadaniu matki mojej. Jak tylko zapamiętam, widziałem go zawsze na tem samem miejscu, i brak jego uderzył mię odrazu, dziś tembardziej, bom właśnie przed chwilę zauważył zupełnie podobny u p. Ritz’a: zegar to był w stylu Ludwika XIV, o bronzach delikatnie cyzelowanych, przedstawiających u podstawy trzy parki, na szczycie zaś czas z tradycyjną kosą.
Był zepsuty, — odpowiedziała matka: — oddałam go do naprawy.
Sam nie wiem czemu nie uwierzyłem w szczerość tej odpowiedzi, ja przed którym matka nigdy nie skłamała, i wróciłem do p. Ritz’a mocno zafrasowany zniknięciem zegara. Było właśnie lato. Pora zwana powszechnie złym sezonem. Nadchodził nowy kwartał, a z nim termin opłaty za mnie w zakładzie; czyżby matka widziała się zmuszoną sprzedać ów zegar, zabytek szczęśliwszych czasów, dla zaspokojenia p. Fremin? Trudno odgadnąć? boć ona mi tego nie powie. Byłem więc dla niej ciężarem nad siły. Oparte na domysłach jedynie, przypuszczenie to stało się dla mnie ciężką i gorzką pewnością; dziś jeszcze postanowiłem coś obmyśleć.
Toż w końcu miałem już trzynaście lat. Czując się doić mocnym w historji, łacinie, grecczyźnie, matematyce, mogłem sam prowadzić niedokończone studya, wstępując przytem na nową drogę, w której widziałem przyszłą karyerę, a gdzie matka nie będzie potrzebowała płacie za mnie, tylko mię żywić i przyodziewać do czasu, gdy sam pocznę zarabiać na życie a miałem nadzieję, że to niezadługo nastąpi. Skoro po tem niespodziewanem postanowieniu stanąłem znów w pracowni p. Ritz’a i uważnie przyjrzałem się jego dziełom, zdało mi się że wprędce dorównać mu potrafię. Było to wszystko, czego mogłem pożądać natenczas, dzieła te bowiem przynosiły ich twórcy trzydzieści do czterdziestu tysięcy franków rocznego dochodu.
W rzeczy samej nie było to zbyt trudnem P. Ritz czuł głęboko i gorąco kochał sztukę; pojmował piękno, szukał go, pożądał, brakło mu wszakże tej świętej iskry, co zstępuje tajemnicza, niewiadoma, ogniem natchnienia rozpłomieniając wybrańców duszę. On sam wiedział o tem dobrze, cierpiał nad tem i w późniejszym czasie zwierzył mi się nawet ze smutkiem i zniechęceniem, które tłumił w sobie. Niema, sądzę, dla artysty bezmierniejszej boleści, jak przeczuwać, chcieć i nie módz tworzyć wielkich rzeczy.
Obdarzony nadzwyczajną łatwością rylca, p. Ritz zdobył sławę w tym świecie arystokratycznym, który powierzchownie tylko i szybko ocenia.
Wykonywał on, podług modeli kobiet z przedmieście świętego Garmans i Chaussée d’Antin, popiersia o wdzięcznym układzie, podobieństwie zadziwiającem a pochlebnem, całości nader wdzięcznej, lecz modelowania tak słabego te nie wytrzymywało krytyki poważnych artystów. W oczach pro — profanów było to dziełem talentu, lecz w oczach znawców, a co gorsza w oczach samego twórcy, było tylko miernotą.
W początkach, Tomasz Ritz zapowiadał najpiękniejsze nadzieje. Znajduje się w Luksemburgu jego posąg istotnie pięknego rysunku, wykonany śmiało, pomyślany szczęśliwie; potem używając technicznego wyrażenia, zużył się tem wyszafowawszy od razu cały zasób siły twórczej. Pomymysłowość zastąpiły w nim sztukę, zręczność zajęła miejsce oryginalności, Wówczas, moda uczepiła go się natarczywie. W braku lepszego, dał się porwać temu łatwemu powodzeniu; cierpiał wszakże tem bardziej że tworzył bez chęci, że arcydzieła, nawet współczesnych,, entuzyazmowały go, i że ujrzawszy takowe wracał do siebie rozpłomieniony i zniechęcony.
Młoda, bogata panna oddała mu swe serce w początkach artystycznego zawodu; ożenił się z nią. Czyżby zbytek wchodząc w progi artysty, miał z nich wystraszyć natchnienie? Być może Sztuka potrzebuje albo samotni, albo nędzny, albo namiętności. W atmosferach cieplarnianych więdnie i usycha. Skalne to kwiecie; potrzebuje ostrych wiatrów i gruntu twardego.
Marzeniem Tomasza Ritz’a było, że syn jego nabierze zamiłowania do rzeźbiarstwa, czuł się bowiem zdolnym pokierować nim właściwie, wtajemniczyć we wszystkie zasady sztuki, zrobić zeń prawdziwego artystę, i jak tylu innych mistrzów, ulać w ucznia to, czego sam nie posiadał. Nieszczęściem, Konstanty nie miał najmniejszej ochoty do żadnej ze sztuk pięknych ani do rzeźby, ani do muzyki, ani do malarstwa; jedną tylko miał namiętność broń. Daleko więc było do urzeczywistnienia pragnień ojca, który zresztą, nie sprzeciwiał się synowi i dał mu się sposobić do szkoły St. Cyr.
Pojmiecie teraz nagłą sympatyę, jaką p. Ritz powziął dla mnie. Czy znalazł ucznia, blask sławy którego aż o niego się odbije? Czy odkrył tylko bogato uposażoną naturę co powiernicą siostrzaną jemu staćby się mogła? Odpowiedź moja w przedmiocie Zapaśnika, dała mu nadzieję, a gdym wieczorem wrócił z powziętem postanowieniem, i on był gotów, ze swej strony, ważyć się na próbę.
Po obiedzie, wziął mię na stronę i zapytał, czy istotnie czułem w sobie powołanie do rzeźbiarstwa. dodając, że w tym właśnie wieku studya rozpoczynać należało, i że szczęśliwym będzie, jeśli pierwsze lekcye zechcę brać od niego. Na moją pełną zapału odpowiedź przyrzekł pójść nazajutrz do matki mojej i z nią się w tym przedmiocie porozumieć. W parę dni później postanowionem zostało, ze ponieważ to był czerwiec i ten kwartał opłacony, opuszczę więc pensyą z początkiem wakacyj, że tymczasem będę pracował gorliwie w Sierpniu zaś wstąpię do p. Ritz’a, który chciał koniecznie przynieść mię do siebie i za własne niemal dziecko uważać.
Matka przystała na wszystko, mając, jak zawsze, dobro moje jedynie na względzie..




XVIII.

Robiłem postępy zdumiewające. Zamiłowanie w pracy było mi wrodzonem; uwidoczniło się ono z chwilą wejścia mego do zakładu; doszło wszakże do szczytu dopiero gdym wstąpił na drogę, do której się czułem stworzonym. Byłem niezmordowany. Wstawałem o świcie; opuszczałem dopiero, gdy słońce za widnokrąg się schowało, a niekiedy i to nierzadko, rysowałem przy świetle lampy, wieczorami. Jeśli wychodziłem, to tylko dla zwiedzania galeryi i muzeów. Pożądaniem mojem było módz również zaludnić własnemi tworami ten wieczysty, niepokalany świat sztuki, w obec którego świat żyjących tak maluczkim się wydaje. Przekazać potomności myśl własną, w brąz albo marmur wcieloną, przed którą kiedyś inni artyści staną w zadumie, takiemi było moje marzenie. Łatwo sobie przedstawić uszczęśliwlenie mojej matki, ile razy p. Ritz rozwodził się przed nią o nadzwyczajnych mych zdolnościach, przepowiadając mi przyszłość wielką bogatą. Odwiedzała mię niekiedy w chwilach pracy; utworów mych wprawdzie ocenić nie mogła, lecz wszystko co tylko mojej ręki było dziełem, wprawiało ją w zachwycenie.
Jak tylko byłem w stanie sam już modelować jako tako wykonałem biust matki. Chciałem, by pierwsze było moje dzieło, aczkolwiek niedoskonałe, z nią miało związek. Przesąd, naturalny w dziecku wychowanem jak ja byłem. Zresztą cały czas mój dzieliłem pomiędzy matkę i pracę. Niekiedy matka zostawała z nami na obiedzie, czyniła to wszakże z oględnością największą. Dlatego, ja to najczęściej biegłem do niej wieczorami, by odetchnąć rozkosznie atmosferą błogiego dziecięctwa. Odnajdywałem znowu tę samą lampę, tenże stół krawiecki, też robotnice. Tylko nie były już wesoło, jak kilka lat temu. Proza życia dawała im się uczuć. Każda z nich mięła już dziś swoją troskę, wspomnienie, tęsknotę, żałobę! Nie obchodziły się już ze mną jak z dzieckiem, jakkolwiek nie uważały mię jeszcze za mężczyznę. Przyniosłem z sobą kredki albo trochę wosku i robiłem portret lub medalion której, spożytkowując tym sposobem nawet chwile wypoczynku w rodzinnem gronie, boć doprawdy poczciwe dziewczęta zdawały mi się niama, należeć do rodziny. Przesiadywaliśmy do późna, jedliśmy kasztany, a w zimie pili jabłecznik. W lecie sprowadzałem im lody i ciastka, za pieniądze, które poczynałem zarabiać za odlewy albo kopje dla p. Ritza. Koło dziesiątej albo jedenastej rozchodziliśmy się każde do siebie. Odprowadzałem je kawałek drogi i wracałem do domu patrząc na gwiazdy i wdychając życie pełnemi płucami. Szedłem zwykle bardzo prędko, a jeśli, wypadkiem lub umyślnie zdarzyło się, że kobieta zastępowała mi drogę, mówiłem z całą delikatnością, „Przepraszam panią!” i usunąwszy się na prawo, czy na lewo, szedłem dalej myśląc o jutrzejszej pracy, Musiały brać mię za wielkie niewiniątko; w piętnastym bowiem roku na ośmnaście wyglądałem.
Z nadejściem nocy, szczęśliwy z dnia ubiegłego, zwolniony od pracy, zasypiałem marząc o glinach, nazwach, proporcyach i t.d., i t.d.




XIX.

Natura wszelako nie zachwiana jest w swem prawie. Ma ona swoje zadanie, zadanie nie małe, a każdy twór żyjący musi jej być podległym. Przeczucie miłości nawiedzało więc mój umysł od czasu do czasu. Panna Ritz, codzień piękniejsza, zdawała się jej wcieleniem, jakby umyślnie dla mnie tu zesłanem.
Otóż, nie. A naprzód, była starszą odemnie o trzy lata, różnica ogromna w naszym wieku, potem, potem, ojciec, oddać mi jej ani myślał, pomimo całej dla mnie życzliwości; nakoniec, nie czułem dla niej nic więcej nad przyjaźń, i przyjemność jaką znajdowałem w towarzystwie nie różniła się niczem od uczucia, jakiegobym doznawał w towarzystwie siostry. Nie mogę się nawet pochwalić abym w niej uszanował gościnność doznaną. Boć nie potrzebowałem walczyć z żadnem innem uczuciem. Zresztą niewyczerpana jej wesołość było dostateczną ochroną przeciw wszelkim miłosnym roszczeniem.
Wesołość w miłości jest karmią serc bardziej zużytych. Młodość elegijniej wygląda.
Widywałem też niemało innych kobiet w pracowni p Ritz’a, i z najarystokratyczniejszych, i z najgłośniejszych piękności, lecz obok tych wszystkich Wenus a bronzu i marmuru, któremi pasłem oczy, panie owe, ze swemi błyskotkami, koronkami i wstążkami, sprawiały na mnie wrażenie dużych kręcących się lalek; gdy nadto słyszałem jak p. Ritz mawiał przy obiedzie, po każdem posiedzeniu:
— Mój Boże! jakże pani taka a taka źle jest zbudowaną! — jakie nędzne ramiona! jakie stawy niezgrabne! — jakie chude plecy!
Przytem, o otaczającym je zbytku mogę powiedzieć to samo, co o wesołości panny Ritz: podług mnie, nie chodził w parze z uczuciem. Pokochać się w owych eleganckich sferach zdawałoby mi się zniewagą w obec matki mojej, która by mię żywić i wychować, trawiła noce nad haftowaniem kołnierzyków i spódniczek, o które panie te dbały tak mało.
Sądzę, że wszyscy istotni artyści są tacy, ja przynajmniej pragnienie sławy łączyłem z potrzebą ustronnego istnienia. Chciałbym był tworzyć arcydzieła, i zarazem żyć nieznany pomiędzy matką i żoną moją; bo gdyby mój ideał zstąpił na ziemię, miałem z niego uczynić towarzyszkę życia.
Zresztą tego też pragnęła moja matka.
— Pracuj, moje dziecko, — mawiała do mnie, — a przyjdzie czas, że spotkasz młodą, ładną dziewczynę, dobrą, wykształconą, która cię ukocha. Ożenisz się z nią. Zamieszkamy wszyscy razem. Ja będę chowała twoje dzieci. Będzie to pociechą moje] starości i nagrody za to, co dla ciebie uczyniłam, jeżeli to, com uczyniła dla ciebie zasługuje na nagrodę.
W taki to sposób odwracała jak mogła mój umysł od grożących niebezpieczeństw. Zgadzałem się z jej poglądami, widziała to dobrze, bała się jednak jeszcze. Najdrobniejsza okoliczność mogła mię zgubić.
Okoliczność taka przedstawiała się zawsze ile razy Konstanty wychodził z zakładu. Starszy odemnie blizko o dwa lata, nie miał, wyznać muszę, teoryi zgodnych z mojemi we względzie miłości. Jedynem zaprzątnieniem jego było przejść na praktykę jak można najrychlej, i skorośmy byli razem, o niczem innem nie mówił. Nie poetyzował bynajmniej, i myślał mniej daleko o miłości niż o kobiecie, mniej o założeniu, więcej o akcyi samej. Ponieważ nie byłem już w szkole, i zajmowałem się rzeźbę, miał mię za wtajemniczonego oddawna, gdy ja tymczasem mniej nierównie wiedziałem i miej od niego byłem ciekawy. Wypytywał mię o szczegóły, o których z zapytań jego dowiadywałem się dopiero.
Nie mógł zrozumieć jakim sposobem, gdy tyle modeli kobiet przychodziło do jego ojca, nie miałem dotąd kochanki. Mieć kochankę! było to jego idèa fixe. Mniejszą jaką, byle coś podobnego do kobiety. Napróżno powtarzałem mu, żem nie mógł widywać modeli, która do p. Ritz’a wchodziły osobnemi schodami, nie chciał mi wierzyć; nareszcie skoro zdołałem go przekonać o prawdzie słów moich, otworzył wielkie oczy i począł się ze mnie wyśmiewać niesłychanie. Porzucił wszystkie moje i ojca kartony wyszukując studyów nagich.
Jak tylko byliśmy sami w pracowni, oświadczał się posągom stylem nie zbyt zachęcającym nawet dla marmurów, i w żaden sposób nie maglem zachować powagi wobec błazeństw tego szaleńca, oświadczającego się nieruchomym boginiom, słuchającym go bez zmiany pozy ani giestu.
Wyjawiając w ten sposób skłonności Konstantego, zdaje się, jak gdybym chciał się chwalić jego kosztem. Nie mam tego zamiaru. Pomiędzy nim a mną zachodziła tylko ta różnica: on chował się bez matki, ja zaś nie odstępowałem swojej; nie potrzebował zastanawiać się nad życiem, które dla niego było już przyprawione, że tak powiem, ja zaś musiałem wykuwać swoje z ogólnej masy: usposobienie jego ciągnęło go do wojennej wrzawy, gdy mnie nęciło ciche marzycielstwo sztuki; on nakoniec z natury swojej miał lubić kobiety, ja miałem jedną ukochać. Zachowywałem się tedy dla tej jednej, którą byłem pewny ze napotkam kiedyś, tymczasem natchnienia i rozkosze pracy w zupełności mi wystarczały.
P. Ritz był już dumny ze mnie. Studya i utwory moje pokazywał swoim współkolegom. Zachęcano mię, radzono, winszowano szczerze, co czyniło mi pracę łatwą i przyjemną. Dotąd wszakże kopiowałem jedynie antyki, albo szedłem za biegiem fantazyi. Z naturą nie miałem jeszcze do czynienia.
Pewnego wieczora, gdy panna Ritz zajęta była grą na fortepianie, ojciec jej rzekł do mnie nagle:
— Jutro zaczniesz szkicować z natury. Ciekawy jestem, jak się wywiążesz z tego zadania. Przygotuj glinę zawczasu; model zamówiony na ranną godzinę.
— Jaki model? — zapytałem z biciem serca, spowodowanem tą wielką nowiną; — model mężczyzny czy kobiety?
— Kobiety.
— Stojącej czy leżącej?
— Stojącej.
Serce dosłownie tłukło mi się w piersi.
Tej nocy nie spałem wcale.
Nazajutrz już o siódmej rano przygotowałem glinę, P. Ritz wszedł.
— Czy jesteś w usposobieniu? zapytał.
— Tak, odrzekłem głosem pewnym.
— To chodźmyż zjeść prędko śniadanie.




XX.

Dziewiąta biła, gdy ostrożnie zapukano do drzwi pracowni. Był to model.
Weszła kobieta od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat mieć mogąca, ubrana w suknię z niebieskiego merynosu, trochę przykrótką, i w kapelusz słomkowy z fioletowemi wstążkemi. Kołnierzyk dość czysty, chustka jak szal złożona, popielata w duże czarne kraty, trzewiki sznurowane, i jedwabne rękawiczki z wyszarzanemi mocno palcami, dopełniały jej stroju, który nie dziwił mię wcale, boć przecież nie mogłem przypuszczać, by model pozujący po sześć franków posiedzenie, stroił się w aksamity i koronki, a z resztą, od dzieciństwa nawykłem patrzeć na równie skromny ubiór robotnic mojej matki, a i matki samej. Zamiast się z niego wyśmiewać lub dziwić szanowałem go raczej, ale wszystko wisiało tak sztywnie na figurze panny Marietty, żem mimo woli zapytywał siebie, jakim cudem Wenus z niej wytworzę.
Głowa nie przedstawiała nic osobliwego. Oczy miały wyraz dość łagodny, włosy kasztanowate, cera zbyt czerwona, zęby zwyczajne, nos splaszczony, profil pospolity, głos zresztą miły.
Nie potrzebuję mówić, że p Ritz z modelami swemi obchodził się z największą łagodnością i grzecznością wyszukaną.
— Zakatarzyłaś się, kochane dziecię? — przemówił do młode] kobiety, która zlekka pokaszliwała.
— Nic nie szkodzi. Dostałam kataru, u p. P. Jemu zawsze za gorąco i nie zważa, że ogień na kominku wygasa. Nie daje mu się to uczuć, boć przecież on jest ubrany!
— Cóż ma rozpoczętego teraz?
— Nie wiem.
— Nie byłaś ciekawą zobaczyć?
— Nie; nie lubi żeby patrzeć na jego obrazy; wiem tylko tyle, że pozuję na klęczkach, z rękami do góry, z miną przerażoną. Musi to być znowu jakiś Lew Florencki.
Nie mogłem się wstrzymać od śmiechu.
— Bądź spokojna, — rzecze p. Ritz; — dziś już nie będziesz miała rąk do góry.
— O! wszystko mi jedno, tutaj ciepło.
— Więc, zaczynajmy.
Panna Marietta odstąpiła od pieca przy którym grzała się była. Usiłowałem przybrać postawę spokojną, mieszałem jednak glinę trochę gorączkowo. Zrzuciwszy szal i kapelusz młoda kobieta umieściła się na estradzie, i zapytała, zwracając się do p Ritz’a:
— W całości?
— Tak.
Wówczas najprościej w świecie, i jak gdyby wykonywała rzecz bardzo zwyczajną, dziewczyna odpięła stanik, porozpinała mankiety, i gdy suknia opadła na ziemię, podniosła ją i położyła na krześle. Potem, zdjąwszy kołnierzyk, rozpostarła go na niej starannie, i rozwiązawszy sznurek od spódnicy, stanęła w koszuli tylko, boć naturalnie nie miała na sobie gorseta. Teraz usiadła, a założywszy prawą nogę na lewą, poczęła rozsznurowywać trzewik, w pozie, którą Prudier nadał jednej z najpiękniejszych swoich statuetek; następnie podciągała pończochy, i spuściwszy koszulę na ziemię, przestąpiła ją i bosą nogą odrzuciła po za siebie. Nakoniec wyprostowana, z głową nieco w tył przechyloną, i odgarniając obu rękami włosy, opadające jej na ramiona:
— Jak mam się upozować? — zapytała.
Zwróciłem się do p, Ritz’a, tak dla nabrania kontenansu, jak również dla zasięgnięcia jego zdania. Wyciągnięty na kanapie, od kilku minut nie spuszczał mnie z oczu.
— Wybierz sobie pozę — rzekł do mnie.
— Tę, którą panienka przed chwilą przybrała, — odpowiedziałem głosem niezbyt pewnym.
— Zgoda — rzekła krótko.
Ale Marietta opuściła już była ramiona.
— Chciej pani odgarnąć jeszcze włosy jak przed chwilą, — zwróciłem się do niej.
Spróbowała oddać ruch poprzedni, mniej jednak szczęśliwie.
— Głowa trochę więcej w tył; nie tak, ot tak.
I bezwiednie prawie poskoczyłem na estradę, a ujmując obiedwie jej dłonie, nadałem jej pozę, która mi się najodpowiedniejszą do odtworzenia być wydała.
— No — powiedziała śmiejąc się, — zdaję się, że będę zawsze z rękami do góry.
Wówczas zrzuciłem zwierzchnią suknię, odwinąłem rękawy, wspiąłem się na stołek by się dorównać do wysokości mojej głowy, i wziąłem się śmiało go dzieła,
— I ja pójdę do roboty, — rzekł pan Ritz przechodząc do swojej pracowni; — uważajcie by ogień nie wygasł.
Ciekawem zaiste zjawiskiem, umysł mój otrząsnął się ze wszelkich ubocznych myśli, zaprzątniony jedynie oddaniem tego, com, miał przed oczyma.
W jednej chwili, wszystko co tu zaszło zdało mi się zupełnie normalnem. Usiłowałem kopjować żywy model tak samo jak dotąd kopjowałem modele nieżywe; a nadto, czułem w sobie bodziec niecierpliwej żądzy pochwycenia tego tętniącego życia, oblekając co rychlej w kształt widomy niepochwytne wrażenie, mogące się rozwiać lada chwila. Tak więc, gorączka pracy wzmagała się tu jeszcze zapalczywą gonitwą za pierzchającym cieniem prawdy. A nadto, łączył się zachwyt na widok tego nagiego ciała, które po raz pierwszy miałem przed oczyma, zachwyt wolny od wszelkiego cienia zmysłowości
Ah! jakie najpiękniejsze nawet dzieła sztuki nędzną są rzeczą wobec jednego stworzenia! Teraz, pojąłem słowa, tak często słyszane w ustach mego nauczyciela i jego przyjaciół: „Natura jest zabijająca!“ I jak dobrze rozumiałem teraz te roje artystów, którzy wolą trzymać się tradycyi, i przekopiowywać zawsze tylko dzieła ludzkiej ręki, zamiast wziąć się do odtworzenia dzieł Boga! Niewątpliwie, biorąc rzecz ze stanowiska proporcyi, niema chyba na świecie kobiety równającej się doskonałością niektórym posagom, i gdyby Bóg, zgadzając się z pośrednio podaną sobie radą od człowieka, zechciał ożywić jeden ze słynnych posągów, byłoby to, sądzę, coś piękniejszego od najbardziej olśniewających piękności, jako wytwór wszystkiego, co geniusz artysty połączyć może z darami stworzyciela, ale Bóg nie potrzebuje pogańskiego tego cudu, i najniedoskonalsze z dzieł jego są i będą zawsze wieczystem wyzwaniem urągającem najświetniejszym naszym arcydziełom; mają bowiem to, czego żaden twór człowieczej ręki nigdy mieć nie będzie: wejrzenie, uśmiech, gorące pulsacye życia.
Dwie pierwsze godziny posiedzenia przemknęły jak jedna chwila. Byłem skąpany potem. Nie czułem tego, ani nie widziałem strudzenia Marietty, której ledwie parę razy pozwoliłem opuścić ramiona na chwilę, powtarzając jej wciąż: „Proszę się nie ruszać". Oddech, w równych odstępach wdzięcznie jej piersią kołyszący, leciuchne drganie naskórka za najmniejszem wrażeniem chłodu, krew bujna i młoda, bieg której czuło się, widziało nie ledwie pod tą matową skórą o lśniących odbłykach atłasu, oto co chciałbym był pochwycić i odtworzyć. Byłem jak pijany i mało myślałem o obecnym utworze. W moim mózgu krzyżowały się tysiączne linje, pozy, kształty, ruchy. Miałem pełną głowę, posągów.
— Możebyśmy odpoczęli? — usłyszałem nagle za sobą głos p. Ritz’a.
— Wyborna myśl — rzekła Marietta — tymczasem rozniecę ogień.
Wdziała spódniczkę, szał zarzuciła na nagie ramiona, i usiadłszy przed kominkiem dokładała węgla. Je ocierałem twarz z potu i pytająco spoglądałem na p. Ritz’a.
— To dziwne — powtarzał tenże, przenosząc wzrok kolejno z mojej roboty na mnie. To zdumiewające! No, widzą żem się na tobie nie omylił.
— Czy doprawdy?
— Tak. Teraz, — mówił dalej, — pozwolę sobie skrytykować cię potroszę, jakkolwiek od dziś, powiadam ci to szczerze, nie potrzebujesz już nikogo. Możesz iść dalej o własnej sile, a zajdziesz daleko, bo ukochałeś naturę; to tylko zapamiętaj sobie, celem sztuki nie ma być sama natura. Wieszże czem fest sztuka? Pięknem w połączeniu z prawdą; i stosownie do tej zasady, sztuka ma wytknięte sobie bezwzględne prawidła, zastosowania których napróżno szukałbyś w samej naturze. Gdyby natura sama odpowiedzieć im mogła, dość by było odlać piękny model od stóp do głowy, by zupełne arcydzieło otrzymać. A przecież wprowadzając myśl taką w wykonanie, wytworzyłbyś śmieszność jedynie. Rzeczą talentu jest uzupełnić naturę, zgromadzić ztąd i z owąd jej wskazówki doskonałe, lecz cząstkowe, zespolić je w jednolitą całość i natchnąć tę całość myślą lub uczuciem, ponieważ duszy tchnąć w nią nie możemy. Słowem, ten. kto pozostając w ścisłych granicach piękna, najbardziej do prawdy się zbliża, jest artystą prawdziwym. To Fidyasz, to Michał Anioł, to Rafael. Dziś, poddałem cię stanowczej próbie, z której wyszedłeś bardziej zwycięsko niżem się spodziewał. Chwiejności ani śladu! Wzruszenie, zapał Brawo! Rozdąwszy nozdrza szeroko, odetchnąłeś wonią prawdy, jak młody lew wiatrem pustyni. Doskonale; już ją masz! ale teraz należy pokierować tym zapałem, nie gasząc go wcale. — Podnieś się. Marietto, wróć proszę do pozy w której byłaś przed chwilą. Dobrze. Ten układ naturalny, pociągnął cię od razu, moje dziecko; podpatrzyłeś naturę w jednem z jej nieuczonych poruszeń, i zatrzymałeś się w przelocie. Oko artysty; ale tu poza, dobra na studyum, nie wystarcza dla posągu. Kobieta odgarniająca włosy, to dobre na sześciocalową statuetkę, do ozdoby kominka lub zegaru, aie nie jest to przedmiot godny szerszego traktowania. A przytem ruch ten dojrzałeś tylko jednostronnie. Obróć się Marietto, ale zawsze w tej samej pozie. — Spójrz tylko! zbliżenie łopatek jest niekształtne, głowa wsuwa się w ramiona, szyja się fałduje, plecy wgłębiają, biodra wydłużają się. Posąg powinien się obracać na podstawie, albo też powinniśmy módz okrążyć go do koła; linje więc jego muszą być czyste i śmiałe, z którejkolwiek przedstawi się strony. Otóż, to, co ci natura tu podaje jest niedokładnem, brzydkiem nawet w niektórych miejscach. Cóż więc sztuka z tych wskazówek wyciągnąć ma dla siebie?
I zwracając się znów do Marietty:
— Opuść nieco ręce, spód których nigdy dobrze się nie rysuje, ani w sztuce, ani w naturze; łokcie zaokrąglone nieco pochyl ku przodowi, głowa prosto, oczy w górę. — Ileż rzeczy w tej małej odmianie! Głowa się uwydatnia, widzimy ją w całości, nie zaś, jak w przódy, podbródek tylko i nozdrza od spodu. Ręce wychylają się naprzód miękkim i kształtnym ruchem, gdy w przódy nikły w części pod włosami, a łokcie odstawione z każdej strony, tworzyły coś niby ucha. W miejscu kobiety odgarniającej włosy, masz, jeśli zechcesz, młodą męczennicę, czystą lub nagą, skazaną na śmierć, a która wznosząc ręce i oczy do nieba, ofiaruje śmierć swą Bogu i jednocześni# cudne kształty przed okiem śmiertelnych rozwija.
„Spójrzmy z drugiej strony. Łopatki teraz są na miejscu, szyja jest równa, plecy gładkie, biodra wyraziste. Teraz, kiedyśmy przedmiot wynaleźli, zobaczmy, czy nam wystarczy natura? W części tak, w części nie. Tu, — mówił dalej p. Ritz, dotykając palcem Marietty, jakby jakiego manekina, lecz zarazem uśmiechając się do niej, dla pokazania, że nie o niej wyłącznie, lecz o sztuce wogóle czynił spostrzeżenia, — tu ramiona są za szczupłe, odpowiednio do popiersia, ręce za grube stosunkowo do ramion, osada szyi za ciężka. Sześć stóp, sześć i pół najwyżej w tem ciele, które było stworzone na siedem. Łydki cienkie, nadstopki znów za grube, ale reszta dziwnie harmonijnie utworzona. Widzisz teraz, co można użyć, a co zostawić należy. Czy już wszystko? Nie, Z jakiego kraju będzie twoja męczennica? Czy to młoda greczynka, co ze ś-tym Pawłem zdążyła do Rzymu? Czy może dziecię północy, przybyłe z Atyllą do Galji Meroweusza, i tam nawrócone przez pierwszych biskupów chrześcijaństwa? Ileż typów odmiennych! Jaki tu wybrać? a raz wybrawszy, gdzie znaleźć taki typ żyjący za dni naszych i odpowiadający ideałowi naszej wyobraźni? Wszystko to nie łatwe, — zakończył p. Ritz, przesuwając ręką po czole, i mówiąc raczej do tajemnych myśli swoich, niźli do mnie, — i ci co idą przez życie nie szukając nic po za niem i nie mieszając się do naszych mozołów, zaiste, są bardzo szczęśliwi!
Marietta ubrała się równie wolno jak się rozebrała była, jedną po drugiej kryła w swą odzież prostaczą piękności swojego ciała, jak handlarz izraelita kładzie jeden po drugim w zatłuszczony worek skórzany drogie kamienie, które był rozłożył przed wami, i wszystko uniosła z sobą, nie zrozumiawszy prawdopodobnie nic a nic z tego co się tu mówiło.




XXI.

Nie potrafię określić uczucia, jakie mną owładnęło, gdy drzwi się za nią zamknęły. Wszystko, co widziałem i słyszałem, bardzo różnorodnie podziałało na mnie. Poczynałem pojmować bezmiar sztuki i trudność zadania. Ileż złudzeń pożegnać wypadało! iluż nauczyć się rzeczy! Stanież mi odwagi? Starczyż mi już nawet czasu?
A potem ta biedna dziewczyna dla kawałka chleba z pracowni do pracowni roznosząca tajemnicze skarby wdzięków swoich, a która gdyby umarła w szpitalu, bo i gdzież ma umrzeć? posłużyłaby do doświadczeń anatomicznych w amfiteatrze, gdzie nauka porozkrawa te członki, w harmonii których sztuka czerpała natchnienie, — dziewczyna ta pozostawiała mi po sobie niepokonane wrażenie smutku. Poraz pierwszy począłem się zastanawiać nad losem takiego mnóstwa nieszczęśliwych istot, z ktéremi jednak żadne mię węzły nie łączyły. Pragnąłbym był stać użyteczny tej Maryecie, której zawdzięczałem pierwsze podniosła uczucie artyzmu. Nie była już dla mnie niczem. O tej dziewczynie, ad której Konstanty naprzykład byłby zażądał tylko chwilowej rozkoszy, ja chowałem już wdzięczne wspomnienie, może dla tego właśnie, żem czuł się czystym po takiej próbie. Dziwaczne usposobienie duszy! byłbym chciał już by nikt inny nie oglądał tego ciała, które mojem się stawało w skutek niemateryalnego posiadania. Pierwsze przeczucie zazdrości, właściwej męskiej naturze, pragnącej zamienić w wieczystą własność co do niej należało przez chwilę. Następnie mówiłem sobie z pośród tych wszystkich spostrzeżeń:
— A więc to to jest kobieta!
P. Ritz widział dobrze że coś niezwykłego działo się we mnie. Bezmyślnie wpatrywałem, się w ścianę i nic nie mówiłem. Zapytał mię więc po ojcowsku o czem myślę; opowiedziałem mu wszystko po prostu.
— To dobrze, — odrzekł mi na to, — to dobrze, i rad jestem coraz bardziej z uczynionej próby. Chciałem istotnie ukazać tu coś więcej niż model spojrzeniu artysty, chciałem pokazać kobietę oczom młodego mężczyzny, który niewątpliwie nie może nie myśleć czasem o kobietach. Mówiłem o tym z twoją matką. Niepokoiła się niezmiernie tą próbą. Ryzykowaliśmy wszystko dla wszystkiego. Kto zwycięży, mężczyzna czy artysta? Artysta zwyciężył, — nie wątpiłem o tem. Mężczyzna uczuł rodzące się w sobie na ten widok niespodziany same szlachetne myśli. Jesteś szczęśliwie uposażony, kochany chłopcze, i rad jestem niezmiernie że cię widzę pod takiem wrażeniem.
„A jednak zdaniem jest powszechnie przyjąłem, że obyczaje artystów muszą być i są wolniejsze, niż obyczaje każdej innej klasy ludzi, i że namiętności, występek i rozpusta rozpościerają się w nich samowładnie, jako na rodzimym gruncie. W istocie, zdawałoby się dość prawdopodobnem, że ludzie, oddani przeważnie rzeczom wyobraźni, zwolna uchylają się z pod przesądów, a nawet z pod praw przyjętych pospolicie, i że organizacya tych wyjątkowych ludzi, podniesiona nastrojem umysłowym o całą skalę od zwykłej skali, potrzebuje w przerwach od pracy nadmiernego podniecenia i zadowolić się może tylko nadmiernem użyciem. Jest to nawet, zdaniem niektórych, jeden z nieodzownych warunków geniuszu. Istne salamandry wielcy artyści żyć mogą w czynie jedynie i umierają wchodząc w zwykłą atmosferę. Artyści, ci szczególniej którzy, jak malarze i rzeźbiarze, dla wykonania swej myśli potrzebują bezpośredniego zetknięcia z ciałem, z samej natury prac swoich łatwiej od innych mężczyzn podlegają wpływom tych rozpalających obrazów. A jednak po sobie już widzieć możesz, jak mylnem jest to twierdzenie. Tam, gdzie sztuka, to jest poczucie piękna w samej rzeczy istnieje, potrafi ono zawładnąć tak dobrze sercem, jak wyobraźnią, umysłem jak zmysłami. Harmonia moralna równa się harmonii fizycznej człowieka. Możeż istnieć trwały sojusz występku z geniuszem? Jeżeli dwa te przeciwne żywioły zejdą się wypadkiem w tej samej osobie, jeden walczy i pokonywa niechybnie drugi.
„Zajrzyjmy w prywatne życie tych, co zasługują istotnie na miano artystów, wszyscy są ludźmi zacnymi, wszyscy religijni, niektórzy czystość do świętości posuwają. Prawdziwy geniusz czysty jest, i dzieło jego, w jakąkolwiek formę obleczone, czystem jak on pozostaje. Niemoralność w dziełach sztuki wypływa z podrzędności ich twórcy, który nie mogąc zadowolnić smaku wytrawnych sędziów, odwołuje się do ciekawości i zmysłowej żądzy tłumu.
„Artyści jednak, jakkolwiek wielcy, niemniej są ludźmi, i zdoławszy nawet uniknąć występku, namiętności i rozpusty, miłości uniknąć nie zdołają. Nauka może dać zapomnieć swym adeptom, — dowodem czego Newton, — nawet o istnieniu kobiet; nie tak wszakże się ma ze sztuką. Wyobraźnia w sercu żywi swe korzenie. Gdyby można geniusz artystów poddać chemicznej analizie, znalezionoby: że się składa z jednej czwartej naiwności i waryactwa obok trzech czwartych miłości. Tylko że ta miłość nabłąkawszy się w przestworzach, nazwiedzawszy sfer siła, nazaklinawszy bez miary, skupia się w końcu na jednym przedmiocie, który w oczach kochanka zdaje się uosabiać wszystkie marzenia.
„Nie myślę ci więc zalecać, moje dziecko, byś kochał marmur jedynie, byłoby to daremne. Wszystko wskazuje, że będziesz kochał głęboko; jednak staraj się zachować jak można najdłużej dla tej miłości, co, obok pracy, stanie życiem twojem. Dozwól, niech natura rozwija w tobie spokojnie siłę, które] potrzebować będziesz do przyjęcia nieuniknionego przybysza, i może do walki z cierpieniem. Zapewne, zdarzy ci się omylić niekiedy, jak tylu innym i otworzyć serce pasożytom, biorąc je za przyjaciela; ale będziesz kochał. Kogo? to mniejsza. Kochać rzecz gówna.
„Widzisz że cię traktuję jak dorosłego młodzieńca. Teraz, jeżeli z przedmiotu twej miłości zdołasz uczynić towarzyszkę życia, jeżeli ta, którą ukochasz, godną będzie zostać żoną twoją, i jeśli potrafisz tworzyć arcydzieła pod opieką upragnionego ogniska rodzinnego, wówczas zaiste rozwiążesz zadanie, wielkości w połączeniu z czystością, piękna z dobrem. Życzę ci tego, bo cię kocham całem sercem. Skorzystałem ze sposobności, by dać ci poznać przedsmak życia, wiedząc że zdolny jesteś pojąć i skorzystać z niego. A teraz, bądź ze mną jak z ojcem i wszystko, czego nie będziesz mógł powierzyć matce, mnie powierzaj śmiało. Mojem doświadczeniem, przyjaźnią i radą gotów jestem służyć ci w każdej chwili, a co do reszty, zajdziesz dalej odemnie, co nie będzie zbyt trudnem, — dodał ze smutnym uśmiechem.
Tak przemawiał do mnie p. Ritz. Łatwo osądzić, jak dzień ten głęboko wyrył się w pamięci mojej. Opisałem go szczegółowo, odtąd bowiem datuje się ostateczne moje wstąpienie na drogę artyzmy. Zakończyłem go u matki, zupełnie o mnie uspokojonej.
Wróciłem do niej wieczorem krokiem pewnym, z głową do góry. Czułem się człowiekiem dojrzałym, gotowym do szlachetnych wysiłków i, rzec mogę śmiało do uczuć szlachetnych. Chciałbym był niezwłocznie przydać się komu na co. Serce miałem tak pełne! Kochano mię. Przepowiadano mi sławę, bogactwo talent a ja miałem zdrowie, odwagę, nadzieję. Wszedłszy do małego pokoiku otworzyłem okno i wzrok zapuściłem w jasne pogodne niebo. Przez godzinę może płakałem, sam nie wiedząc o tem, następnie zasnąłem jak dziecko.
Od tego czasu p. Ritz i jego przyjaciele poczęli mię traktować prawie jak równego. Najsławniejsi artyści zajmowali się mną i przypuścili do ścisłych z sobą stosunków. Tym sposobem nie brakło mi zachęty. Powoli wtajemniczałem się w życie dziatwy Restauracyi, pełnej zapału, wrzawliwej, gorącej, z którą potomność będzie musiała odnowić rachunki wielu z nich bowiem bezimiennie padło w zamieszaniu, zkąd przyszłość dopiero zbierze ich kości i przechowa imiona. Młódź dzielna, zaprawdę, przesadna może, ale szczera w błędach i nadużyciach nawet.
Niebawem mogłem osądzić, ile słuszności mieściło się w słowach p. Ritz’a. Pomiędzy ludźmi mężczyźni owej epoki, których czas przyznał za takich, ani jeden nie potrzebowałby kryć się ze swem życiem. Nie szukaj więc pan, panie adwokacie, dla zmniejszenia mojej winy, okoliczności łagodzących ani w złych przykładach jakie mieć mogłem przed oczyma, ani w świecie wyjątkowym, do którego należałem. Nie daj pan również przeciwnikowi użyć tejże teoryi jako broni przeciwko mnie. Nie przyjmuję jej ani na korzyść, ani na niekorzyść moją. Bo też nie dawałem ani nie odbierałem nigdy złych przykładów,
Co się tycze indywiduów zużytych, zepsutych, rozpróżniaczonych, które podszywają się pod miano artystów, bo to do niczego nie zobowiązuje i wszystko tłómaczy w oczach wielu, im to zawdzięczamy ogólne przekonanie. Takich niejednokrotnie spotykałem, włóczączych się rano po pracowniach, wieczorem po fajczarniach, w nocy — wszędzie. Są oni zawsze w przededniu stworzenia arcydzieła, i przekrzyczawszy na wyścigi życie przeciwko wszystkiemu, co z łatwością ich przewyższa nikną, nie zostawiwszy na świecie innego przejścia nad dym fajczany. Tacy ludzie nie więcej są artystami, jak bankruci przedstawicielami handlu, lub dezerterzy żołnierzami. Wszystkie klasy społeczne mają swoje szumowiny: oni są naszemi.




XXII.

Odczytałem właśnie część pierwszą tego pamiętnika, albo raczej tych pamiętników, bo trudno inne dać miano tej obszernej opowieści. Ile tu rozwlekłości! ile zboczeń, ile niepotrzebnych szczegółów! ile wykrętów nakoniec przed przystąpieniem do rzeczy! Oczywiście truchleję! Trzeba się jednak odważyć. Dalej zbierzmy siły, i starajmy się zapomnieć że to o mnie mowa.




XXIII.

P, Ritz przyjmował u siebie raz w tydzień. Z rodzaju talentu i z licznych stosunków należąc tak do artystów jak również do arystokracji, obutym klasom, otworzył salony, w poniedziałek zaś zapustny wydawał bal kostiumowy, na który chciwie wyglądano zaproszenia. Właśnie na jednym z tych balów, ostatnim jaki wydawał, panna Ritz spotkawszy hrabiego Niedersfelda, młodego i bogatego szwedzkiego magnata, zajmującego wybitne stanowisko przy poselstwie, w kilka miesięcy później poślubiła go.
Na tym samym balu, Konstanty, wychowaniec szkoły St. Cyr już od roku, wystąpił w ekscentrycznym kostiumie, spopularyzowanym przez Gawarniégo. Pojawił się tylko na chwilę. Około godziny drugiej znalazł sposób wymknięcia się i zakończenia nocy w teatrze Variété gdzie pod osłoną balów maskowych odbywały się słynne bachanalie owego czasu. Nazajutrz chodził w postawie niedbałej i z miną rozczarowaną, jakby wywołując pytania. Co spostrzegłszy, począłem go też wypytywać.
— Otóż mój kochany, — rzekł do mnie, — myślałem, że kobieta będzie coś innego.
I opowiedział mi pierwszą swą miłość, zrodzoną o drugiej w nocy, zgasłą o ósmej rano, której strój pamiętał, lecz nie znał imienia.
Pomiędzy damami jakie miałem zaszczyt poznać na tym balu, była jedna, którą jak się zdawało, powzięła ku mnie niezmierną sympatyę. Pani Lespéron, istota liryczna, bas bleu jednem słowem, z pozoru warjatka, dobra w gruncie, i pisząca wiersze niezgorsze, nielepsze od tych, jakie naówczas pisano, w romantycznej formie Lamartin’ea, Hugo’na i Musset’a
Nowa ta szkoła wydała w ciągu lat kilku poetów, po których nic dziś nie zostało, ba! nawet śmieszności, naturalnego następstwa zagadkowej ich sławy. Wszyscy ci poeci byli natchnionymi; każdy miał jakąś boleść tajemną, miłość niewyznaną. Nie było jednego, któryby pod zieloną darniną w cieniu miejskiego cmentarza, nie miał ukrytego grobu po jakiej nieznanej Elwirze, gdzie szedł płakać rzucając skargi niebu, złorzeczenia Bogu, lub tworząc hymny na cześć stworzenia. Dzwony, kościoły, gwiazdy, topole, księżyce, cienie, trupy, westchnienia, były na porządku dziennym, rozchodziło się tego bez miary.
Potrzeba było jakiegoś ujścia takiej niewstrzemięźliwości poetyckiej, to też patos ten, w którem było po trosze, Byrona, Voltaira, Goetego, Rosnarda, Chateaubrlanda, a brakło chyba tylko Moliera, dla unieśmiertelnienia jago śmiesznej strony miał również swój hotel Rambouillet z podrzędnemi. Zimą, co wieczór, od dziewiątej do dwunastej, zbierano się w pewnych salonikach literackich, ubożuchnych satelitach świetnej gwiazdy Recamier, i tam, poeta już męzki już żeński, wsparty o kominek, z twarzą bladą, przewróconemi oczyma, z włosami w nieładzie, już to łkaniem przesiąkłym, już dźwięcznym, i tętniącym nakształt gromu, ciskał do koła, na religijnie skupione i rozczochrane głowy sędziwych Safo i młodocianych Korynn swą potężną i wielką poezyę. Następowały okrzyki, łzy uniesienia. Ściskano sobie dłonie, całowano się; — potem wypijano dużą szklankę ocukrzonej wody i rozchodzono się do domów.
Pani Lespéron była właśnie posiadaczką jednego z tych sławnych salonów. Była mocno przekonaną, że walczy o lepsze ze świątnicą, w której autor Rènêgo, z czołem nachmurzonem, spojrzeniem wieszczem, z laurowym wieńcem na skroni, i Pamiętnikami w ręku, otoczony dymem kadzideł, które u nóg jego paliła jaka niedobrowolna westalka, z pewną niecierpliwością oczekiwał, rychło świat się zawali, by w gruzach jego znaleść grób godny siebie.
Pani Lespéron przyjmowana była u p, Ritz’a; ten nawzajem bywał u niej raz do roku. Spożywał elegią, połykał szklankę ocukrzonej wody, i wracał do domu, śmiejąc się z tego uczciwego i śmiesznego światka. Jednakże p. Lespéron, głowa wydziału w jakiemś ministeryum, najpoczciwszy człowiek pod słońcem, uprosił żonę aby przynajmniej nie pod własnem nazwiskiem ogłaszała swoje Skargi i Nadzieje. P. Lesperon należał raczej do szkoły Desangiersa niż do szkoły Byrona. Lubił dobre jedzenie, i od czasu do czasu zbierał u siebie kolegów z żonami, z córkami, i wyprawiał im małą wieczorynkę. Wieczerzano wesoło, a poeci i muzy, porwani ogólnym przykładem, brali udział w ochocie i bawili się jak prości śmiertelnicy.
W ciągu tej zimy, która taki wpływ na tyle losów wywrzeć miała pani Lespéron wydała również, w samo środopoście, bal kostiumowy, na który i mnie zaproszono.
O samej jedenastej wieczorem, ujrzeliśmy wchodzącą, w dość dobrze granej roli królowej, którą reprezentowała, darząc królewskim skinieniem zebranych, kobietę od czterdziestu do czterdziestu pięciu lat wieku, przybraną w kostium Maryi Medycejskiej, taki jak go Rubens przedstawił na obrazie koronacyjnym. Włosy popielate, ciało pulchne i miękkie królowej, utuczonej na przepiórkach i łakociach, zęby równe, szyja pełna, trochę za krótka, ręce tłuste, białe dłonie delikatne, taką była ta kobieta. Kiedyś musiała to być piękność wyjątkowa, gdy i teraz jeszcze była uderzająco piękną — przy oświetleniu wieczornem, mianowicie dla owych epikurejczyków, którzy nie dają zmarnieć żadnym pomętom natury, i którzy, po lecie minionem, zamiast ubolewać nad jego stratą aż do przyszłej wiosny, wolą się rozkoszować w października zapóźnionym promieniem słońca ślizgającym się wśród pożółkłych liści.
— Kobiety takie, mawiał pewien staruszek należący do domowników, — to coś, niby mała Prowancya w Tuileryach: zawsze się tam ogrzać można o pewnej godzinie.
Nieszczęściem dla niej, Maryi Medicis towarzyszył pazik, niosący ogon sukni.
Paziem było dziecko trznasto czy czternasto letnie, własna jej córka, ubrana w aksamit i atlas czarny, z włosami z płynnego złota, pod czarnym toczkiem. Jeżeli matka była pędzla Rubensa, dziecię było pędzla Van Dyck’a. Zkąd wezmę porównania nie ażeby wam odmalować, lecz by dać wam poczuć, dać wam odetchąć niepochwytnem stworzonkiem.
Przypuśćcie, że róża przeradza się w owoc, kolorem, kształtem i smakiem dorównywając barwie zarysom i woni które nas zawsze czaruję w kwiecie, mimo że tak go spospolitowano; dopatrzcie chwili, w której kwiat się w owoc zmienia, przejrzysty, acz tężejący, gdy woń jeszcze upaja a smak już nęci, a doznacie może w setnej części dziwnego wrażenia, jakie na wszystkich a szczególniej na mnie wywarło to seraficzne zjawisko.
Dla mnie nie była ona dziewczęciem, nie była kobietą była kobiecością: Symbolem, poematem, abstrakcyą, zagadką wieczystą, która była, jest i będzie przyczyną chwiejności spotykania się upadków w wiekach przeszłych, teraźniejszych i przyszłych wszelkich potęg, filozofij, religij ludzkości. Cała dusza poszła mi do oczu. Poraz pierwszy w życiu jasno zdawałem sobie sprawę z tego, co dotąd niepojętnem było dla mnie. Historyczne typy kobiet, wstrząsających państwami w skutek namiętności rozpalonej w sercach mężczyzn; poetyczne postacie kobiece w utworach wielkich wieszczów, wprawiające w zachwyt całe narody, których epiczne istnienie dotąd podziwiałem, ożywiły się nagle i odziały w ciało. Nic nie zdawało mi się prostszem jak świat przewrócić za szczęściem posiadania jednej z tych dziwnych istot, i z rąk jej przyjąć równie bohaterstwo jak nikczemność, genialność jak upodlenie. Ewa, Pandora, Magdalena, Kleopatra, Fryné, Desdemona, Manon, Lescaut, Emma, Lyonna, przesuwały się przedemną szepcząc: „Czy teraz rozumiesz?“ i odszepnąłem; „Tak, teraz rozumiem.”
Królowa ze swym paziem obeszli salon w około; pozdrawiając wszystkich: ta, lekkiem skinieniem głowy, ten uśmieszkiem karminowym, podniesionym w kącikach ustek. Inni zaproszeni równie uroczyście stosowali się do tej komedyi, skłaniając się prawie do ziemi, jak podani i lenni wessalle. Udało mi się umieścić w pierwszym rzędzie dworzan, i oczami pożerałem grupę, a raczej to dziecko, gdyż matka nie zajmowała mię już teraz.
Żywiłem już nawet dla niej niewiem jakie uczucie urazy. Czułem gniew za to profanowanie publiczne w stroju, nieskromniejszym tysiąc razy od najprzejrzystrzej i najbardziej wydekoltowanej sukienki, nawpół rozwiniętych wdzięków córki. Obiedwie musnęły mię lekko, nie wiedząc, ma się rozumieć. Nie domyślały się, że od tej chwili wiążę się z ich losem, ani nie przeczuwały z jak dziwnem posłannictwem wchodzą do mojego. Co do mnie wszakże coś ostrzedz mię musiało, wstrząsłem się bowiem jakby za dotknięciem iskry elektrycznej, gdy pazik przelotnem spojrzeniem dziękował nam za hołd złożony, pamiętam dobrze. Rozsunęły się ściany salonu, doznałem olśnienia i przez jedno mgnienie widziałem przyszłość oko w oko. Tańce znów się rozpoczęły. Paź tańczył z królową. Po skończonym kadrylu, nieprzepartem poruszeniem zbliżyłem się do dziewczynki i zaprosiłem ją do następnego kadryla. Potrzebowałem koniecznie by drobne stworzenie należało do mnie bodaj troszeczkę bodaj przez chwilę.
— Ależ, panie, — odpowiedziała śmiejąc się, mężczyźni nie tańczą z sobą.
I odwróciwszy się odemnie poszła z kolei zaprosić jakąś panienkę! Nietylko więc przybrała strój młodego chłopca, ale postanowiła nadto w zupełności odgrywać jego rolę. To mię ucieszyło. Nie tańczy wprawdzie ze mną, ale też dotyka samych rąk kobiecych.
Nie spuszczałem już jej z oczu; tak samo jak wszyscy. Dziecko to stało się urokiem balu. Matka usiadłszy gdzieś na stronie, rozprawiała, sapała i wachlowała się hałaśliwie. Po długim wpatrywaniu się, zdawało mi się dostrzegać jakieś przykre rysy, na tej zrazu sympatycznej twarzy. Oko miała suche i zimne, pozbawione błysku, tak poszukiwanego przez malarzy, co jednocześnie promieniem i rosą, rozjaśnia i wilgoci spojrzenie. Wargi były wązkie, i tłukły niby młotkiem podwójnym, przepuszczane wyrazy. Głos, dusza wylana na zewnątrz i stężała w dźwięki, to najszczytniejsze i najżywotniejsze upostaciowanie istoty myślącej, można się bowiem pogodzić niekiedy z brakiem wzroku, nigdy przecież z brakiem słuchu, głos dźwięczał metalicznie, naśladując, w ogólnym gwarze, ostry brzęk blachy kutej pośród wrzawliwego hałasu wioski.
Czyżby stracone mienie, zawiść, wiek o niezatartych śladach, mąciły w ten sposób zewnętrzną harmonię tej kobiety? Wszystko potrosze wpływać musiało, i żółć stała się zapewne z biegiem czasu jednym z głównych czynników w tem ciele miękkiem, żółtem i rozlanem. W rozmowie jej, a raczej monologu, rozprawiała bowiem bez przerwy, niby maszynka nakręcona na czas pewien, wyrazy „moja córka“ — „moja druga córka“ — „jej ojciec“, — „moja córka“ — „mąż mojej drugiej córki“, powtarzały się kolejno, nakształt ritournelli.
Kilka pań podeszłych, gotowych przepędzić noc tę jako tako, zanim bawiące się dzieci zgodzą się na opuszczenie balu, słuchały jej niby i nieznacznem skinieniem głowy potwierdzały od czasu do czasu.
Tymczasem pazik tańcował, a ów wierszyk z Widm, kursujący naówczas powszechnie:
Zbytnio lubiła taniec i to ją zgubiło, mógłby był posłużyć za przestrogę dla tej matki, tak bardzo pyszniącej się córką. W rzeczy samej, dziecko rzucało się w wir tańca z takiem upojeniem, tak bez pamięci szalało, że chwilami zmuszoną była wybiegać do małego próżnego gabineciku, odetchnąć mniej dusznem powietrzem. Tam przyciskała pierś rączką, główkę w tył przechylała, niby makolągwa wypijająca kropelkę rosy, i zdawała się stukać w górze tchu, którego; jej braknąć poczynało. Przyglądałem jej się niepostrzeżony. Każdy ruch jej był wdziękiem, każda poza obrazem. To też z upodobaniem widziała każde swe poruszenie powtórzone przez wszystkie zwierciadła, odbijające ją do koła. Niebawem wszakże usiadła, tak bardzo potrzebowała spoczynku iście dziecięcego; i dobywając z za pasa malutką chusteczkę, zahaftowaną woniejącą, poczęła nią twarz sobie chłodzić, istny Mignon z czasów Henryka III; potem, poczęła się rozglądać naokoło kiwając główką w takt muzyki, nie mogąc ciałem, myślą tańczyła jeszcze. Kiwała coraz wolniej i wolniej, usteczka pozostały wpółotwarte, oczy się zamgliły, główka schyliła się na poduszkę: oddech stał się równy, nóżki się wyciągnęły, ręka upuściła chusteczkę, powieki się zawarły,

i dziecię usnęło



XXIV.

Stałem we drzwiach gabineciku, zasłaniając wejście. Rozkoszny widok pragnąłbym był zachować dla siebie jednego, tem bardziej, że od kilku minut zdawało mi się jakoby drobniutka twarzyczka była mi już gdzieś znaną? A jednak niewidziałem jej nigdy byłem pewien, byłaby mię bowiem tak samo zachwyciła wówczas, jak dziś zachwycała; ale niewątpliwie była bardzo podobną do kogoś dobrze mi znajomego! Do kogo? Rzecz dziwna, jak tylko ta postać wyganiała się przed oczyma mej pamięci, widniałem ją również w ubraniu chłopca, ale chłopca prawdziwego, którego imię drżało mi, jak mówią, na końcu języka, a jednak go pochwycić nie mogłem. Zdawała się drwić sobie ze mnie: „Jakto nie poznajesz mię? — szeptała. Znasz mię jak siebie samego; przypatrz mi się dobrze, patrz jak jesteśmy podobni! Nie można już być podobniejszymi. I rozpływała się w przeciwległej ścianie, niby fantastyczne widmo.
Byłbym niewątpliwie przeczekał noc całą, ale Iza (takie było imię dziewczęcia, spieszczenie Izabelli), ale Iza nie mogła niespostrzeżenie zniknąć na dłużej z sali tańców. Kilka młodych panien pośpieszyło jej szukać, skinieniem pokazałem im że spała. Postanowiono nie przerywać jej snu błogiego, który w końcu wszyscy zbiegli się podziwiać, jak już od dwóch godzin podziwiali wszystko co czyniła. Tańce ustały, muzyka zamilkła.
— Czemu jej nie naszkicujesz? — powiedział mi nagle pan Ritz.
Byłbym go uściskał wobec wszystkich, że tak dobrze myśl moją odgadł.
Pośpieszyłem po atrament, piórka i duży arkusz papieru. Atrament tylko mógł oddać właściwie wypukłe cienie tej prześlicznej massy. Jedna z panienek usiadła do fortepianu i poczęła grać Kołysankę Szopena: do której nuciła półgosem. Jedni przypatrywali się, drudzy słuchali, a wszyscy zachowywali jak najciszej. Oddech dziewczątka począł iść w końcu za rytmem muzyki stłumionej, zwolna przenikającej powietrze i owładającej wszystkich wrażeniem podobnem chyba do tego jakie następuje po rzymskiej kąpieli, kiedy zmysły napływają się w ogólnem osłabieniu, kiedy ciało rozkosznie omdlałe jednej tylko rzeczy pożąda — spoczynku, a dusza czując wszystkie więzy swe zwolnione, wzlatują dokąd się tylko podoba lecz zawsze w błękity, w kraj marzeń
Kilkanaście osób skupionych po za mną dodawało skrzydeł ręce mej, szybkiej teraz jak myśl, licznemi: „Brawo! tak, dobrze! ależ doskonele!“ na które odpowiadano stłumionem; „Pst! Cicho!*’ by piękna uśpiona nie zbudziła się zawsześnie.
Tymczasem dnieć poczęło na dobrze, i blade światło poranku, które aczkolwiek mdłe bardzo, zaćmiewa nie mniej wszelkie sztuczne oświetlenie, wkradło się przez szczelinę w firance, którą jeden z gości, ciekawy jaki efekt sprawi, rozsunął całkowicie, a inny, na znak jego, pogasił świece. Spłoszone w ten sposób kobiety uciekły z pełnemi przerażenia och! i ach! jak gdyby nagle odzież z nich spadła.
Dziewczynka tymczasem rozbudzona tem małem zamieszaniem, otworzyła oczy, spojrzała gdzie jest, zebrała rozpierzchłe myśli, uśmiechnęła się i stanęła równemi nogami, nie dbając o ten dzień hałaśliwy, co wszystkim innym twarzom nadawał barwę grobową, a całował tylko wesoło jej kwitnącą cerę. Objął, owionął ją całą, jak pieszczota, a ona niespostrzegła nawet tego tryumfu delikatnej swej piękności.
Zrozumiała tylko, że we śnie była bohaterką czegoś. Podeszła więc do mnie dla zobaczenie co mogłem tak rysować wśród balu. Poznawszy siebie, zdawała się zachwyconą.
— Czy to dla mnie? — zapytała.
I z dziecinną niecierpliwością wyciągnęła po portrecik rękę.
— Bezwątpienia, to dla pani; ale trzeba wprzód, by ten szkic wysechł. Wyschnie niezadługo. Oprawią go za szkło, i jeśli szanowna mama pani pozwolić raczy, sam go jej odniosę.
— Dziś jeszcze?
— Dziś.
Matka i córka zamieniły z sobą spojrzenie trochę niespokojne.
— Uprzedzam pana, że mamy bardzo nieosobliwe mieszkanie, — rzekła matka czerwieniąc się pod warstwą różu, który teraz przy dziennem świetle nadawał jaj twarzy pozór istnej maski.
— Mieszkanie mało dla mnie znaczy. Jeżeli jednak panie wolą bym im odesłał rysunek?
— Nie, przyjdź pan sam, — rzekła mała.
Poczęto się rozchodzić. Ja poszedłem za obiema paniami. Serce mi się ścisnęło, gdym po dniu, na dworze patrzył na ich kostiumy z dobrze wytartego welwetu.
Zanim wsiadły do dorożki, którą dla nich sprowadzono, matka owinęła się tartanem w szare i czerwone kraty, gdy tymczasem córka zarzucała na ramiona płaszczyk z czarnego merynosu, z po za fularowej podszewki którego, powydzieranej po szwach, wisiała wata. Na rozkaz matki zdjęła swój toczek, oddała jej, głowę zaś okręciła szalikiem z niebieskiej włóczki, wyciągniętej z kieszeni płaszczyka. Marya Medicis wdziała na nogi kalosze, a podgiąwszy wysoko ogoniastą suknię, ukazała nogi grube, niemniej grube pończochy i trzewiki atłasowe mocno schodzona. Popchnęła córkę do powozu, mówiąc:
— Siadajże prędko! A patrz, żebyś się nie przyziębiła.
Sama wsiadła za dzieckiem, przy pomocy aż dwóch osób.
Pomimo królewskiej dostojności, znać było z jej oczów że radaby była niezmiernie, jeśliby kto zechciał je odprowadzić i zapłacić dorożkę. Umierałem z chęci ofiarowania się z tą przysługą; lecz zabrakło mi odwagi.
Kilku gapiów, którzy zamiast iść do szkoły stali z nosami zaczerwienionemi, trzęsąc się z zimna, obdarzyli królową matkę dosadną apostrofą, właściwością tradycyjną karnawału paryzkiego. Woźnica w orzechowym płaszczu o potrójnej pelerynie, z uszami ukrytemi w czapce flanelowej czekoladowego koloru, w kapeluszu na bakier, z grubemi, niezgrabnemi rękami w zielonych włóczkowych rękawicach z czerwonawym szlakiem, zamierzył się na nich biczem, który jednak spuścił na konie. Dzieci rozbiegły się śmiejąc; pazik wysunął główkę z poza drzwiczek i rzekł;
— Niezapomnij pan mego portretu.
Matka zawołała;
— Szkolna Nr, 78.
I zabawny ekwipaż ruszył, unosząc obydwie kobiety, i aczkolwiek nie domyślałem się tego z niemi całe moje życie.




XXV.

Wróciłem z balu tak samo, jakem był nań poszedł, z Konstantym. Bez ustanku mówiłem mu tylko o Izie, i dziwiłem się mocno, że nie był równie jak ja zaślepiony; ale on lekceważył ją sobie widocznie.
— To dzieciak, — powiadał. — Czy nie myślisz czasem w tem dzieciątku?
— Nie mogę się zakochać w trzynastoletniej dziewczynce, ale zachwycam się nią prawdziwie. Jest to najśliczniejsza istotka jaką tylko wymarzyć sobie można.
— Wiesz, jakie wrażenie ona na mnie sprawia? — mówił Konstanty, a uwaga jego była nader trafna. — Wrażenie figurki z chińskiej porcelany bałbym się zawsze by się nie stłukła.
I dorzucił ze śmiechem:
— Nie jest to utwór podniosły jakby powiedział mój ojciec. To zabaweczka. — Ale, ale, wiesz do kogo ona podobna? — rzekł nagle.
— A więc i ty znajdujesz, że podobna do kogoś?
— Tak i to uderzająco.
— Mówże mi prędko do kogo. Od dwóch godzin przeszło łamię, sobie głowę i nie mogę przy pomnieć do kogo podobna.
— Do jednego z naszych kolegów, któregoś poczęstował takim pysznym kułakiem.
— Minati! to prawda! — zawołałem. — Minati! tak, Minati! i dziwię się jak mogłem nie poznać od razu.
— Przyznam ci się, że jeśli i moralnie tak samo podobna do niego jak fizycznie, no! — toć to będzie osobliwsza panna. A matka! och! matka! co za figura! To mi ziółko, co musiało mieć sporo awanturek!
Zmieniłem rozmowę. Ta kobieta i to dziecko nie były niczem dla mnie; a jednak nie chciałem już by o nich źle mówiono.
Nie kładłem się wcale i wykończając przy dziennem świetle nocny mój rysunek oczekiwałem niecierpliwie chwili pójścia na Szkolną! Czas zdawał się uparcie stać na miejscu.
Wszelako byłoby mi bardzo trudno określić uczucie jakie mną powodowało, gdym czuł nieprzepartą potrzebę ujrzenia znów tej uwielbianej Izy. Zakochany! Nie byłem nim przecież, niewątpliwie. Nie mogłem być zakochanym w dziewczynce, którą zobaczyć może miałem w krótkiej sukni, w trzewikach smarowanych, w stroju pensyonarskim. Nie. Niedojrzała ta istota mogła wieść mię na drogą miłości, ale miłością natchnąć mię nie mogła, By natchnąć nią kogoś, trzeba módz ją samemu odczuwać.
Zresztą, nie umiałem nic czynić w połowie. Albo pozostawałem obojętnym na wszystko, i chwilami świat mógłby się rozpaść koło mnie, a nie odwróciłbym głowy, albo znów bez pamięci oddawałem się wrażeniom. Jakkolwiek mało znaczącym, zdaniem postronnych, i pogrążałem się w nich całkowicie, Natura we wszystkiem krańcowa, i która nigdy nie dała mi brać życia z łatwiejszej strony, natura wreszcie wysoce nerwowa, która rządzi, roznamiętnia, unosi, wyniszcza tego, komu się dostała, a kto nigdy powściągnąć jej nie zdoła. Wypadki, przykrości, dociekania dziecięcych lat moich rozwinęły tylko bardziej to usposobienie wyjątkowe które spowodowało wszystkie błędy, ale i wszystkie radości, i całe szczęście mojego życia.
Doznawałem więc tego iście chorobliwego niepokoju, co to jest niby ostrzeżeniem losu. Czułem się wleczonym na Szkolną przez jedno z owych pokrewieństw trafu, które Goethe odkrył i opisał tak rozwlekle, ale które są niezaprzeczone. Spieszyłem, spieszyłem niepokonanie; do czego? — do zobaczenia się z dzieckiem, którego nie znałem wczoraj, które odjeżdżało za dni kilka, którego prawdopodobnie nie miałem spotkać nigdy więcej, a z którem jednak nie zobaczyć się zaraz, nie zobaczyć się natychmiast; nie w mojej było mocy.
W pośpiechu ominąłem wszelkie konwenanse, i o południu tuż wstępowałem w bramę domu Izy, tak mizernej powierzchowności, iż każdy inny prócz mnie byłby się mocno zadziwił, że tak czarujący ptaszek tutaj usłał gniazdeczko swoje; ależ jaskółki wszędzie się gnieżdżą, i wszędzie wnoszą z sobą wiosnę i nadzieję.

KONIEC TOMU I-go


I.

Dom był, a i dotąd jest zapewne, wązki i długi, o dwóch oknach frontowych na każdem piętrze, opatrzonych rozchwianemi żaluzyami i maleńkiemi zielonawemi szybkami, które przy bladem słońcu lutowem błyszczały nakształt cynowych blaszek.
Komóreczkę odźwiernego, odznaczoną napisem Stróż wielkiemi literami namalowanemi na pochyłym murze pod schodami, zaledwie po omacku wynaleźć było można, i to z niebezpieczeństwem rozbicia sobie głowy o wydatne okienko, za którem wegetowała jakaś ludzka istota, mężczyzna czy kobieta, co się dawało poznać tylko po rodzaju ubrania, i która na zapytania o lokatorów odpowiadała głosem głuchym, nie ruszając się z miejsca. „Na pierwszem, na drugiem, na trzeciem.“
— Na trzeciem, — powiedział mi ten głos.
Wszedłem na schody, zmuszony, pomimo całej zręczności dwudziestoletnich nóg moich, trzymać się żelaznej poręczy, kręconej od dołu do góry nakształt korkociągu w butelce Im wyżej tem ciemność stawała się gęstszą. Dom ten, to studnia przewrócona dnem do góry. Światło wpadało w nią od dołu.
Dostawszy się na trzecie piętro zmuszony był wysunąć przed siebie obie ręce, by się jako tako orientować, i dosłownie natknąłem się na drzwi, do których potrzebowałem zadzwoni. Odetchnąwszy nieco, acz z trudnością wynalazłem dzwonek, który kilkakrotnie pociągnąć musiałem, nim się ozwał wreszcie.
— Kto tam? — zapytał z po za drzwi znany głosik pazia, który niby rozbiegł się po schodach.
— To ja, Piotr Clemenceau, — odpowiedziałem, — przynoszę pani rysunek.
— Ah! kiedyż bo ja jestem sama i zaczynam się właśnie ubierać; zresztą, niech pan troszkę poczeka.
I usłyszałem suwanie małych pantofelków, klapiących z lekka po podłodze, odedrzwi w głąb pokoju.
Czekałem kilka minut, aż drzwi otworzyły się, dając przejście do ciemnego przedpokoju. Zrazu ujrzałem tylko ciemną postać dziewczęcia, rysującą się na jaśniejszem tle okna pierwszego pokoju. Tym sposobem sylwetka jej ukazywała mi się okojona rąbkiem świetlanym; w okół tej małej główki rysy której zacierały się w cieniu, promieniała auerola, jak u posągów bizantyńskich, którą tworzyły prześliczne jej włosy rozrzucone w śnie i kędzierzawiące się na przeciw światła, niby puszysty krzak złota:
— Mama wyszła, — przemówiła Iza; wejdź pan jednak proszę. Nie spodziewaliśmy się go tak wcześnie.
— Można już wychodzić jednak o tej porze — odrzekłem, — kiedy mama pani już wyszła.
— Oh! ale mama wyszła za interesami. Chodź pan do salonu.
Pokój, który uczciła nazwaniem salonu, wychodził na biczownik, na rzekę, Samarytankę, Instytut, na mosty i na cały ten szereg pomników, które w różnych porach dnia tak odmiennemi stroją się barwami. Zrozumiałem, że pogodzono się z tem czarnem, brudnem domostwem dla pysznego widoku, towarzysza cichej pracy już ponurego, już wesołego, lecz poetycznego zawsze, zawsze gotowego powiernika bólów, trosk i marzeń tych wszystkich których mierność stopy przykuwa do ziemi, a myśl których tem bardziej potrzebuje przestworu. Strop niebieski musiał być chyba mocno w tem miejscu, przetarty przez tyle spojrzeń młodzieńczych wlepiających się w niego, żądnem pragnieniem o rozwiązanie przyszłości pytając: te to bowiem okolice Paryża widziały, widzą i widzieć będą powstawanie i rozwój owych pokoleń pełnych wytrwałości pracowitej, które krwią swoją czystą, czystą, czerwoną, odżywiają co lat kilkanaście intelektualne siły Francyi.
Wszedłem do salonu, wyklejonego popielatem obiciem w jaśniejsze kwiaty, miejscami podartem, miejscami poplamionem, i którego główną ścianę pokrywał duży portret bez ram, ni zły ni dobry przedstawiający oficera w cudzoziemskim stroju, z wielkiemi wąsami i mnóstwem krzyżów, zawieszony nad fortepianem, zarzucony stosami nut w nieładzie. Stół mahoniowy kanapa żółtym wełnianym adamaszkiem kryta, fotel Volterowski wybity utrechtem pąsowym, trzy krzesełka, poręcze których mocno nadwerężonemi się zdawały, stolik do roboty stojący przy oknie, na którym motki jedwabiu i stalowe perełki rozsypane w dawnem pudełku od cukierków, dywanik, deseń którego z biegiem czasu stał się zagadkowym, porzucony przed kominkiem, zdobnym alabastrowym zegarem i dwoma srebrzonemi lichtarzami z epoki Ludwika XVI, przeglądającemi się w odrapanem zwierciadle takiem było włączając w to małe firaneczki o fałdach wypłowiałych od słońca i wilgoci, całe umeblowanie tego pokoju. Na każdym niemal z tych sprzętów zwieszały się różne części czarnego kostiumu, zrzuconego na prędce przez dziewczę zmęczone; w pośrodku zaś całej tej starzyzny, bezładu, tego kurzu, Iza, to znaczy młodość, wdzięki, wiosna, życie.
Stała owinięta długim płaszczem z białego kaszmiru, z łąbędzim puszkiem na szyi, który lewą ręką trzymała założony na piersiach, prawą zaś unosiła długie jego poły, by się w nic nie zaplątać nogami. Łatwo było widzieć, że pod tym płaszczem nie miała nic prócz koszuli i spódniczko wysuwającej się chwilami, pomimo starania z jakiem młoda dziewczyną usiłowała ją schować. Sztuka okazałaby się bezsilną, gdyby szło o oddanie delikatnych i falistych poruszeń tego ciała, gibkość którego odbijała się; że tak powiem, na miękkiej i przylegającej materyi tego dziwacznego ubrania, zrobionego widocznie na większą od niej osobę.
Iza dochodziła właśnie wieku, w którym wstydliwość walczyć poczyna z dotychczasową niewinnością, chociaż niewinność przemaga jeszcze z przyzwyczajenia. Ciekawość też widzenia własnego portretu oprawionego za szkło, kazała jej chwilami zapominać o ostrożnościach, koniecznych przy takim stroju. Wyjmując tedy rysunek z osłaniającego go papieru, mimowoli prawie dostrzegłem nieco jej drobniutkich ramion i nierozwiniętej jeszcze piersi. Szarpnąwszy się nagle dla podciągnięcia spódniczki, zgubiła pantofelek, w który maleńka jej bosa nóżka wsunęła się czemprędzej jak ptaszek do gniazdka. Znudzona nareszcie całym tym niepotrzebnym kłopotem, schwyciła z krzesełka jakiś, tiulowy szalik opasała się nim, związała na węzeł, i przestała zajmować się sobą.
— Pokaż pan! Pokaż pan! — wołała zbliżając się do okna.
I przypatrzywszy się portretowi.
— Jakież to śliczne! ale jaka szkoda żem spała, nie widać moich oczu!
I jednocześnie podniosła na mnie wielkie niebieskie oczy, ocienione długą rzęsą wygiętą. Oczy Andrzeja Minati!
— Zrobimy inny, — odpowiedziałem, — dwa inne, dziesięć innych, ile pani zechce.
— Ale kiedy?
— Kiedy się pani podoba, choćby zaraz.
— O! nie tuyaj, tu tak niedobrze pójdziem do pańskiej pracowni.
— W takim razie, zrobię jeszcze biust pani.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— Ale bo my jedziemy wkrótce, za tydzień.
— To aż nadto dosyć czasu.
— I z czego pan go zrobisz?
— Z palonej gliny.
— Jak to się robi?
Wytłómaczyłem jej pokrótce.
— I pan mi go przyszlesz?
— Przyszlę.
— Do Polski?
— Do Polski.
— Potłucze się w drodze.
— Nie; albo też mógłbym go zachować do, powrotu pani.
— Ja tu już nigdy nie wrócę.
— Nigdy?
— Nigdy; wyjdę tam za mąż.
— Pani już myśli o zamążpójściu?
— To mama tak mówi; ja nie wiem. Gdybyś pan mógł do biustu dodać moje ręce, zdaje się że są bardzo ładne.
I pokazywała mi naiwnie swoje rączki, które w istocie cudowne były. Pulchne, malutkie, wązkie, o różowych paznokciach o paluszkach wyginanych i ze stawami wychylającemi się tak dobrze do środka jak na zewnątrz; rączki mięciuchne, białości których najostrzejszy chłód skazić nie zdoła, a których strzedz się należy bardziej niż szponów tygrysa. Może to właśnie w tym rodzaju rąk natura umieściła najjaśniejszą wskazówkę upodobań, charakteru i namiętności kobiety.
— Jakież bielutkie! — zauważyłem. — To rzadko w pani wieku.
— Sypiam w rękawiczkach. O! mama bardzo dba o moje ręce mówi, że to jedna z najważniejszych ponęt kobiety i noga także.
I nagłym ruchem chciała pokazać mi nogę! zatrzymała się jednak w połowie.
Co za mieszanina prostoty, kokieteryi pychy lecz ileż wdzięku równie w przywarach jak i w przymiotach! Po chwili, nagle:
— Nie będziemy mogły zapłacić panu za pański biust, bo nie jesteśmy bogate; ale zrobię panu ładną sakiewkę. Chodźno pan, zobacz jakie śliczne robić umiem.
Wtedy, pokazała mi robótki swoje, które istotnie były tem, czem być powinny wychodząc z podobnych rączek, i właśnie oglądałem je z nie jakiem roztargnieniem, gdy drzwi otworzyły się hałaśliwie. Mąż chcący żonę zejść niespodzianie, nie byłby wszedł inaczej. To była matka. Odskoczyłem mimowoli, Iza odwróciła tylko głowę.
— Ach! to ty, mamo? — powiedziała. — Jakże głośno wchodzisz.
— Stróżka mówiła mi, że tu jest młody człowiek u ciebie.
— Więc cóż?
— Więc to, że tak nie wypada.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wypada, i nie rozumiem czemu ten pan przyszedł o podobnej porze do kobiet przyzwoitych, których nie zna wcale, i czemu siedzi tu z młodą dziewczyną, w nieobecności jej matki.
Wybąknąłem jakąś wymówkę.
Iza przerwała mi i tłumaczyła coś matce po polsku Hrabina ułagodziła się natychmiast i wzięła portret, mówiąc do córki:
— Idź się ubierać kochanie. — Bo to pan rozumie, ciągnęła dalej odkładając portret na stół nie spojrzawszy nań nawet, nic łatwiejszego jak narazić na gawędy młodą dziewczyną, na to dość chwili czasem, a w naszem położeniu najgłupsza plotka może nam wiele sprawić złego; co się tycze Izy, ma się rozumieć; bo o mnie tam już teraz nie może być mowy Gdybym nie czuwała zawsze pilnie nad drugą moją córką, nie zrobiłaby tak świetnej partyi, na którą zresztą zasługiwała najzupełniej, gdyż pochodzi z jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin polskich ale nie byliśmy bogaci, a wszędzie, czy to w Polsce czy we Francyi, fortuna to rzecz najważniejsza.
„Mąż mój stracił wszystko w czasie ostatnich zamieszek. Był za niepodległością. Waryat! Cesarz Rosyjski czynił mu najświetniejsze propozycye; odrzucił wszystkie. Brat jego przyjął je i dobrze na tem wyszedł. Zajmuje obecnie nader wybitne stanowisko w Petersburgu. Był on młodszym bratem, ale ze śmiercią Jana (Jan to imię mego nieboszczyka męża) został jedynym przedstawicielem rodziny. Dobra nasze zostały skonfiskowane. Ja, co nie mam tych samych co Jan powodów patryotycznych (nie jestem Polką tylko Finlandką), odwołałam się do brata, prosząc aby się przyczynił za nami u dworu, i właśnie odebrałam wiadomość pomyślną: dlatego wyjeżdżamy.
„Moja starsza córka wyszła za człowieka bardzo bogatego; ale nie miała posagu, a pan wiesz co to są dzieci, gdy już raz mają byt zapewniony! Nie dba o mnie ani trochę. Przysyła mi tyle listów ile tylko żądać mogę, ale prócz słów nic w nich niema. Nie mogą więc liczyć na nią. Jest bardzo ładna, ale nie tak ładna jak Iza. Jakie powodzenie miała wczoraj! Tak samo wszędzie, gdzie się tylko obrócimy. Ta dziewczyna będzie kiedyś na tronie, ja to panu mówię. Ma ona instynkta królowej, a ja znam moje plany.
„W Rossyi, małżeństwo między ubogą dziewczyną a książęciem krwi nie jest rzadkością. Piotr Wielki przecież poślubił służącą, a i sam był synem kobiety urodzonej zdala od tronu i tylko wybranej przez jego ojca z pomiędzy szlachty. Moja córka tak samo jest szlachetnie urodzoną równą Radziwiłłom i Czartoryskim. Będąc małą bawiła się często z jednym z synów Cesarza, podczas bytności ostatniego w Warszawie. Wprawdzie oboje byli tylko dziećmi, ale on jej niezapomniał, wiem o tem z pewnego źródła, a gdy ją znowu zobaczy, pokocha na nowo. Reszta do niej należy a i do mnie trochę. Nie jest on następcą, to prawda, ale za to jako na młodszego syna mniej będą zważać na niego i prędzej pozwolą mu rządzić się sercem.
„Wychowuję Izę odpowiednio do tego celu; jak ją pan widzisz, mówi wybornie czterema językami: francuskim angielskim, polskim i ruskim. A propos musimy zrobić ładny jej portrecik; ten dobry, ale to nie dosyć: trzeba mi takiego, któryby księciu pokazać można. Mam ja tam przyjaciela, innego niż zięć mój, który pierwszy gotówby mi popsuć szyki, przez zazdrość, zamiast widzieć własny interes w podobnym związku, bo Iza nie byłaby kobietą, zdolną zapomnieć o swoich. Ona jest bardzo dobra, koteczka droga; ma poczciwe serce, pracuje jak anioł, znosi wszelki niedostatek.
„Nie ma się tu czego wstydzić. Mogę otwarcie przyznać się takiemu jak pan młodzieńcowi; co sam pracuje na życie, że od czasu jak jesteśmy w Paryżu, widziałyśmy już nie raz dnie, w których grosza przy duszy nie było, i cóż, Iza śpiewała, i żyłyśmy często z pracy rąk własnych. Pomyśl pan tylko: Dobranowka zmuszona sprzedawać sakiewki które sama robi! Spytasz się pan, dlaczego w takim razie bywamy na balach trzebaż rozerwać ją trochę, to biedactwo drogie, a potem, zdaje się że ta Pani Lespérau ma wysokie znajomości, Ludzie tacy przydać nam się mogą.
„Niedawno spotkałyśmy u niej pewnego dyrektora teatru, który ofiarował mi cztery tysiące franków rocznie, jeżeli mu dam córkę. Iza ma śliczny głos. Zobowiązywał się wypłacać mi tę pensyę aż do jej debiutu, a debiutować miała nie wprzód; aż potrzebnych zdolności nabierze. Ręczył za nią, chciał łożyć na wszystko nie licząc nauczycieli. Odmówiłam, prawda? Teatr dla takiej jak ona dziewczyny! Nie było jednak za co obrażać się na tego pana, który nas nie zna. Chciałam tylko dać ci próbkę wrażenia, jakie Iza wywiera od pierwszego rzutu oka. Mówiąc między nami, wolałabym jeszcze widzieć ją na scenie, i zarabiającą dwakroć sto tysięcy franków rocznie, niż wydać za jakiego mieszczucha, któryby jej nie rozumiał; wystawiszże sobie tę dziewczynę żoną urzędnika? Ona jest stworzona do błyszczenia, gdziekolwiek, byle wysoko: tylko, nie trzeba żeby o niej wprzód mówiono, dlatego tak czuwam nad nią. To niewinność i śmiało powiedzieć mogę, że nie widziała, ani słyszała nigdy najmniejszej rzeczy, zdolnej zakłócić jej umysł.
„Najprzód, ja nie miałem nigdy najdrobniejszej awanturki, chociaż byłam bardzo piękna; a nawet teraz, gdybym tylko chciała, mogłabym powtórnie iść za mąż, i to bardzo wysoko, ale nie chcę. Oto dlaczego gdy mi powiedziano przed chwilą, że jest u niej młody człowiek... nie wiedziałem że to pan; choćbym wiedziała, byłabym spieszyła jednakowo, boć koniec końców nie znam przecież pana, a młodzi ludzie chwytają w lot co się nadarzy.
„Codziennie mężczyźni ścigają nas na ulicy, bo nie mamy środków płacić dorożkę za każde trzy kroki, Iza wydaje się starszą nad wiek, — czternaście lat bez dwóch miesięcy; ale to już prawie kobieta, zbudowana jest cudownie; taki model jak to, fortuna dla artysty; ale nie znaleźć wam tego w niższych klasach, któremi musicie posiłkować się teraz. Kiedyś, wielkie panie pozowały naguteńkie przed malarzami i rzeźbiarzami. Dziś, wszystkiem się gorszą, jakie czasy! Zresztą są piękności wyłącznie arystokratyczne. Jej ojciec był przepyszny, był to jeden z najpiękniejszych mężczyzn swojego czasu. Tu jest jego portret, który wożę wszędzie z sobą, pomimo że mi przyczynia niemało kłopotu, taki duży; to też sprzedałem ramy, które mi za bardzo zawadzały, a przytem zmuszona byłam sprzedać wiele rzeczy. Ot, naprzykład, wiesz pan zkąd teraz przychodzę? Ach mój Boże! powiem panu otwarcie: powracam z Mont-de piété. To panu wyjaśni moje wczesne wyjście z domu; chodziłam zastawić spinkę darowaną przez ambasadora Austryackiego mojej Izie. która jego córce ofiarowała jedną z najładniejszych swych robótek. Żeby nie ten klejnocik, nie wiem coby się z nami było stało. Naturalnie, mówi się to tylko między nami; umarłabym ze wstydu, gdyby się kto dowiedział o naszem położeniu. Zresztą, oczekujemy na pieniądze z banku ale tymczasem trzebaż żyć z czegoś.
— Mój Boże, pani, — rzekłem z niezmiernem wzruszeniem, jak tylko udało mi się wtrącić słówko, — ja sam nie jestem bogaty, i pojmuję niedostatek lepiej niż kto inny, bo matkę mam niezbyt pod tym względem szczęśliwą; ale zarabiam już trochę pieniędzy i gdybym mógł okazać paniom usługę, proszę wierzyć że uważałbym to za największe szczęście.
— Jesteś poczciwe dziecko, — odpowiedziała hrabina ujmując obie moje ręce; — ale tymczasem nie potrzebujemy niczego. Przy odjeździe, jeśliby nam zbrakło, udałabym się do ciebie młodzieńcze kochany, masz na to moje słowo. Szczęściem nie potrzebujemy płacić komornego; mieszkania tego użyczył nam pewien stary jegomość dawny mój znajomy, który obecnie podróżuje, a tymczasem zajmować nam je pozwolił; jest on wiecznie chory, i zimę przepędza na południu u syna. Nie bardzo tu wspaniale, ale dla nas jest to oszczędność niezmierna.
Weszła Iza, cała otulona w zimowe ubranie.
Matka i córka wyjść właśnie miały, i teraz z kolei matka się poszła ubierać. Pozostałem znowu sam na sam z dziewczęciem, którego ruchliwa twarzyczka przybrała nagle nie wiem już jaki wyraz smutku graniczącego z cierpieniem. Wielkie jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej, lica pobladły, a wpółotwarte usteczka zbielały nieco. Usiadła naprzeciw okna i patrzyła na szarawe światło dzienne, jakby wysilając się by nie zemdleć.
Wtedy to podobieństwo jej z Minatim uderzyło mię bardziej jeszcze.
Doznałem okropnego ściśnienia serca na myśl że mogłaby umrzeć jak on!
— Czemuż Pan tak patrzysz na mnie? zapytała mnie nagle.
— Zdajesz mi się pani cierpiącą. — odrzekłem, — i to mię niepokoi.
— Mam lekki zawrót głowy; doświadczam tego zawsze, ile razy jestem niewyspana.
— Dlaczegóż bywasz pani na balach? To cię męczy.
— Mama chce tego, a zresztą, trzeba przecież.
— Trzeba? dlaczego?
— Ah! to dobre!..
Innej odpowiedzi mi nie dała.
— A przytem, to nie wszystko, — rzekłem znowu pani tak jesteś podobna do jednego z mych kolegów..
— Do chłopca?
— Tak.
— Dziękuję za komplement.
— Ale do chłopca który był śliczny jak dziewczynka.
— I który się nazywał? — Andrzej Minati.
— Proszę gdzie go pan poznałeś?
— Na pensyi, u p. Fremin, gdzie i umarł.
Dziecko zawołało;
— Mamo!
— Czego? — odpowiedziała hrabina, z drugiego pokoju.
Wtedy Iza mówiła coś długo po polsku, poglądając na mnie z pod oka, dla zapewnienia się że nic nie rozumiałem. Ostrożność zbyteczna, nie pojąłem i jednej sylaby.
Matka odpowiedziała wyrazem jednozgłoskowym, zdającym się odznaczać nic.
— Otóż, — poczęła znów Iza, wracając do naszej rozmowy, jakgdyby ją była przerwała jedynie dla powiedzenia matce nawiasowo czegoś, co najmniejszego związku z naszą rozmową nie miało, otóż, cieszę się niezmiernie, że przypominam panu przyjaciela. Tym sposobem dłużej będziesz pamiętał o mnie.
Hrabina ukazała się znowu.
— No, idziemy, — powiedziała, — przejdziemy się trochę. To ci pomoże.
— Widziałeś pan jej ręce? — zwróciła się do mnie.
— Tak.
— Zobacz no pod światło.
Podniosła rękę córki i kazała mi podziwiać jej przezroczystość istotnie zdumiewającą, przyłożywszy ją że tak powiem, do światła; następnie, pochwyciła tę rączkę w obie swoje dłonie i z rodzajem szału ucałowała ją mówiąc;
— Śliczna jesteś, no!
Słowa te podziałały na dziecko jak orzeźwiające sole; lica jej ożywiły się, uśmiech powrócił na usta, odzyskała siły. Wyszliśmy.
— Trzymaj się dobrze poręczy, — mówiła matka.
— Towarzyszyłem paniom, idącym na Pola-Elizejskie. Wszyscy przechodnie, z którymiśmy się mijali, czy to światowcy czy prostacy, musieli chyba być bardzo zajęci, jeżeli nie okazywali hołdu uwielbienia piękności młodziutkiej towarzyszce mojej. Każdy niemal, przeszedłszy koło nas, oglądał się za nią jeszcze. Kilku stanęło przed nami, jak wryci z podziwu, tak żeśmy zmuszeni byli uchylać się na prawo lub na lewo, by módz iść dalej.
Iza zdawała się nie spostrzegać czarującego wpływu jaki wywierała, widocznem tylko, że mogłaby tak pieszo chodzić dzień cały, nie czując zmęczenia.
Ułożyłyśmy się że Iza przyjdzie pozować zaraz od jutra, pożegnałem je tedy na placu Ludwika XV, zauważywszy, że wolałyby może zostać same. Nie mogłem jednakie oprzeć się chęci postępowania za niemi zdaleka, wmieszany w zagapione szeregi, które zostawiały za sobą, niby świetlany ogon za kometą.
Była to właśnie niedziela. Tłum roił się licznie, a one szły zwolna wielką aleją Pól-Elizejskich; przez całą drogę powtarzały się te same oznaki podziwu. Tak doszły do rogatki Gwiazdy, potem zawróciły się, przeszły na przedmieście Roule, na ulicę Zieloną, gdzie wreszcie zniknęły w dużym domu, zkąd nie wyszły więcej. Tam zwykle obiadowały.
Ponieważ nie śledziłem ich z ciekawości, przeto nie czekając dłużej wróciłem do domu, a raczej do matki, której opowiedziałem poprostu o wszystkiem, co mię tak żywo zajmowało od wczorajszego wieczora. Iza miała lat czternaście, odjeżdżała za tydzień, matka więc również jak i ja nie podejrzewała niebezpieczeństwa! wyspowiadałem jej się tedy z mego podziwu, boć zaprawdę, to, na co patrzyłem od wczoraj wprawiało mię w podziw niemały.
Oto zjawisko w postaci pazia, to mieszkanie zniszczone, ta nędza, ta kokieterya, ta niewinność krańcowa, te świetne marzenia, tron, Mont-de-Piété, ta mieszanina wszystkiego plątała mój umysł i zaciekawiała tyleż przynajmniej ile zajmowało dziecko. W istocie, mógłbym pojąć jedno z tego wszystkiego i uwzględnić bezpośrednie tegoż wyniki: byłbym pojął nędzę, Mont-de-Piété; pracę i smutną rezygnacyę w teraźniejszości; nadzieje, choćby nawet płonne, na przyszłość. Ale nędza i bale, ale mieszkanie starego jegomości i związek z cesarzem, ale Mont-de-Piété i strój pazia, ale robótki do życia i rękawiczki do spania, — byłem jak to mówią, zbity z tropu, ponieważ nigdy dotąd nie zdarzyło mi się widzieć świata, gdzie takie sprzeczności bywają na porządku dziennym.
Matka moja pod tym względem nie wiele więcej wiedziała ode mnie, rzekła więc tylko:
— Pani ta niema, jak się zdaje, ani porządku ani rozumu: smutna to rzecz dla jej córki, kiedy jak mówisz i ładna jest i zdaje się być dobrą.
Co do pana Ritz’a, któremu, także zdałem tak z bytności mej u tych pań, jak z odniesionego wrażenia, ten również odpowiedział mi tylko:
— Życie chyba kiedyś wyjaśni ci te sprzeczności. Wykonaj piękny biust tej dziewczyny, a nawet ładny posąg, jeżeli matka z tem się odezwie, co jest bardzo prawdopodobnem, i nie zaprzątaj sobie niemi głowy. Ani to twoja siostra, ani twoja córka.
Nazajutrz, matka i dziecko przybyły do pracowni o umówionej godzinie. Wziąłem się zaraz do biustu cudne rysy tego biustu odwzorowałem później w mojem Pierwszem przebudzeniu, od którego datuje ustalenie mojej sławy. W ciągu trzech dni biust był skończony potem wykonałem odlewy z rąk uroczego modelu — potem z nóżek. Babuszka (przezwisko poufałe, nazbyt poufałe, którem Iza nazywała matkę), pałała takim zachwytem dla wdzięku i wdzięków swej córki, że byłaby mi je sądzę wszystkie odsłoniła, jak to p. Ritz był przewidział, gdybym choć trochę nastawał na to, tak była szczęśliwą widzieć zachwyt równy swojemu.
Pobyt obu part w Paryżu przeciągnął się nadspodziewanie i nawykliśmy codziennie się widywać.
U mnie Iza uważała się jak w domu. Spędzaliśmy razem trzy, cztery, pięć godzin, które schodziły jej na śmiechu, Igraszkach, robótce, na śpiewaniu, na spaniu; we wszystkiem bowiem kierowała się tylko własną ochotą. Doszło do tego, że wcieliła się w pracę moją, w myśli moje, w życie moje. Nieustanna gadanina jej matki nie zdawała mi się już niemiłą. Zwolna poczynałem nawet w niej smakować, jak w owych wschodnich Melopeach, co to zrazu zdają się rażące i fałszywe, a których rytm monotonny stopniowo ogarnia cię, kołysze, chrapliwą swą harmonią wywołując ci z mózgu same niejasne, oderwane myśli. Nie próbowałem już wyjaśniać sobie uczuć, jakie dziewczę to budziło we mnie; oddałem im się cały, jak dziecko, jak artysta. Tak mi było dobrze przy! niej, jak dobrze może być na słońcu; w piękny dzień kwietniowy. Obecność jej wlewała we mnie tę pełnią siły, którą tak rzadko czujemy w sobie, a kiedy to wszystkie własne cielesne i duchowne działają w ustawicznej równowadze. Serce moje i umysł olbrzymiały dosłownie pod tym nowym wpływem. Zostawszy sam uczuwałem gwałtowną potrzebę ruchu, chodzenia godzinami całemi.
Wtedy zachodziłem po matkę i wyciągałem ją na jaki spacer szalony, po którym wstępowaliśmy do restauracyi. Tam fundowałem dla niej obiad, częstowałem wybornem winem jak dobrego koleżkę, mówiłem o przyszłości, o sztuce, o pięknie; potem odprowadzałem ją do domu, a wyciskawszy ile się tylko dało, biegłem spać wesoły, mni budząc się aż rano. O jedenastej Babuszka z córką przychodziły, i uroczy dzień wczorajszy powtarzał się w całości. Parę razy matka opowiadała anegdotki o swoim kraju, z humorystyką niekłamanej. Bywała dowcipną, kiedy nie myślała o tem. Wtedy Iza i ja chichotaliśmy się i śmieli z całego serca, jak zwyczajnie w naszym wieki!. Byłbym żył w ten sposób całe tysiące lat. Raz, w obecności obu kobiet nie mogłem powstrzymać wykrzyku:
— Jakżebym chętnie spędził tak życie całe!
— I ja także, — odpowiedziała Iza. Mamo, ażeby tak zostać w Paryżu?
— Wiesz dobrze, że to niepodobna. Cobyś ty tu robiła?
— Dorosłabym i wyszła zamąż za p. Clemenceau. Prawda, że panbyś się chciał ze mną żenić?
— O! zapewne.
— Śliczna para! — powiedziała matka; — nie macie pieniędzy ani jedno, ani drugie.
— Czy to tak dużo trzeba? — rzekła Iza.
— A ja przecież zbiorę coś do tego czasu, — zawołałem gorąco.
— Słuchaj pan, — rzekła do mnie Iza — jeżeli nie znajdę króla czy księcia, którego mi mama obiecuje, przyrzekam solennie, że wyjdę za pana. Czy zgoda?
— Zgoda.
— Jakby to było zabawnie, żeby tak się stało.
I zaczęła się śmiać.
— Ale tymczasem, — powiedziała matka, — jutro wyjeżdżamy, i prawdopodobnie nie wrócimy nigdy.
Przy końcu posiedzenia, hrabina wziąwszy mnie na stronę rzekła:
— Moje kochane dziecko, jestem z tobą otwartą, zdaje mi się jakbyś należał do naszej rodziny. Mogłabym od kogo innego zażądać usługi o którą ciebie poproszę, ale chcę właśnie tobie ją zawdzięczać raz dlatego, żeś mi już ofiarował, a powtóre, że są położenia, które przyjaciołom tylko się wyjawia... Córka moja potrzebowała niemało różnych drobnostek do podróży; zbrakło nam pieniędzy. Czy możesz mi pożyczyć pięćset franków, które odeszlę ci natychmiast po przybyciu do Warszawy, gdzie mam odebrać znaczną sumę? Ale niech Iza nic nie wie o tem.
Byłbym chętnie uściskał Babuszkę za rozkosz, jaką mi sprawiła. Tak więc te kobiety,.którym tyle szczęścia zawdzięczałem w ciągu całego miesiąca, miały unieść z sobą coś, co pochodziło odemnie; tak, bo w chwili rozłączenia serce moje ogarniając razem matkę i córkę, śmieszność i wdzięk łączyło je w jednem wspomnieniu.
Odpowiedziałem tedy, że wieczorem ostatni raz je odwiedzę i przyniosę żądaną kwotę; a że przygotowania do drogi nie zostawiały im czasu na zajęcia się obiadem, zaprosiłem je na obiad do restauracyi; zgodziły się chętnie.
Mieliśmy się zejść o szóstej w Palais-Royal. Witając się wsunąłem bilet pięćsetfrankowy w rękę Babuszki. Zamówiłem najprzedniejsze dania z karty, z tem smutnem niedoświadczeniem ubogiego chłopca, mało obeznanego z rzeczą. Matka rozgadała się bardziej niż zwykle. W tym stanie pół pijanym kto inny na mojem miejscu byłby spostrzegł niemało sprzeczności ze wszystkiem, co mówiła po trzeźwemu; ale ja wówczas jeszcze oddawałem się cały przyjemności przebywania jak najdłużej obok dwóch istot, które nazajutrz miałem utracić na zawsze. Iza była szalenie wesołą. Przy deserze wyśpiewywała jak ptaszek, śpiew przeplatując najdzikszemi projektami, które wszystkie brały źródło w jednemi „Jak będę bogata, bądę miała to, zrobię tak”, jak gdyby nie wątpiła, że będzie kiedyś bogata i bardzo bogata.
Odprowadziłem je do domu, pożegnaliśmy się: przyrzekłem im wysłać biust, rysunki, medaliony niewykończone jeszcze. Postanowiliśmy pisać do siebie, donosić o sobie wzajem. Hrabina obiecała mi postarać się o zamówienia do Cesarza Rosyjskiego, i nareszcie ucałowała mię czule. Iza także nagle, z całą naiwnością nadstawiła mi oba policzki.
— Dowidzenia, mężusiu! — powiedziała.
— Dowidzenia, żoneczko!
I ściskając mi rękę, jak gdyby naprawdę uważała się zaręczoną, znikła w alei nadbrzeża Szkolnego i czy uwierzysz kochany przyjacielu? słowa: mężusiu, żoneczko, ja uważałem na seryo i powiedziałem sobie: „Dla czegożby nie?“ I zdały mi się podobnym do osiągnięcia celem przyszłych dostatków i pracy mojej. Kochałem, nie było żadnej wątpliwości, miłością zapewne taką, jaką można czuć dla dziecka, ależ nareszcie kochałem. Dusza moja drżała pod pierwszym promieniem miłości, jak zielone równiny pod pierwszym brzaskiem jutrzenki. Jeszcze to nie słońce, ale już światełko.
Zżyłem się odrazu z myślą tej przyszłości, zaprzysiężonej wśród śmiechu. W usposobieniu przesądnem i tkliwem jak moje, taka miłość dziecięcia musiała się stać z czasem potężnem uczuciem, jak owe ziarnka, które, gdy je w zabawie na pulchną ziemię rzucimy, zrazu małe źdźbło wypuszczają, aż później stają się drzewem.
Zresztą, przyrzeczenie owo wzmacniało tajne me postanowienia, i choćby ten jeden tylko miało skutek, już przez to samo byłbym się był w niem utwierdził. Przypuszczając, myślałem, że nie doprowadzi nas do niczego, będę miał moją Beatryczę w miniaturze która mię od płochych miłostek uchroni. Takie były tajne me postanowienia, mogę je wyznać dziś, kiedy się już na śmieszność narazić nie boję.
Zresztą, oddawna już przysiągłem był sobie pojąc za żonę taką tylko kobietę, którą ukochać, i zachować się dla niej sercem i ciałem niewinnem. Raz, że nie chciałem żadnej kobiecie, jakąbykolwiek była ona, wyrządzać krzywdy takiej, jaką ktoś matce mojej wyrządził, powtóre, nie chciałem również by kochanka, wybrana z takich, które mieć mogłem, spaczyła mi mój zawód i zmąciła życie. Małoż do koła widziałem artystów, wstrzymanych w połowie drogi zabójczemi skutkami łatwych miłostek, które zrazu zdają się bez następstw żadnych, a które jednak wloką za sobą rozpustę, nędzę i jałowość moralną! Platoniczna więc miłość godziła się wybornie z mym programem, i zabrałem się znowu do pracy tak gorliwie, jak gdybym w ciągu dwóch czy trzech lat potrzebował zdobyć sobie sławę i zgromadzić mienie, a to dla otrzymania ręki narzeczonej mojego wyboru. Takież samo marzenie jak wszystkie. Czyż inne być powinny marzenia lat dwudziestu?
Jednakże dziewiczość moja, w której traf ten umacniał mię bardziej jeszcze, była dla moich kolegów, o wiele mniej idealnych, ciągłym przedmiotem żarcików i niedowierzania. Poczęto przypisywać tej powściągliwości, pobudek których nie wyłuszczałem nikomu; inne jeszcze przyczyny, niezależne od mojej woli Narcyss, Józef, i ten syn Merkurego i Wenery, którego nimfa Amalcis uwieść nie zdołała, poczęli iść w porównanie. Nasyłano na mnie najpiękniejsze, najponętniejsze i najprzystępniejsze istoty. Zachwycałem się niemi używałem ich za modele, a gdy zaczepki stawały się zbyt natrętnemi, odpowiadałem im poprostu, że nie mam czasu do stracenia.
Mógłbym zresztą znaleźć tak u starożytnych, jako i współczesnych tłómaczenie, gdybym go potrzebował; przykład powiem raczej. Wiadomo wszystkim, że wielki malarz francuzki S.., naśladowca Rafaela, tylko nie w tem co dotyczy miłości, cześć natury posuwał tak daleko, że klękał przed ciałem każdej ładnej dziewczyny, która mu za model służyła. I ostrożnie, jak patenę, całował ledwie dotykając ustami tę część jej ciała, co zdawała mu się najpiękniejszą, traktował dziewczynę, bóstwo, i dziękował Bogu, że ją tak piękną utworzył. Takie wstępne adoracye nazywał ofiarą sztuki Należałem do jego szkoły, wyjąwszy całusa.
Przedmioty do moich utworów instynktownie brałem z legend wolnych od nieskromności. Byłem i byłbym zawsze, gdybym mógł być czemś jeszcze czcicielem nagości; sądzę, że to jest właśnie sztuką w całem znaczeniu, najszlachetniejszą i najwznioślejszą, ale niezawodnie nic niema niebezpieczniejszego zarazem. Gdyby nagość objawiała się tylko ludziom wyższego smaku, a przynajmniej mężczyznom dojrzałym, nicby jej zarzucić nie można, ale, wystawiona na wszystkie bez wyjątku spojrzenia, w naszych Muzeach i ogrodach, staje się przedmiotem przedwczesnej ciekawości, źródłem niezbyt dokładnych wyjaśnień dla młodzieńczej wyobraźni, którą rozpala, oświecając przed czasem. Sztuka jest jednym z najwyższych objawów inteligencji człowieczej, wyższą wszakże nad nią jest cnota. Szanujmyż więc dzieci; nie narażajmy młodych dziewcząt ani na spuszczanie oczu przed dziełami naszemi, ani na przyglądanie im się ukradkiem od matek. Zresztą, sama już natura wskazuje sztuce co ma zmienić albo osłonić, a co my osłaniamy i zmieniamy, nie jest w istocie ani pięknem, ani zasługuje na widzenie.
W takich pojęciach utwierdzając się coraz mocniej, zająłem się, zaraz po odjeździe łzy modelowałem mojej Klaudji, tej Westalki posądzonej, która zaledwie przapaską swoją przypięła do statku wiozącego statuę Cybeli, aliści statek wpłynął do Tybru, mimo wiatry przeciwne. Tradycyjna potęga dziewictwa! Powtórzyła się ona z Joanną d’Arc przed Orleanem; tylko że dziewica chrześcijańska nie potrzebowała nawet zdejmować przepaski, dla niej dość było modlitwy, by statki wiozące jej wojsko szły pod wiatr przeciwny po Loarze.
Kladja miała wielkie powodzenie, i przyjaciele moi postanowili je uczcić po swojemu. Wyprawiono dla mnie świetny bankiet. Nie podejrzewałem ani trochę jaki spisek krył się pod temi kwiecistemi pozorami.
Sami mężczyzni mieli należeć do uczty, którą wydano w wytwornej pracowni Eugeniusza F... Udałem się na zaproszenie, bardziej szczęśliwy niż dumny z powodzenia, które stanowczo otwierało przedemną karjerę artyzmu. Obecność p. Ritz’a oddalała odemnie cień wszelkiej nieufności. P, Ritz nie byłby nigdy należał do jakiegoś nieprzystojnego żarciku; ale p. Ritz wcześnie zwykle opuszczał zebranie, a noc była długa. Upojono mię. Łatwo to przyszło; nie pijałem nigdy nic prócz wody.
Wiadomo panu lepiej, niż mnie dokąd dojść może rozwiązłość w słowach i w czynach, po sutym bankiecie, między młodymi ludźmi, artystami, niezależnymi, niepotrzebującymi przed nikim zdawać sprawy ani ze słów swych, ani ze swych czynów. Opowiedziano mi rozmaite zarzuty i przypuszczenia krążące o mnie, wprawdzie zawsze ze śmiechem, radząc mi wszakże niezwłocznie położyć koniec tej obojętności w rzeczach miłosnych, która w końcu stawała się kompromitującą dla mnie, a przynajmniej podawała mię w śmieszność.
Wiecież jaka była odpowiedź moja na zaczepne żarciki, szyderstwa, na dziwaczne wyzwania? Oto nagle, owładnięty pijaństwem i szałem, podniosłem się, cisnąłem złotem na stół, i bez namysłu, przy oklaskach całego zgromadzenia, ja Clemenceau, ja czysty, niewinny, wstydliwy, wniosłem najniesłychańszy, najrozbestwieńszy zakład, i uczułem chuć zwierzęcą, ślepą, potworną, rodzicę gwałtu i mordu, bijącą mi do głowy i wściekle dławiącą za gardło.
Jakiegoż to nowego człowieka pijaństwo zbudziło we mnie, w pośród mych najpiękniejszych i najdroższych postanowień? Byłżem tak mało panem siebie, że parę szklanek wina czerwonego czy białego zdołały zmienić mię w dzikiego zwierza, w nikczemnego rozpustnika, równego na chwilę najbardziej rozbestwionym pijakom z profesyi? Wtedy to zastanawiałem się nad sobą, badałem siebie i pojąłem wszystko.
Powiadają, że Bóg udarował człowieka wolną wolą. Ktdż to mówi? Ci, co wierzą temu; bo przecież Bóg nie zwierzał się nikomu ani z celów swoich, ani z części składowych których użył na swe twory. Jeżeli i nadawał wolną wolę, to chyba tylko pierwszemu człowiekowi, temu, który bezpośrednio wyszedł z rąk jego, bez współudziału żadnej człowieczej istoty, a wiadomo nam z tradycji jaki użytek człowiek zrobił z tego daru, za wpływem niewiasty utworzonej z niego. Poczynając od Kaina wolna wola istnieć przestaje. Kain nie jest już panem wszystkich swoich czynów; doznaje wpływu rodzina. Ojciec występny, syn zbrodniarz; fizjologiczna przemiana poczyna się, nastaje dziedziczny wpływ fatalności i niezawiesza się ani na chwilę. Jaki ojciec, syn taki.
Lekarze w praktykach swoich spotykają się często z niemocą, dziwną, zabijającą, chroniczną acz niedotkliwą, wypływającą z natury bez poprzedniczych symptomatów, wchodzącą w skład organizmu, a mimo to niezgodną z temperamentem, z budową, z nawyknieniami cierpiącego. Wtedy badają ściśle chorego albo jego rodzinę, i cofając się o jedno, dwa, trzy, o kilka pokoleń, odnajdują u którego z przodków przyczynę i źródło tych niespodziewanych objawów. Tak samo rzecz się ma z chorobami moralnemi. Przechodzą w dziedzictwo: po mieszanie zmysłów najlepszym jest dowodem. Datując od drugiego człowieka, przestajemy być stworzeniami Boskiemi; każdy z nas jest wytworem dwóch organizacyj, które miłość, npodobanie, interes, traf zetknęły z sobą, i już w jednakowej już w nierównej mierze nosimy w sobie dwojaką indywidualność, którą nam przekazano. Jeżeli dwie siły rodzące są sympatyczne, wspólczynne, że tak powiem, płód ma wszelkie dane do harmonji wewnętrznej, do równowagi, do żywotności, jak powiedzą lekarze i filozofowie; jeżeli przeciwnie jest rozdwojenie sił przyrodzonych, przeciwieństwo dwóch czynników ojca i matki, dziecko doznaje koniecznie dwóch przeciwnych wpływów, aż nim jeden gwałtownie drugiego nie pokona.
Otóż, aż dotąd wciąż doznawałem łagodnego matczynego wpływu, wyjąwszy chwili, kiedy rzuciwszy się na Andrzeja, omałom go nie udusił. W nieopisanym, potwornym postępku, jaki popełniłem wczoraj, ojciec objawił się znowu, i pokonał i zawładnął nawyknieniami i teoryami mojemi z większą jeszcze gwałtownością. Ten ojciec, który nigdy nie dał się poznać ze swem ojcowstwem, którego zataiłem w sobie aż do stanu nieistnienia, obwieszczał się w przestępstwie, podstawie urodzenia mego, i odzyskiwał publicznie, z nagłością piorunu, tajne prawa dziedzicznego przelewu. Zaiste, był dla mnie tem niebezpieczniejszy, iż wcale nieznany, a nieznane jakże zwalczać było Szczęściem, gwałtowność sama go zdradziła, i odtąd, ile razy dostrzegłem w sobie złego popędu, mówiłem napewno; „Aha! to Niewiadomy”. Niestety! w tej walce miałem zostać pokonanym i nie zawsze miało mi się dać zdemaskować go dość wcześnie.
Ocknąwszy się w domu po owym wygranym zakładzie, z całą pamięcią ohydy, wytrzeźwiony i ostudzony, łez wstrzymać nie mogłem i ukląkłem przed obrazem Izy, wzywając jej przebaczenia, ponawiając przed nią przysięgę tak źle dotrzymaną, i zaklinając się, że ją jedną kochać i dla niej jednej nietknięty żyć będę. Wstyd ze sromotnego mego postąpienia zaślubił mą duszę ostatecznie z tem dziewczęciem, które być może nie pamiętało już o mnie wcale. Uczyniłem ją moją patronką, mym aniołem stróżem, dziewiczą opiekunką moją: przyrzekłem zdawać jej codzienną sprawę z mego życia, a życie to wolnem mieć od wszystkiego, czegoby się ona rumienić musiała.
Występek, u tych którzy nie są występnymi nałogowo, dla których żal nie jest obcym, wywołuje dziwne skutki, stanowiące jedną z kar występnego: zmienia on istotną postać Dobra i nadaje pozory uczciwości bezwzględnej temu, co jest tylko względnie do niego uczciwem. I tak, w porównaniu z bardzo znaczną liczbą kobiet, Iza i jej matka zdałyby mi się tem, czem się wydawały w oczach wszystkich, i czem, logicznie rzeczy biorąc, niezawodnie być musiały; dwiema awanturnicami, z których jedna schodziła z pola, a druga wstępowała na nie. W porównaniu z poniżonemi spodlonemi istotami, u których noc przepędziłem, zdały mi się jak dwa anioły czystości, i pozostałem już w tem przekonaniu. Widziałem samą świetlaną ich stronę, wspominałem li tylko poczciwą uprzejmość matki, uroczą niewinność i piękność córki, wspólne dnie pracy i miłej gawędki, będące tak uderzającem przeciwieństwem tego, co wczoraj miałem przed oczami. Zaiste, jakkolwiek wyglądać będzie niebo w chwili, gdyśmy się z ciemnego i zgniłego wyrwali podziemia, czy zaśnieżone, czy dżdżyste, wyda nam się błękitniejszem niż kiedy. Rzecz skończona; Iza była dla mnie częścią nieba.
Jednakże, mimo całą stanowczość mojej woli, mimo całą pogardę złą tej pierwszej kobiety, mimo odrażające wspomnienie, jakie owa scena budziła we mnie, ta pierwsza kobieta nie wyszła z mego życia tak łatwo jak się spodziewałem. Nowe wrażenie, które poznać mi dała, sprawiło na mnie taki sam skutek, jaki dźwięk gwałtownie dobyty z instrumentów rżniętych w powietrzu sprawia. Długi czas czułem w każdym moim nerwie drganie krzykliwej tej nuty.
Owa istota była piękna, brunetka z bujnemi włosami atramentowego koloru, o metalicznych odbłyskach, z nizkiem czołem, z gęstemi brwiami. Oczy jej błyszczały z poza długich rzęs, nakształt tych prześlicznych rybek, półsrebrzystych pół szmaragdowych, co świecą się w wodzie po przez szerokolistne nadbrzeżne rośliny.
Moi przyjaciele zawstydzili się swego żarciku, widząc jego rozwiązanie. Pośpieszyli też niezwłocznie przepraszać mnie z całą powagą, możliwą w takim przedmiocie. Jeden z nich opowiedział mi, że Klaudya (dziewczynę tę przezwano imieniem Westalki) szalała za mną poprostu! Tryumf niemały, zważywszy że niewięcej miała serca od pięknej Imperyi, automatu z powieści Hoffmana.
Nie wiem jakie wrażenie z mojej strony sprawiłem na tej kurtyzance, ale spotykałem ją później w ciągu lat pięciu czy sześciu, i za każdym razem czułem żem drżał cały, a ona bladła. Między nami istniał jakiś węzeł niepojęty zaprawdę, ale istniał. Zmysły mają snać również swoją pamięć.
Wziąłem się do pracy zapamiętałej niż kiedy, bez żadnej innej rozrywki prócz listów Izy.
Otóż one; przechowałem je w całości i tak je tu załączam:

Mój kochany przyjacielu,

„Nie będziesz mi miał za złe, żem aż dotąd nie napisała do ciebie. A najprzód byłyśmy bardzo zmęczone, bo podróż jest bardzo długa i drogi złe o tej porze. Mimo największą chęć naszą podróżowania prędko i oszczędnie, zmuszonemi byłyśmy nocować jedną noc w Kolonii i jedną noc w Wrocławiu, a hotele tam takie drogie! Oddawna już jesteśmy w Warszawie. Jestem niewdzięcznica, powiesz pan pewnie. Codziennie zabierałam się pisać, ale mama była chora i miałyśmy dużo roboty.
„Ach! mój dobry przyjacielu, jakże żałuję Paryża i owych dni przyjemnych, spędzonych w twojej pracowni. Myślałam o panu dużo i często. Nie zapomnij, że jesteś moim mężusiem. Nie żartuję bynajmniej, mój panie. Powrócę i pobierzemy się. Mama zabrania mi mówić o tem, bo mówi że nie wypada, ale ja nie mogę powstrzymać się od powiedzenia panu że cię kocham z całego serca, i że chciałabym żebyś był przy mnie, albo ja przy tobie.
„Czy mój biust skończony? Kiedyż mi go przyszlesz? Sądzę że warto lepiej odrzucić kwiaty które są we włosach.
„Mama mówi że włosy moje są dosyć piękne, i długie, nie potrzebują żadnych ozdób. To mama tak mówi. Co prawda to miałam uczesanie greckie z którem nie było bardzo do twarzy, któregoś dnia na balu u szambelana Cesarskiego, gdzie miałam ogromne powodzenie. Bawiłam się bardzo dobrze. Ale to nie tak wesoło jak u pani Lespéron. Do widzenia, mój kochany przyjacielu. Pisz do mnie często i nie zapominaj mnie. Mama mi każe powiedzieć panu mnóstwo rzeczy. Napiszę do pana osobno. Ja zasyłam memu przyjacielowi najpiękniejszy ukłon Twoja żoneczka.

„Iza Dobronowska.

„P.—S. — Jak biust będzie gotów, możesz go pan przesłać przez ambasadę, udając się do sekretarza. To jeden z naszych przyjaciół. Tym sposobem nic nie będzie kosztować.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W cztery miesiące potem;
„Musisz być się pomału zdziwiony, mój kochany przyjacielu, nie otrzymując od nas wiadomości od bardzo dawna, jak również tem żeśmy ci nie podziękowali za biust, który już odebrałyśmy. Jeden pan, wielki amator, widział go i mówił że to śliczna rzecz, Mówił także mamie że jeśli zechce go sprzedać da jej za niego dwa tysiące franków. Mama nie chciała. Dopiero od wczoraj jesteśmy w Warszawie. Jeździłyśmy dla interesów do Petersburga. Mama spodziewała się otrzymać audjencję u Cesarza, ale Cesarz wyjechał do Odessy, bo jak się zdaje rozeszły się wieści o wojnie, Cesarz udał się na zwiedzenie miast południowych. Podobno z wami Francuzami mieliśmy się bić. Toby dopiero było ślicznie. W Petersburgu mówiono tylko o ostatecznej zagładzie Francyi i sądzę że wy zostalibyście pokonani. Nasi żołnierze są daleko piękniejsi, i daleko roślejsi od waszych. Ja myślałam już tylko o moim mężusiu, tembardziej że nie mówiłeś jako stajesz do popisu tego roku. Wynalazłam już sposób zobaczenia cię, mój panie. Jeżelibyś był żołnierzem, prędziutko dałbyś się wziąść do niewoli, dostawionoby pana tutaj i widywalibyśmy się swobodnie. Będąc w Petersburgu widziałyśmy się z moją siostrą. Gdybyś wiedział jaka ona ładna; mój szwagier, który jest jenerał-adjutantem przy Cesarzu towarzyszył mu w podróży. Moja siostra wyjednała dla nas audjencją u Wielkiego Księcia Następcy Tronu. Byłam bardzo dobrze ubrana; ale nie zdawał się uważać na mnie. Zdaje się zresztą, jak mi mama mówiła, że to człowiek poważny, który nie lubi kobiet. Nie rozumiem dobrze co to znaczy. To przecież tak ślicznie widzieć piękną kobietę. Wielki Książę powiedział mamie że będzie pamiętał o nas. Moja siostra dała mi prześliczną bransoletkę.
„Proszę pisać do nas często i mówić co się dzieje w Paryżu. Nudzimy się niekiedy potężnie. Dowidzenia kochany mężusiu. — Przyjmij ucałowanie swej żoneczki,

„łzy.

„Sierpień 18...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jakże to ślicznie z pańskiej strony pamiętać o moich urodzinach i przysłać mi kwiatek w liście odebrałam go z rana, w dniu w którym właśnie skończyłam rok czternasty. Otrzymałam różne upominki, ale żaden nie był mi tak miłym jak ten dowód pańskiej pamięci, Mama już teraz weselsza bo nasze interesa lepiej idą.
„Mama znalazła tu pewnego oficera, syna jakiegoś naszego krewnego, którego nie znałam wcale, a który jest ważną jakąś figurą przy Namiestniku. Bardzo dowcipny, ma przepyszne konie, przyrzekł że dobra nasze wrócone nam zostaną. Mama mi opowiadała, że mówił z nią o mnie, tak jakgdyby chciał się ze mną żenić; ale mama nie znajduje go dość bogatym. A jednak ma najmniej dwakroć sto tysięcy liwrów dochodu. Śliczna rzecz cóż kiedy moja biedna matka wiecznie marzy o tronie dla mnie. Ofiarował mi pierścionek. Prześliczny turkus, najbłękitniejszy jak tylko można, z brylancikami po obu stronach. Wart z pięćset franków bardzo mi w nim dobrze. Mama łączy panu przezemnie ukłony. Dowidzenia, mój kochany przyjacielu,

„Iza.

„Listopad 18...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„I znowu długo nie pisałam do pana, bo mama była chora i przytem interesa nasze idą coraz gorzej. Szczęściem podczas przychodzenia do zdrowia mamy byłyśmy na wsi u ciotki tego młodego człowieka, o którym mówiłam ci w ostatnim liście, wyjechała ona na cały rok i pozwoliła mu na ten czas swego pałacu. Obszerne to i piękne bardzo, mnóstwo drzew stuletnich i pełno kwiatów. Pustka tu ogromna, zupełna wieś. Nie widać nigdy żywej duszy, z wyjątkiem tego młodego człowieka, który kilka razy przyjeżdżał nas odwiedzać, jakgdyby nie był u siebie. Nauczył mię jeździć konno. Ruch bardzo dobrze działa na mnie, kaszlałam troszkę, teraz nie kaszlę i wyrosłam przynajmniej na dwa cale. Jeżeli interesa nasze się nie poprawią, zostaniemy na zimę pomimo mrozów; ale są tu ogromne piece we wszystkich sieniach, tak samo jak w mieście, a zresztą trudno, trzeba się oszczędzać, Dowidzenia, mój kochany przyjacieiu, nie zapominaj o mnie.

„Twoja Iza.
„Drogi panie,

„Winnam po tysiąckroć przeprosić pana żem dotąd nie odesłała mu bagatelki, którą tak uprzejmie pożyczyć mi raczyłeś. Iza mówiła ci zapewne w swej korespondencji, do której ją upoważniłam, a która stanowi jedną z nielicznych rozrywek tego kochanego dziecka, żeśmy miały bardzo wiele nieprzyjemności z przyczyny sekwestru.
„Ani się domyśla, biedactwo, ile trudów zadaję sobie, byle ona była kiedyś bogatą i szczęśliwą jak siostra, która mówiąc nawiasem mogłaby się okazać nieco wdzięczniejszą. Nigdy nie byłyśmy w takiej biedzie jak teraz po powrocie z Francyi. Nie wstydzę się tęgo; są imiona, które niedola uświetnia bardziej tylko, i my nosimy właśnie jedno z takich imion. Nareszcie widnokrąg zaczyna się wyjaśniać, i sądzę że w niedługim czasie ujrzymy koniec trosk i zmartwień naszych.
„Tymczasem odeszlę ci, kochany panie, z najpierwszych pieniędzy jakie otrzymam, i z najczulszem podziękowaniem, owe pożyczone mi pięćset franków, które bardzo nam się przydały. Nie zapomnij mię, proszę, polecić pamięci zacnej twojej matki, i chciej wierzyć w uczucia życzliwości i wdzięczności mojej.

„Hrabina Dobronowska.

„Dowiedzieliśmy się z Francuzkich dzienników o nowym pańskim posągu, który zyskał ogólne uznanie, co zresztą i nie mogło być inaczej. Przyjmijże szczere powinszowanie od kobiety, która, jak bądź mieszkanka. Północy, nie jest mimo to całkowicie dziką, i która wie z pewnością równie dobrze jak kto inny co sądzić o pięknym twym talencie. Pisuj pan do nas odtąd do Warszawy, Plac Zamkowy Nr. 17. Tam to bowiem ostatecznieśmy się zainstalowały

Rok cały żadnego listu, następnie:

„Mój kochany przyjacielu, zechciej wyświadczyć mi grzeczność; odpowiedz odwrotną pocztą. Zapytaj twej matki ileby żądała za całkowitą wyprawę kobiecą, jak można najwykwintniejszą, z cyframi i koronami, ale samą tylko bieliznę. Potrzebna także męzka i szlafrok. Zwyczaj tu taki że panna młoda wnosi te dwie rzeczy. Zapłata gotówką a nawet, jeżeli trzeba, połowę z góry. Proszę mi odpowiedzieć jaknajśpieszniej, Stara przyjaciółka,

„Iza Dobronowska”.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Niespodziewałam się, łaskawy panie, więcej niż niegrzecznej odpowiedzi, którąś mi pan przysłał. Usługa, jakiej żądałam od niego była bardzo prostą, ponieważ pańska matka zajmowała się szyciem jeszcze gdyśmy wyjeżdżały z Paryża, dwa lata temu. Nie wiedziałam że nie trudni się niem więcej, a w okolicznościach w jakich się znajduję niema nic nadzwyczajnego żem się zwróciła do pana. Praca na życie nie krzywdzi nikogo, ponieważ ja i matka moja żyłyśmy często z pracy rąk własnych. Nie mniej wszakże ucieszyła mię wiadomość, że matka pańska tego już nie potrzebuje, a teraz łączę panu najpiękniejszy ukłon.

„Iza Dobronowska“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znowu rok bez wiadomości żadnej. Wreszcie pisze:
Mam dużo zmartwienia. Dlaczegóż jesteś pan pierwszą osobą, której powierzyć je pragnę? Czy pamiętasz jeszcze o mnie? Czy zawsze mię nienawidzisz? Nie pytam się czy żyjesz: ponieważ jesteś znakomitością, wiedziałabym gdybyś umarł; powiedz mi pan tylko czyś szczęśliwy, jak z duszy pragnę tego, i czy chowasz jeszcze na dnie serca życzliwe wspomnienia dla swojej szkaradnej i nieszczęśliwej Izieczki, która bardzo potrzebuje rad i przyjaźni swego kochanego przyjaciela.
„Nie pisz pan do mnie na Plac Zamkowy; wyprowadziłyśmy się ztamtąd. List adresować proszę na ulicę Piwną, dom Herthmana, pod nazwiskiem panny Wandy. Później powiem panu czemu mama nie powinna wiedzieć żem do ciebie pisała. Moja biedna mama zresztą jest bardzo smutna i bardzo niezdrowa.

„I...“
„Jakże jesteś dobry i jak ja kocham ciebie, najdroższy mój przyjaciel., Miałam słuszność nie wątpić o twem zacnem sercu. Czytając list twój zostałam do łez wzruszoną. Pytasz mię co się stało. Stało się to, że mama powzięła była nadzieje, które nie ziściły się ani dla niej, ani dla mnie, i żeśmy nigdy nie były w tak smutnem jak dziś położeniu. Znasz pan mamę: łudzi się łatwo i święcie wierzy we wszystkie swoje nadzieje. Rzecz szła moje zamążpójście, które nie byłoby wprawdzie ani królewską, ani książęcą partją, zawsze jednak przewyższałoby najśmielsze moje marzenia. Poświęciłam się dla niej, gdyż nie kochałam tego młodego człowieka, choć był szlachetnie urodzony i bogaty, ależ koniec końców nie kochałam go. Oświadczył się o mnie, wszystko było ułożone. Nie wiem co tam nagadano jego rodzinie, dość, że był zmuszony cofnąć swoje słowo. Mama zawróciła mi była głowę tak samo jak sobie; robiłyśmy tedy wydatki szalone, mające się opłacić mojem zamążpójściem. Zresztą, Sergjusz, takie jego imię, zachęcał nas do tego, i mama spodziewała się związać go silniej jeszcze tym sposobem ponieważ znał nasz stan majątkowy i tak stawał się moralnie odpowiedzialnym za spowodowane przez się wydatki. Gdy familja jego dowiedziała się o tych zamiarach i zobowiązaniach, uderzyła na alarm, a ponieważ był nieletni i nie mógł się żenić bez zgodzenia się ojca i matki, którzy grozili mu całkowitem wydziedziczeniem, chciał mię tedy wywieźć za granicę i w Anglji zaślubić; ale cóżbyśmy oboje robili bez majątku? Jego ojciec który jest bardzo wpływowy, posunął się aż do starania o uwięzienie nas, mamy i mnie. Syn musiał mu pewnie grozić wyjazdem. Walka była niemożliwą. Mama ustąpiła pod warunkiem że wszystkie koszta jakieśmy poniosły napróżno, będą jej zwrócone. Było to zupełnie słuszne; ale i na tem straciłyśmy dużo, bo moja biedna mama w niczem niema porządku i zapomniała bardzo wielu rzeczy. Wyprawiono Sergiusza za granicę. Pisze do mnie ciągle że mię kocha i żebym czekała na niego, i że się ze mną ożeni po przyjściu do pełnoletności, ale mu nie odpisuję. Sprawa ta narobiła wiele hałasu. Mama omało nie umarła ze wszystkich tych zmartwień tymbardziej, że otośmy się poróżniły, wskutek tej historji, z moją siostrą i szwagrem, którzy tego tylko pragnęli by się nas pozbyć jaknajprędzej. Środki nasze z każdym dniem się wyczerpują. Powoli sprzedajemy wszystkie biżuterye, które Sergiusz mi podawał i których nie chciał przyjąć napowrót. Bez tego nie wiem jakbyśmy żyły, i dużo na tem tracimy. Teraz radź mi

mój kochany przyjacielu! Ach! jakżeś szczęśliwy żeś mężczyzną, że masz talent, i że mieszkasz w kraju wolnym. We Francyi nie spotkałoby mię to, co tutaj. Szczęściem mam prześliczny głos i codzień piękniejszą się staję; mogłabym dawać lekcje śpiewu. Ciężka to rzecz, ależ żyć trzeba. Chciano mię zaangażować dla Petersburskiego teatru; ofiarują mi pięć tysięcy rui>li srebrem, około dwudziestu tysięcy franków, ale mama nie chce żebym wstępowała na scenę. Nie wyrzeka się ona nadziei wydania mię za mąż, czy za Sergjusza czy za kogo innego; ale ja nie chcę się więcej narażać na podobne próby, Radź mi! co mi każesz zrobić, zrobię. Sergjusz teraz w Wiedniu; pisze, że pojedzie do Paryża. Będąc tam odwiedzi pana z pewnością. Mówiłam mu o panu bardzo często że aż nie chciał bym do ciebie pisywała. Był zazdrosny, miał rację, Kochałam cię, i kocham więcej niż jego. Byłeś tylko był w Paryżu i byle list mój cię zastał! Będę wyczekiwać listonosza bardzo niecierpliwie.
„Dowidzenia, mój najlepszy przyjacielu, nie zapomnij o dawnej twej żoneczce,

„lzie“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Cóż chcesz bym miała sobie do wyrzucenia? Nie starałam się ani trochę o rozkochanie w sobie Sergjusza! To tak samo przyszło, Zresztą, mama nie zostawiała nas nigdy samych we dwoje. Przy niej mówił, że będzie moim mężem, tak samo jak i pan mi mówiłeś. Tylko że, pan, żartowałeś, on nie żartował wcale, ponieważ jestem starszą o dwa lata niż byłam w Paryżu, jestem słuszna i rozwinięta nad wiek, i rzeczą jest prostą by mię kochano, jakkolwiek nie myślę o tem. Mama spokojnie dawała wzrastać tej miłości u Sergjusza, i dopiero wtedy powiedziała mi o niej kiedy prosił ją o moją rękę. Cóż chciałbyś żebym zrobiła? Nie mam majątku, nie mam nawet żyć z czego. Gdyby tak mama umarła, cóżby się ze mną stało? Nie mam prawa myśleć wyłącznie o sobie; powinnam pomyśleć o niej co mię wychowała, i złożyła we mnie wszystkie swe nadzieje szczęścia i dostatków, a u niej jedno bez drugiego nie istnieje.
„Czy sądzisz że życie jakie tu wiodłam od lat kilku tak mi się bardzo podoba? Wiecznie pokazywać się tłumom, być oglądaną niby jaki okaz ciekawy, słyszeć powtarzanie sobie w oczy że się jest piękną, i czuć że to do niczego nie prowadzi, nie bardzo to zabawne w końcu. Mama chciała tego. Ileż to razy poszłyśmy na bal bez obiadu! Ileż razy zastawiałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy dla sprawienia mi stroju! Ile długów, przykrości, ile scen z wierzycielami, na których owa piękność, co mi miała sprowadzić miljony, nie wywierała najmniejszej władzy! Sergjusz posiadał bogactwa niezmierzone, wychodząc za niego widziałam koniec naszych udręczeń. Nie kochałam go miłością, ale był to dobry chłopiec i byłam dla niego z prawdziwą przyjaźnią. Słysząc ciągle matkę dowodzącą, że świetnie wychodzę za mąż, zdawało mi się rzeczą naturalną wyjść w końcu. A jednak nie jestem chciwą dla siebie. Gdybym mogła iść za własnem przekonaniem, chciałabym poślubić skromnie i prosto człowieka kochanego, i cały czas przy nim spędzać. Widzą dobrze że piękność to nie wszystko. Są panny równie piękne, piękniejsze odemnie i przytem bogate. Z takiemi to bogaci mężczyźni się żenią, i mają wielką rację. Nie trzebaż więc robić mi wymówek, gdy proszę pana o radę.
„W oczekiwaniu pańskiej odpowiedzi, zgodziłam się była śpiewać na koncercie, który dawał mój profesor śpiewu; otrzymałam rzęsiste oklaski. Obiecywał podzielić się ze mną, dał tylko pięćset franków: zawsze to coś. Gdybym była pewną zarobić tyle, ile razy śpiewać będę, śpiewałabym codziennie, to mię nie męczy ani trochę.
„Jaka szkoda żeś mnie pan nie słyszał, powiedziałbyś mi otwarcie swoje zdanie. Nie chcesz żebym wstępowała do teatru. Za wiele tam mówisz pokus dla mnie. Jakie pokusy? W takim razie znajdźże mi męża, człowieka któryby zechciał mieć poczciwą żoneczkę i któryby nie dbał o posag. Oto rzecz główna. Powiedz mu że go kocham z całej duszy i będę śpiewać jedynie dla niego; ale niechaj się pospieszy, bo oto nadchodzi zima, a i w Polsce mrówki nie hojniejsze jak we Francyi. Gdybyś pan był co dobrego, przysłałbyś mi swój portret. Musisz być także bardzo zmieniony; ja przyszlę ci swój. Kazałam go robić wprawdzie nie dla pana, ale jestem pewna, że nie mam lepszego nad cię przyjaciela, więc darowuje go panu. Postaram się o sposób przesłania ci go niezwłocznie.
„Do widzenia, łaskawy panie, nie kocham cię już ani trochę; brzydki jesteś i zanadto skory do posądzanie ludzi o złe sprawy.

„Iza Dobronowska“.

„Nie czekam nawet twojej odpowiedzi, najdroższy mój przyjacielu, by ci zawołać ze wszystkich sił moich: Ocal mię, błagam, nie zostawiaj mię w położeniu w jakiem jestem. To cobym mogła ci opowiedzieć, gdybyś był tutaj, nie, nie, napisać ci tego nie mogę: to zbyt okropne i nie należy obwiniać własnej matki jakkolwiekby postąpiła; ale na miłość boską, ratuj mnie. Trzeba byś koniecznie, i to jak można najśpieszniej, wynalazł środek sprowadzenia mię do Francyi, ale chciałabym wyjechać sama. Mieszkać przy matce niepodobnaby mi było. Gdybyś wiedział co zaszło między nami i to wskutek czego! Nie wymagaj żebym ci opowiadała takie rzeczy. Pomyśl ilebyś cierpiał gdyby ci przyszło mówić co na matkę; ale pan, pan jesteś mężczyzną. Na wszystko co masz najświętszego zaklinam pana, szukaj i znajdź jaki środek wyrwania mię ztąd. Czy nie mogłabym zamieszkać przy twej matce? Dawałabym lekcye śpiewu, byłabym nauczycielką; mówię po angielsku jeszcze lepiej niż po francusku, w czem nie jestem bardzo mocna, ale się nauczę. Pragnę jedynie zarabiać na życie. Powiedzą tu o mnie co zechcą, żem uciekła z kochankiem, że jestem dziewczyną zgubioną, co mię to obchodzi? Będę miała świadectwo własnego sumienia i pański szacunek. Gdy bym miała pieniądze, wyjechałabym dziś jeszcze w nocy, jestem jak warjatka. Jedna z przyjaciółek pożycza mi swego paszportu, ale nic nad to pożyczyć mi nie może, nie bogatsza ona odemnie; o jedno tylko proszę pana, jeżeli nie możesz mi dopomódz w tem zdarzeniu, to żebyś nigdy o tym liście nie wspominał matce mojej, sam nawet swojej, któraby mię potępiła, wystawiając sobie że wszystkie matki takie jak ona. Bodajby tak było! Myślałam już o wstąpieniu do klasztoru, ale boję się czy starczy mi odwagi w nim pozostać. Czuję w sobie siłę i wolę pozostania kobieta uczciwą, ale na swobodzie, wśród ludzi. Jeżeli mama pańska mnie nie zechce, możeby córka p. Ritza chciała? Wszak ona ma już trzyletnie dziecko, niechże mnie weźmie za guwernantkę! Alboż też pani Lespéron, u której poznałam pana (ach! gdzież dziś ów wieczór szczęśliwy?), czyby nie mogła, ona co zna tyle osób, znaleźć mi jakie miejsce albo wydać mnie za mąż? Pieniądz nie powinienby być jednak wszystkiem, i młoda dziewczyna ładna, skromna, pracowita, boć przepracowałam już nie mało godzin, nie mówiąc nic nikomu, i na życie dzienne zarabiałam nieraz nocą, nareszcie dziewczyna uczciwa, dowodzę tego przecież w tej chwili, kiedy odemnie tylko zależałoby być bogatą poświęcają tę uczciwość (pojmujesz pan? to okropność, mój Boże!), dziewczyna taka jak ja czyż nie zastąpi posagu dla człowieka z sercem? Nareszcie zrobisz z Izą co zechcesz. Jestem przekonana że nie mam lepszego nad cię przyjaciela, a pan możesz być pewien że nikt cię tak nie kocha jak twoja nieszczęśliwa żoneczka

„Iza Dobronowska“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jesteś dobry jak Bóg sam. Płaczę z wdzięczności i szczęścia pisząc do ciebie ten list ostatni. Doprawdy, kochałeś mnie od pierwszego wejrzenia? Ja także kochałam ciebie, więc to widać dlatego tak zawsze myślałam o tobie. Przeznaczenie istnieje rzeczywiście, widzę to teraz. Uściskaj odemnie swoją matkę. Wyjadę jutro, dziś wieczór jeszcze, jeśli będę mogła. Jakże mi śpieszno cię widzieć! Dowiesz się o wszystkiem. Przysyłam ci najdłuższy promień moich włosów. Przynajmniej jeśli umrę w drodze zostanie ci cząsteczka mego życia, i przekonanie, żem umarła z myślą o tobie; Z chwilą otrzymania tego listu nie wychodź już z pracowni i drzwi na klucz nie zamykaj. Obaczysz je otwierające się nagle, to będę ja! — Jakie szczęście! kocham cię! kocham cię! kocham! Jak mi błogo że mogę ci to powiedzieć nareszcie. Twoja tą razą prawdziwa żoneczka,

„Iza“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była szczerą kiedy tak pisała. W tej godzinie gdy tyle mam przeciwko niej zarzutów, gdy tak bardzo wszystkich jej win potrzebuje dla zmniejszenia ciężaru mojej winy, przysięgam, ona nie kłamała, kochała mię wtedy. Nie wątp pan o tem drogi przyjacielu, nie staraj się w wątpliwość wprowadzać nikogo. Szanuj owe chwile! Nie obmyślała ona nic zawczasu. Jak i ja podlegała fatalności dziedzicznej. Podlegała jej nawet podwójnie będąc zrodzona z dwóch istot zepsutych do głębi.
Nazajutrz po otrzymaniu ostatniego listu, odebrałem następny:
„Zabierasz mi pai moje dziecko, moje dziecko jedyne, dla którego tyloletnie zniosłam poświęcenie, a które tak źle mi się za nie wypłaca! Życzę i pragnę szczęścia dla was obojga, ale w nie nie wierzę. Ta co jest niewdzięczną dla własnej matki, będzie i dla męża nie wdzięczną. Ma ona wszystkie papiery potrzebne do aktu ślubnego, któremu się opierać nie chcę, ponieważ nie mam nic jej dać w zamianę. Bądźcie spokojni, nie usłyszycie o mnie nigdy więcej. Obowiązek mój spełniłam aż do końca, przekonasz się pan sam kiedyś że miałam słuszność, i pożałujesz złego, któreś mi wyrządził.

„Mam zaszczyt pożegnać pana.
„Hrabina Dobronowska“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie myślałem naturalnie poddawać tego listu, ani pod sąd matki, ani p. Ritz’a a zresztą, dotąd ani jednemu ani drugiemu nie mówiłem na serjo o Izie, a przynajmniej o moich względem niej zamiarach.
W owym czasie położenie moje finansowe było wyjątkowo świetnem, jak na artystę mojego wieku. Nie mogłem podołać zamówieniom. Zarabiałem na czysto trzydzieści do czterdziestu tysięcy franków rocznie. Dwie trzecie z tego umieszczałem na procencie, a i tak jeszcze oboje z matką żyliśmy bardzo wygodnie, nawykli oddawna do pracy, oszczędności i prostoty. Zresztą dążyłem do tej niezależności materjalnej, któraby pozwoliła mi rozrządzać sercem według własnej woli. Byłem silny wesół, niezmordowany; nie znałem granic żywotności własnej. Nie bałem się zarówno przyszłości jak obecnej chwili, i śpieszno mi nawet było dźwignąć jeden ciężar więcej na swe ramiona. Chciałem nie tylko wszystko samemu sobie zawdzięczać, ale pragnąłem nadto by drudzy a przedewszystkiem kochana przezemnie kobieta, pomyślność swą, dostatki i szczęście mnie jednemu winną była. Ponieważ los dawał mi talent, zdrowie, dostatki, uważałem się odnośnie do ludzkości za dłużnika, i pragnąłem dzielić się z mniej szczęśliwymi od siebie. Słyszałem często mówiących: „Dla czego się nie żenisz? W twojem położeniu mógłbyś zrobić świetną partję, z takiem prowadzę niem, z taką opinją, możesz, powinieneś wszystko osiągnąć. Wejdź w jaką porządną rodzinę. Chcesz ożenię cię, i t. d., i t. d.“ Odmawiałem, Naprzód dlatego, żem nie chciał w położeniu już zdobytem przeszłość matki mojej poddawać pod rozbiór jakiej „prawej„ rodziny, w skład której wejśćbym zapragnął; następnie, żem upodobał sobie w wyż wymienionej idei.
Uboga dziewczyna, matka moja, została zdradzoną, porzuconą przez mężczyznę; trzeba więc by inna uboga dziewczyna, moja żona, mogła powiedzieć, że znalazł się mężczyzna co ją wziął jak stała bez pieniędzy, bez opieki i uczynił swą towarzyszką szczęśliwą i poważaną. To mi się zdawało koniecznem zrównoważeniem w świecie wszechrzeczy, na korzyść tej uczciwości, co się stała zasadą i podstawą mego życia. Nareszcie miłość artysty, miłość szalona, fatalna miłość, zwijcie to uczucie jak zechcecie, ja kochałem Izę.
Opanawała mię ona przez to pierwsze pojawienie, co mię tak olśniło, przez piękno którego była najdoskonalszym wyrazem, przez bojaźń utracenia jej na zawsze, przez zazdrość, żal, przez nagłe odwołanie się biednej dziewczyny do mego przywiązania, gdy mię błagała o wyrwanie jej z grożących niebezpieczeństw, przez konieczną potrzebę mej opieki, przez nędzę nakoniec, co dla ludzi zwyczajnych stało by się raczej przyczyną zerwania. Dodajcie do tego czystość moich obyczajów, gwałtowną potrzebę miłości, wypowiedzenia jej, dowiedzenia jej, nieuniknioną w moim wieku, napastującą mię, drażniącą. A potem, jeszcze jeden urok: kochać istotę, dziecięce ledwie rysy której pamiętamy, kobieca twarz której jest nam nieznaną jeszcze; którą się przedstawia, którą się wyobraża, którą się marzy, ale której określić ani uwydatnić sobie niepodobna, na którą oczekujemy każdej chwili, z całym niecierpliwym niepokojem duszy, rwącej się do niej, jak ona do nas, którą czujemy zbliżającą się zwolna do powietrza naszego oddechu, której nadejście słyszymy całem sercem, w ramiona której mamy się rzucić na całe życie. Oh! nie byłoż to; zaprawdę czystą atrakcją dusz, przyczyną miłości prawdziwej?




II.

Opowiedziałem o wszystkiem matce, nie tyle z zamiarem poradzenia się jak raczej zawiadomienia jej po prostu. Oddawna już postanowiła ona była nie wpływać na mnie w żadnym razie, znajdując mię tysiąc razy mędrszym i rozsądniejszym we wszystkich sprawach niżby się kiedykolwiek spodziewać mogła. Wszystko com czynił, czyniłem dobrze. Była mi wdzięczną żem się nigdy w jej przeszłość nie wdzierał, i sądziła się obowiązaną w zamian do mojej nie wglądać. Szczęście moje było jej dewizą. Zdawało jej się rzeczą naturalną, by wszystkie kobiety szalały za mną. Zdawało jej się rzeczą prostą, bym się ożenił z ubogą dziewczyną.
Z drugiej znów strony, żyła w sferze takiej mierności, że mnóstwo możliwości okazało się niedostępnemi jej przewidywaniom. Znosiła skutki złego, ale nie wyrządziła go nigdy; nie mogła go więc przewidywać. A może też widząc mię rosnącym w sławę, bała się by duma nie opanowała mię z czasem, a świetny jaki związek nie oderwał od niej. Ożenienie więc takie przy którem czułaby się potrzebną, przyjętą, zrozumianą, uśmiechało się jej z góry.
Urządziła tedy pokoik dla córki, jak już zwała Izę, i oczekiwała na nią z niecierpliwością równą niemal mojej.
Przyjaźń i wdzięczność woja dla Ritz’a zawsze były te same co dawniej. Stosunki z konieczności stały się rzadszemi. Na pozór nic się między nami nie zmieniło: było to wszakże jego raczej niż moją zasługą. W istocie, za każdem nowem mojem powodzeniem, niektórzy z zapalczywszych mych wielbicieli, z tych co to nie umieją podnieść jednego bez poniżenia drugiego, chwycili się sposobności by napaść na jego dzieła. Niejednokrotnie drukowano w sprawozdaniach, że zdobycie się na takiego ucznia było nie małem szczęściem dla niego, bez tego bowiem na nicby się nie zdobył. Było to nieszlachetnem, było to niesprawiedliwem; on wszakże nie dawał poznać po sobie ile niesprawiedliwość taka go bolała. Im więcej okazywałem mu serdeczności, tem więcej zdawało się jakobym chciał zadosyć mu uczynić za tę nagłą sławę; im więcej starałem się zacierać niknąć w obec niego, tem bardziej go poniżałem. Położenie moje względem niego stawało się przez to niezmiernie drażliwem niekiedy. Zawdzięczałem mu wszystko, nie byłem zdolny zapomnieć o tem, a nie wolno ml było nawet podać mu najprostszą radę, albo wyrazić pochwałę, pod karą dotknięcia go boleśnie pozorem wyższości. Przychodził do mnie; przypatrywać się gdy pracowałem; pokazywałem mu studya; pomysły swoje od dawałem pod sąd jego: zasięgałem jego rady co do dzieł moich. Kilkakrotnie zdarzyło mi się odwołać się do niego. Udawałem jakobym nie mógł poradzić i prosiłem go o pomoc. Była to największa rozkosz jaką mu sprawić mogłem, to też po skończeniu dzieła, skoro podziwiano szczęśliwy ruch, wyraz, linię, do których on się przyczynił, starałem się powtarzać w obec niego:
— To pomysł mego dobrego mistrza; jemu to należą się pochwały.
Ściskał mię wtedy gorąco; ale z samego uścisku odgadywałem, że mię rozumiał, i że posiadał tyle wielkości duszy by mi przebaczyć chęci poczciwe:
Mieszkał razem z córką, zięciem i dwojgiem ich dzieci. Co się tyczy rodziny, ta nie pozostawiała mu nie do życzenia. Konstanty ukończył St. Cyr jako jeden z pierwszych uczni, i był już tem, co przyrodzenie zawsze w nim przepowiadało, jednym z najlepszych dowódzców w Afryce. Pisywaliśmy do siebie i jak tylko przybywał do Paryża za urlopem, drugie z kolei jego odwiedziny mnie się dostawały.
W okolicznościach, w jakich się znajdowałem, należało mi wyjawić zamiary moje tak p. Ritz jak i matce. Poszedłem do niego. Opowiedziałem mu niedługie dzieje mej miłości i przyszłe zamierzone jej rozwiązanie.
— Czy stanowczą wiadomość mi przynosisz, — spytał, — czy przychodzisz żądać mej rady?
— Jest to wiadomość stanowcza.
— A zatem, drogie dziecko, — powiedział biorąc mię w objęcia i ściskając czule, przyjm szczere życzenia, i pamiętaj że dom mój, jest zawsze twoim, czy będziesz żonaty lub nie.
— Czy zechcesz pan łaskawie być moim świadkiem?
— Z całego serca.
I czemuż nie zwierzył mi wtedy wszystkich obaw swoich? Ale czyż byłbym go słuchał?




III.

Działo się to 2 marca, było południe, gdy Iza weszła cichym, stłumionym krokiem do mojej pracowni, nie skrzypnąwszy nigdzie drzwiami, które wszystkie stały nie zamknięte, stosownie do jej polecenia.
Z twarzą ukrytą pod czarnym koronkowym woalem, trzy razy okręconym w około głowy i który uparcie osłaniał jej rysy przed najciekawszem spojrzeniem, stała milcząca, nieruchoma, nieprzenikniona jak obraz przeznaczenia, przytrzymując obiema skrzyżowanemi na piersiach rękami, powiewne końce tej dziwacznej zasłony. Wpatrywałem się w nią przez chwilę, nie zdolny ruszyć się z miejsca, tak bardzo serce mi biło. Wtedy odwinęła woalkę, zerwała z głowy kapelusz i ciskając wszystko na los szczęścia, ukazała promienną twarzyczkę, którą jasne światło dzienne rozjaśniła jeszcze trochę. Dlaczego nie padano na twarz przed tą boską istotą? Jakie tej dano dostać się aż do mnie? Ach! czyż istotnie ku mnie tak dążyła? Ten wdzięk, ten przepych, ta młodość, te spojrzenia, te uśmiechy, ten rozum, ta dusza, wszystko to byłoż więc dla mnie! To wszystko to tworzyło się, rozwijało, ożywiało o pięćset mil odemnie, dla mego szczęścia i dla mojej sławy! Jaka nagroda! i jak słusznie szanowałem miłość, zachowując się nietkniętym na pierwsze zachwyty! Doskonale znała swą potęgę, i widząc mnie zatopionego w uwielbieniu, przemówiła dziecięcym swym głosem, którego lata nie zmieniły wcale:
— Znajdujesz mię ładną?
Pobiegłem do niej, pochwyciłem ją w ramiona, podniosłem z ziemi, i okryłem pocałunkami ręce jej i włosy.
— Już cały tydzień chodzę z tym murem na twarzy, — mówiła dalej wskazując rzuconą woalkę — nie chciałam by ktokolwiek patrzył na mnie zdawałoby mi się że cię zdradzam pokazując się drugim. I ty; ty także jesteś piękny, — oh! Ależ śliczny jesteś. Jakże my będziemy się kochać! Jak tu wesoło! Zostaniemy tutaj zawsze. Jaki ty dobry że się ze mną żenisz! Gdyby nie ty coby się ze mną stało? A matka twoja, gdzie twoja matka niechże ją ucałuję? Czy mój pokoik gotowy? Teraz jestem zupełnie sama na świecie. Ale to daleko wygodniej dla naszej miłości. Pobierzemy się jaknajprędzej prawda? Mam wszystkie papiery w porządku; patrz, oto są. Były przygotowane dla tamtego, dla Sergiusza, wiesz? Nie miał odwagi oprzeć się rodzinie. Doprawdy, doskonale zrobił! W ostatniej chwili byłabym mu odmówiła. Cóżby się ze mną stało, kiedy ciebie kochałam! Prędko, prędko, mój pokój; upadam ze zmęczenia.
Przyzwałem matkę. Iza rzuciła jej się na szyję z dziecięcem wylaniem. Matka pokochała ją od razu. Zaprowadziła do przeznaczonego dla niej pokoiku, położonego obok jej pokoju, tuż nad moją pracownią.
— Jak tylko się, obudzę, — powiedziała Iza zastukam nogą w podłogę. Racz pan pracować aż do tej pory.
Pocałowała mię w czoło i spała do samego wieczora.
Jakież błogie życie wiodłem przez ciąg dwóch miesięcy! dwa miesiące bowiem czasu zabrało uregulowanie wszystkich formalności. Iza chodziła i biegała po całym domu, jak gdyby tutaj wzrosła i jak gdyby nigdy nie wydała się z niego. Oddychałem jej życiem. Miewała nagle porywy ptaszka. Niespodzianie rzucała mi się na szyję z okrzykiem;
— Już tylko tyle dni zostało czekać!
Albo znowu, zbudziwszy się w nocy, brała, pantofelek i stukała nim w podłogę wołając:
— Dobranoc, mój kochanku!
Dostawała zawsze odpowiedź, gdyż sypiałem bardzo mało. Myślałem o niej bez ustanku. Rzecz skończona, miłość stała się wszechwładcą moim.
Opowiedziała mi dokładnie dzieje swe od czasu naszego rozstania i jak wspomnienie o mnie górowało ustawicznie po nad przygodami i burzą jej życia. Matka zawiozła ją była do Petersburga w nadziei rozkochania w niej którego z książąt. Nie została nawet ani razu przyjętą w pałacu; wtedy, prowadzała ją wszędzie, gdziekolwiek mogła być widzianą aż do znużenia. Następnie, powróciwszy do Warszawy, próbowała, bez wiedzy córki, złapać w sidła Sergiusza. Ledwie nie doszło do procesu. Była mowa i o teatrze. Doprowadzona do ostateczności nędzą, chciała w końcu oddać córkę, powiedzmy wprost, sprzedać ją jakiemuś niezmiernie bogatemu starcowi, który w zamian zapewniał je dostatnie życie, i ośmieliła się oświadczyć córce to dzikie postanowienie.
Po tem wyznaniu, Iza nic już nie chciała ukrywać przedemną. Opowiedziała mi jeszcze rzecz jedną, która ostatecznie utwierdziła mię w przekonaniu żeśmy byli od wieków przeznaczeni dla siebie i że istniał już pomiędzy nami jakiś opiekuńczy, tajemniczy węzeł.
— Czy pamiętasz, — rzekła mi, dzień, kiedy to przyszedłeś do nas pierwszy raz, na Szkolną? Wpatrywałeś się we mnie z uwagą. Spytałam cię o przyczynę, gdyż w tem wpatrywaniu się było coś więcej nad prostą sympatję i przyjaźń. Odpowiedziałeś, że znalazłeś we mnie uderzające podobieństwo do jednego z twych kolegów, nazwiskiem Minati, zmarłego przed kilku lały. Przemówiłam wtedy kilka słów po polsku do matki, zapytałam jej czy można ci powiedzieć żeśmy znały ojca Minatiego. Odpowiedziała mi że „Nie“. Nic ci więc nie wspominałem o tem. Jestem siostrą Andrzeja Minati. Ojciec trzy lata mieszkał w Warszawie. Był ślicznym mężczyzną, jak się zdaje. Odwiedzał bardzo często mego ojca przed mojem urodzeniem. Widzisz, że nie mam przed tobą tajemnic. Cóż cię to zresztą obchodzić może! tylko że to ciekawe, prawda?
— Tak. Jakim sposobem dowiedziałaś się tych szczegółów.
Kiedyśmy popadły w nędzę, mama odwoływała się o pomoc do p. Minati. Ja to zwykle pisywałam listy. Nie odpowiedział mi razu. Kiedyś, w przystępie gniewu, w obec mnie zdradziła się z tajemnicą, a w końcu opowiedziała mi o wszystkiem. Później, dowiedziałyśmy się że ten jegomość już nie żyje.
Nieszczęsne fatum grało teraz w odkryte karty; do mnie należało się cofnąć ani pomyślałem o tem.
Otrzymywałem po parę listów bezimiennych na tydzień. Mieściły się w nich najdziwniejsze oskarżenia, nie tylko hrabiny ale nawet Izy dotyczące. Pokazywałem jej wszystkie te listy, z wyjątkiem tych, których grubijańsko-technicznych wyrażeń pojąć by nie mogła.
— Ten musi pochodzić od pani takiej to, — tamten od panny takiej, — mówiła Iza z największym spokojem. Nie mam do nich żalu, jam szczęśliwa: ale jeżeli ty im wierzysz (mówiła mi zawsze ty, a z jakim pieszczotliwym wdziękiem! jeżeli wierzysz im, nie żeń, się ze mną: jeszcze czas. Ja i tak zostanę u twojej matki. Dobrze mi tutaj. Nie będę wam przeszkadzać, a i utrzymanie moje dużo was kosztować nie będzie.
Może chcesz żebym została twoją kochanką, dla dowiedzenia, że kocham ciebie?
— Nie mów tak, — przerywałam kładąc jej rękę na ustach, — nietak powinna się odzywać ta co będzie moją żoną.
— Cóż chcesz! — odpowiedziała, — wiem że młoda dziewczyna może żyć z mężczyzną nie będąc żoną jego, i że jest przez to shańbioną; ale zapewniam cię że nie wiem nić nadto, i nie rozumiem nawet dobrze co ten wyraz znaczy. Bylebyś mię kochał i miał mię przy sobie, reszta nie wiele mię obchodzi.
Po ogłoszeniu zapowiedzi, poczęto mówić o tym związku jak to się mówi o wszystkiem, i tak i owak, przeważnie w naszym światku artystów. Niespodziana wiadomość dawała pole do najsprzeczniejszych komentarzy. Zdaniem jednych zaślubiałem bogatą dziedziczkę, wykradzioną od rodziców; zdaniem drugich jakąś awaturnicą, która skorzystała sobie ze mnie, jako z dobrze znanego niewiniątka. Dla tych, Iza była zagraniczną księżniczką, pałającą ku mnie miłością szaloną która zaślubiała mię wbrew woli rodziców; dla tamtych, była modelem, oddawna kursującym po pracowniach, i którego cały szereg poprzednich kochanków na palcach wyliczyć było można.
W Paryżu, skoro się posiada imię wydające się czemkolwiek po nad tłumy, jest się na łasce pierwszego lepszego plotkarza. Szczęściem, Paryżowi zawsze pilno i nic, nawet potwarz nie zatrzyma go na dłuższą chwilę. Dla tego już samego Iza pozostała nieznaną, niewidzialną nawet, przed ślubem bowiem nie pokazywałem ją dosłownie nikomu. Na nic by się nie przydało czcić ją tak wysokim jak mój był szacunkiem, by odkryć światu spoinę życie nasze. Nie zostawaliśmy nigdy we dwoje, a skoro bywała obecną przy mych pracach, matka moja zawsze była z nami. Nadto byłem rozkochany i nazbyt uczciwy bym mógł wyzyskiwać własne szczęście. A jednak ciężko walczyłem z sobą z chwilą bowiem gdy miłość ogarniała tak gorącą i tak długo powściąganą naturę jak moja, musiała ją palić żądzą i niepohamowaną ciekawością swoją.
Wejście nasze do kościoła przywitał szmer uwielbienia, który, gdyby nie świętość miejsca, niewątpliwie byłby się zmienił w porywający oklask ogólny. Zresztą, musisz pan pamiętać to wrażenie, ponieważ byłeś na naszym ślubie. Awanturnica czy księżniczka, wielka pani czy gryzetka. Iza była dla wszystkich bez wyjątku najpiękniejszą pod słońcem istotą, uczczono też w niej najwyższą przewagę piękności, w połączeniu z młodością i tym skromnym wdziękiem, który nie mógł być udanym i nie był nim w istocie. Dumny się czułem, powtarzam, nie tylko tem oddaniem mi się tak doskonałej piękności, ale nadto dumny z własnego swego postąpienia. Ziszczałem najpiękniejsze swe marzenia; dotrzymałem sobie słowa. Przedstawiałem rzadki i podniosły przykład człowieka uczciwego, pracowitego, słownego, zawdzięczającego wszystko własnym silom, poślubiającego dowolnie, bez wyrachowania, bez interesu, bez umów poprzednich, kobietę własnego wyboru, która znowu z kolei wszystko mu zawdzięczać miała, i dla której przesadnie niemal zachował się nietknięty umysłem i sercem.
Oto w jakich warunkach nastąpiło moje ożenienie. Był to niewątpliwie czyn szalony, ale otwarty i prawy.




IV.

Miodowy miesiąc przepędziliśmy samotnie, na wsi, w niewielkim pawilonie, który książę R... zostawił do mego rozporządzenia. Pawilon ten wznosił się nad brzegiem Sekwany, nieco bliżej od Melun, u stóp lasku Sainte-Assise. W zimie strzeżony był przez ogrodnika, jego żonę i córkę, którzy nas nie znali i do których należało zaopatrywanie potrzeb materjalnych naszego istnienia przez cały czas pobytu w pawilonie. Ludzie nieznajomi, cóż za szczęście!.. Dla tych dobrych ludzisków byliśmy po prostu przyjaciółmi księcia, potrzebującemi nieco świeżego powietrza i spoczynku, po długiej podróży. Tym sposobem uniknęliśmy badawczej ciekawości, przedmiotem której staje się zawsze dwoje nowożeńców, w każdem miejscu i stanie. Posiadaliśmy przestwór, swobodę, bezimienność szczęścia. Tam, obok wykwintnego pysznego mieszkania, znaleźlibyśmy całą uroczą prostotę życia wiejskiego. Ugalonowany służący w liberji i krawacie, który latem pojawił się z państwem, teraz nie wkraczał jeszcze w progi zacisza, wybitego koszmirem, materją perską i jedwabiami. Natomiast, ledwo dosłyszalnie zastępowały go ciche ostrożne kroki córki ogrodnika, równo ze świtem pełniącej obowiązki pokojowej, stąpającej na palcach, by nie zbudzić czasem trafunkowych gości swoich, bogatych zapewne, i chętnych jej odpłacić wspaniałą książęcą gościnę. Matka jej przyrządzała nam ową wyborną, smakowitą kuchnię, sztukę której posiadają zazwyczaj żony ogrodników.
Serce i żołądek żyją w takiem dobrem z sobą porozumieniu w czasie zdrowych wrażeń i uciech niewinnych! a potem młodość rozwesela co miłość uszlachetniła.
Byliśmy w pierwszych dniach Maja. O wiosno! gdzież jest człowiek, na tyle wypadły z łaski Bożej, że choć raz w życiu nie wsłuchał się w ciebie, wyłaniającą się z głębi wszechrzeczy? Kto z nas nie uczuł się szczęśliwym na widok poruszającego się w łonie matki-ziemi pełnego nadziei niemowlęcia, co ma się nazywać lato? Nie doznawaliżeście, w tym czasie nieokreślonym, nadewszystko jeśliście byli zakochani, rodzaju przyrodniczych zawrotów, a skutek których zdawało wam się jakoby kula ziemska poczynała się szybcej obracać by dobiedz co rychlej do palących pocałunków promienistego swego oblubieńca? A skoro, lekkie obłoczki, ostatnie cienie niknącej zimy, rozszarpią się nagle, jak tkanka muślinowa, i ukażą błękit, iskrzący jak szafiry, łagodny jak przebaczenie, czyż nie dostrzegaliście wtedy wyraźnie bożego uśmiechu i czy nie czuliście się lepszymi? Jakiż cudny przewrót w całej naturze! Jeden promień słońca zmienia wszystko w harmonji świata: co płakało śmieje się, co jęczało śpiewa. Deszcz pada wesoło; nie boimy się już deszczu. Padając tworzy kwitnienie. Jeżeli płatki śniegu polatują jeszcze, podobne do puchu gołębi, gonimy je wzrokiem szyderczym, jak maski po karnawale. Palimy ogień i otwieramy okna. Wszystko ma się do życia, i czujemy jak pierś wzbiera nam czułością dla tworów i rzeczy. Zdawałoby się że ludzkość ma zawrzeć nakoniec wieczyste przymierze z całą resztą stworzenia, że otóż zło, nieufność, wojny, boleści znikną z łona ziemi, i że już ukazać się ma anioł, zwiastując powszechne ukojenie i zgodę.
Tę wiosnę, kto mi ją dziś wróci? Cały dzień, chodziliśmy po owych cudownych gaikach, niezwiedzanych prawie, i których krzyżujące się ścieżki wiodły nas niewiedzieć dokąd, zawsze jednak gdzieś, gdzie nam było dobrze, i gdzie całowaliśmy się dowoli, nie płosząc nawet ptaszków leśnych, wiedzących że jak dla nich tak i dla nas nadeszła szczęśliwa pora.
O! te drzewa z Sainte-Assise, znam je wszystkie i kocham wszystkie dziś jeszcze. Nie ich to wina jeżelim był nieszczęśliwy: nie one to mię zdradziły; jak umiały, przyczyniały się do mego szczęścia, użyczając mi wesoło zieleni i cienia na pierwsze gniazdeczko moje.
Oh, przyrodo, przyrodo! dopóki bodaj jeden człowiek, a w tym człowieku dusza istnieć będzie na ziemi, ten jeden zapyta cię, jak ja dzisiaj, coś zrobiła z obietnicami twojemi i ze złudzeniami jego. Czemu tak błogo uśmiechałaś mi się wtedy? Dlaczego zdawałaś się nam błogosławić wszystkiemi twojemi głosami, a o tej chwili, niezmienna z pozoru, ani się przyznać do mnie, ni mnie cieszyć nie chcesz? Czemu, gdy rozszalały zrozpaczony, nędzny, z całą szczerotą szedłem do ciebie; matko wszechstworzenia, wzywając u ciebie rady, zachęty, uśmiechu, dlaczegoś pozostała milczącą, ty której znałem hojność i wymowę? I jednak działo się to o tej samej porze, w tych samych niemal dniach miesiąca. I w tobie, i dokoła ciebie wszystko było po dawnemu. I obłoczki jak dawniej pływały po niebie, i ptaszki, przelatywały z gałęzi na gałęź, i muszki tak samo błyszczały wśród trawy; ale nie te to już obłoczki, i ptaszki, i muszki już nie te; och, i ja nie ten już byłem. Widziałeś ty już nieraz tysiące istnień i tysiące skonów, a nigdy nie drgnęło ani się nie zmieniło nieruchome twe oblicze; a czemże dla ciebie jedna boleść więcej albo mniej!
Tu i owdzie siekiera kilka drzew obaliła, stopy ludzkie wydeptały nowe ścieżki: trawa zarosła drożyny na których lekkie, szybkie kroki nasze nie zostawiły widocznych śladów, a ty, milcząca, obojętna, wiodłaś dalej wieczyste dzieło nie pamiętając, nie dbając. Bo i wierzcie nie twoja to wina. żeśmy szaleni, że wrażenia, niebezpieczeństwo i żale znikomości przenosimy nad wieczyste przepychy. Błogosławiona bądź, święta przyrodo; szczególniej maluczki kątku ziemi, gdzie się czułem tak zupełnie szczęśliwym!.. Zupełnie szczęśliwym/ Gdzież człowiek co by zdołał stwierdzić dwa te słowa o własnej mówiąc przeszłości? Najlepszą, najpiękniejszą cząstkę mego życia zostawiłem w owym małym lasku. Obyż kto inny mógł ją tam odnaleźć!




V.

Kiedyś, gdy będziesz miał czas wolny, drogi przyjacielu i uczujesz potrzebę samotności i skupienia, wyjdź pięknym rankiem majowym, na drogę do Fontainebleau. Zatrzymasz się w Cesson; ztamtąd wziąwszy się na prawo, będziesz szedł małe pół milki aż do wielkiej kasztanowatej alei. Przekroczysz drewnianą barjerę która drogę powozom zagradza. Nikt ci nic nie powie: właściciel to wielki, pan gościnny dla każdego. Tą aleją dochodzi się do miejsca gdzie się grunt obniża. Czy widzisz, tam na prawo, tę ścieżynkę wpół zakrytą rosnącemi nad nią hebanami? Przecina ją nizka krata, zawsze uchylona, ponieważ dzieciom wioskowym wolno się bawić w parku, pod wielkiemi, siejącemi do koła aromat jodłami. Minąwszy kratę, ścieżka ta doprowadzi cię do progu domu, kryjącego się w gęstej zieleni kasztanów. Rzuć okiem na dom ten i powiedz sobie. „Jest ktoś, co tu był zupełnie szczęśliwym!“ Kobieta, pilnująca teraz tego domu, w którym nikt już nie mieszka, nie wiem czemu, to żona ogrodnika. Mąż jej, obecnie, pracuje w sąsiednim pałacu. Córka za mąż poszła. Zaślubiła rolnika z Beaulieu, wioski leżącej na wzgórzu, o parę kilometrów z tamtąd; Pomów o mnie z ogrodniczką; uśmiechnie się i powie ci; „Było to śliczne małżeństwo! A jak się kochali! Jak wyglądali szczęśliwi! Co się z nimi stało?“ Odpowiesz jej że kochamy się zawsze i że szczęście nasze dotąd trwa. Nie należy zniechęcać nikogo. Czyż powinno się przestawać być szczęśliwym! A potem, pocóż się narażać na litość tych, którzy, nam zazdrościli?
Przejdź się po ogrodzie; znajdziesz dotąd rozległy trawnik zielony. Za naszych czasów żyła tam parka kuropatw, nierozłączne, jak myśmy nierozłączni byli, i które zwykle biegły przed nami>, raczej z domysłu niż z bojaźni. Czy zostały tam, czy powróciły? Odwróciwszy się od domu udaj się wzdłuż gęstych zarośli bzu i jaśminu, słoniących rzekę. Przedrzyj się przez nie. Rosną tam, prawda, chylące s!ę nad wodą i odbite w niej, wierzby rozrosłe, sękate, z najeżoną grzywą, nakształt rozzłoszczonych ludzi. Stoją, na pięć czy sześć metrów jedna od drugiej odległe. Zatrzymaj się przy trzeciej, licząc ob strony pawilonu. Raz, w piękny dzień majowy, około dziesiątej z rana, byliśmy tam*oboje, ja i ona: ona wsparta, leżąca raczej na pochyłem drzewie, założywszy ręce splecione nad głową, ja wyciągnięty na ziemi, całując bose jej nóżki, które, jedną po drugiej wysuwała z karmazynowych aksamitnych pantofelków kunami bramowanych, i głaskała mię niemi po twarzy. Długie jej i ciężkie złote włosy zebrane były niedbale, bez porządku. Długie promienie wymykały się z pomiędzy zębów szerokiego, przytrzymującego je grzebienia, niby drobne kaskady sączące się z pomiędzy dylów nieszczelnej tamy, i roztaczały się po sukni jej i po chropowej korze, drzewa. Za cały strój, miała na sobie ramy szlafroczek z błękitnego kaszmiru, który kazałem był zrobić na podobieństwo jej płaszcza ze Szkolnej, by o ile można mieć przed oczami i teraźniejszość i przeszłość.
W tej wdzięcznej pozie jaką przybrała, szerokie greckie rękawy, opadając w tył, odkrywały białe jej ramiona, zaokrąglone w koło głowy, niby polerowane amfory ucha. Po bezchmurnem błękitnem niebie błądziła błękitnemi jak niebo oczami; boć piękność jej, prawda? z najczystszych, pierwotnych składała się tonów. Dawno zużyte porównania, których mało kto dziś używać się ośmiela, same tylko do niej zastosować się dawały. Złoto kłosistych łanów, dziewiczy śnieg lodowców, błękit bławatków, lilie, róże, granaty i perły: oto czam były włosy jej, cera, oczy, lica, usteczka, ząbki. Co poradzić na to? Tak już było; a wszystko zlewało się w harmonii młodości, rozkoszy i zdrowia. Napróżno, z wyjątkiem marmuru, alabastru i niepokalanego wosku, szukalibyście do czego by przyrównać to ciało jędrne, kształtne i gibkie, mnie jednemu naonczas wiadome, a którego cudnych zarysów nienasycone oczy moje dopatrywały mimo osłaniającej je tkaniny. Ani jednej żywej duszy w promieniu paru mil do koła! Nikogo prócz nas dwojga i miękkiej, głębokiej wody, cicho biegnącej w dal. Ranek przepyszny! czerwcowy ranek zabłąkany w maju. Po wewnętrznem drżeniu przebiegającem ciszę, czuło się, że przyroda dąży zazielenieć śpiesznie, jak młode dziewczę, co zaspało nieco; spieszy się przystroić w najpiękniejsze swe ozdoby, by złączyć się z towarzyszkami odbiegłemi na zabawę.
Kwiaty, nie zupełnie jeszcze rozwinięte, wyda wały już wonie, niby owe wyznania duszy, co to się zdradzają wprzód nim je słowo wypowie. Przejrzysta mgła, o barwach opalu, ostatnia zasłona, którą słońce miało podnieść z ziemi, zawstydzonej tak wczesnem odkryciem, unosiła się jeszcze słoniąc dal, falisto rysującą się po za nią.
Cały ten przepych życia do nas się odnosił.
— O czem myślisz? — szepnąłem jej cicho.
— Czy ty mię bardzo kochasz? — odpowiedziała.
— Pytasz o to?
— Ale bardzo — bardzo!
— Oh! tak, bardzo, bardzo!
— To idź, wyszukaj duże prześcieradło, nabierz ciepłego mleka w srebrną czarkę z herbem księcia i przynieś mi to.
Byłem posłuszny. W dziesięć minut potem wracałem z prześcieradłem na ramieniu i z czarką pełną dymiącego mleka, które przy sobie wydoić kazałem. Izy nie było już na dawnem miejscu. Ubranie jej wisiało na gałęziach wierzby. Zimny dreszcz przebiegł mię od stóp do głowy. Stanąłem nie śmiejąc postąpić kroku: nie mogąc głosu wydobyć z gardła. Głośny wybuch śmiechu był odpowiedzią na ten mój objaw przerażenia.
— Możesz się nie spieszyć, — wołała. — Dobrze mi tu jest.
Głos wychodził z rzeki. Iza, zupełnie naga, pływała w tej lodowo zimnej wodzie, wyprawiając tysiące podskoków, trzepocząc nóżkami, nurzając się, odgarniała włosy, jak prawdziwa najada, które uosabiała wdzięk.
— Czyś szalona! — zawołałem gorąco; — czy chcesz się zabić?
— Nie; jestem przyzwyczajona do tego.
— Gdyby tak kto cię zobaczył?
— Nie straciłby na tem wiele! Ale, bądź spokojny, nikt mię nie zobaczy; a zresztą, od czegóż moje włosy i tradycja?
— Wyjdź ztamtąd, jeżeli mnie kochasz.
— Jeszcze chwilkę.
Zanurzyła się znowu; potem płynąc równo wprost do brzegu, chwyciła się za wystający korzeń i jednym skokiem stanęła na ziemi, z głową i ramionami ubranemi w długie trawy, których narwala sobie przy wyjściu z wody, i któremi przystroiła się z tym instynktownym wdziękiem, cechującym w niej najprostsze zalotności objawy. Rozpostarłem prześcieradło, by ją niem owinąć.
— Nie; — najprzód mleko, — powiedziała.
I, ujmując czarkę, poczęła, cała mokra i cała różowa, wypijać pomalutku, potrosze, cała tę miseczkę mleka, głowę mając naprzód podaną, biodra wygięte z lekka, i mówiąc:
— Widzisz, ot i przedmiot do posągu. Patrz tylko czy to nie ładne?
Wypróżniła czarkę aż do kropli; następnie cisnęła ją z całej siły na murawę, nie bacząc, że mogła ją pognieść całą.
— Gdybyś tak była zepsuła to srebrne naczynie? — rzekłem tonem lekkiej nagany.
— To i co? przecież to nie moje.
Było to pierwsze słowo co mię w niej drasnęło. Z tego jednego baczny spostrzegacz byłby o całym wywnioskował charakterze. Nieraz też wspominałem je sobie, — zapóźno.
Skoro wreszcie uwolniłem z traw włosy i ramiona Izy i chciałem okryć ją prześcieradłem, nie miała już na sobie ani jednej kropelki wody; żar krwi wszystką wilgoć z niej osuszył.
— Patrz, jak mi gorąco, — powiedziała.
W istocie, z płonącego jej ciała, dobywała się leciuchna para, aromat widzialny.
— Nie powtórzysz więcej nigdy podobnego szaleństwa, — mówiłem ubierając ją oglądając się czy nikt nas nie widzi.
Poczęła znowu:
— Gdybyś wiedział jaka to rozkosz, zimna woda! Więcej niż od godziny chciało mi się tych trzech rzeczy: rozebrać się, zanurzyć się i napić się mleka ze srebrnej czarki. Gdybym cię była przedtem zapytała, byłbyś mi z pewnością nie pozwolił; wołałam więc nie pytając, pozwolić sobie sama.
I, skoczywszy mi na szyję, objęła ramionami cisnąc z całej siły, i wysunęła do pocałunku pąsowe usteczka swoje mlekiem zabarwione.




VI.

Małe to zajście opowiadam panu z najdrobniejszymi szczegółami dlatego, że w niem już przejawiają się w zarodzie trzy główne występki, mające najprzód zgubić tę kobietę, potem mnie z nią razem: bezwstyd, niewdzięczność, zmysłowość. A jednak, z wyjątkiem niemiłego zdziwienia wywołanego odpowiedzią w przedmiocie srebrnej czarki, cała ta scena zostawiła na długo w moim umyśle samo wspomnienie miłości, i niewinnej pustoty. Iza kilkakrotnie ponawiała podobne wybryki, a raczej uczestniczyliśmy w nich oboje, pragnąłem bowiem dzielić wszystkie bez wyjątku jej wrażenia. Ona zwała mię Daphnis, ja ją zwałem Chloe, aż w końcu mitologiczne te kąpiele, oddawna wykluczone z obyczajów świata cywilizowanego, zdały mi się całkiem naturalną rzeczą.
Zresztą, takie ćwiczenia i zapasy z przemożnym żywiołem odpowiadały w zupełności moim upodobaniom, i nie byłoby nic tak bardzo zdrożnego w tej całkowicie odosobnionej rozrywce, gdybyśmy byli na tem poprzestali; ale miłość, ale miłość, którą odczuwała dla mnie Iza była fizyczną wyłącznie; dusza nie brała w niej najmniejszego udziału, wierząc niemniej, że całkowicie ją podziela. Naówczas Iza, równie jak ja, nie domyślała się jeszcze tego, że łączący nas sakrament stawił ją w prawie poznania i wyjawienia mi wszystkich małżeńskich wrażeń, nie kryła się więc bynajmniej z uczuciem cielesnej rozkoszy, którego tu doznawała.
Tu zachodzi konieczność nader drażliwego wyznania. W akcie oskarżenia nie będzie zapewne pominiętem to, co Iza tylokrotnie, po rozstaniu już naszem, powtarzała wszędzie na swoje usprawiedliwienie: że używałem własnej żony jako modelu. Będą mi zarzucać rozmyślne, z upodobania, demoralizowanie młodej dziewczyny, którą prawo wydało mi na własność, a której niewinność i skromność dziewiczą powinieniem był szanować.
Pierwszy punkt jest prawdziwy, drugi mylny. Niestety! demoralizacja była instynktowną, występek przyrodzony był u tej dziewicy; i jeżeli jedno z nas zostało przez drugie zdemoralizowanem, to niewątpliwie demoralizacja nie mężczyzny ale dziecka była dziełem. Tak, w naturze mojej leżała bezdeń fizycznych żarów miłości; im więcej przed ożenieniem, zaparłem ich się dla pracy i dla miłości idealnej, tem, gdy raz już ideał wcielony, małżeństwo zawartem zostało, myślałem o tłumieniu i powściąganiu tych zapałów, cóż dopiero, gdy w żonie znalazłem równe mojemu pragnienia poznania ich i użycia. Wówczas, ani jedno ani drugie nie byliśmy jeszcze winnymi. Ja miałem dwadzieścia sześć lat, Iza osiemnaście zaledwie; ona była pięknością, ja byłem siłą, i kochaliśmy się do szału.
Wyznam ci wszakże, panie adwokacie, — kiedy ci już przyszło zostać spowiednikiem moim, — że pierwsze moje wrażenie, skoro mi już było wolno obnażyć z osłon tę boską istotę, mieściło więcej uwielbienia połączonego z szacunkiem, aniżeli żądzy. Taki jest przywilej najwyższej piękności, Podnosi ona umysł, uszlachetnia dusze, wprzód nim na zmysły podziała. Prud’hon w cudnym swym obrazie Adonisa i Wenery, pierwsze te wrażenia wyraził z delikatnością prawdziwego poety i prawdziwego kochanka. Najpiękniejsza z bogiń Olimpu, bezwarunkowo naga i bezwarunkowo kobieta, oddaje się pocałunkom i pieszczotom najpiękniejszego z śmiertelnych. Ten wpatruje się w nią pełen zachwytu, nie śmie wszelako ani ustami, ani końcem choćby palców dotknąć anielskiego ciała, którego sam oddech zda się skazić musi. Naturalnego tego wzruszenia, które odczuwałem z artystą, doświadczyłem z Adonisem. Jednakże, stopniowo, tak dla syna Cinyry jak dla mnie, przyszła kolej na bardziej ludzkie uczucie; długo wszakże jeszcze w samem nawet posiadaniu, pozostałem skromnym i byłbym nim do dziś niewątpliwie, gdybym słuchał własnych skłonności jedynie. Nieszczęściem, poważna i powściągliwa do zbytku przy obcych, Iza wobec mnie była bez żadnego wstydu, Dumna swą pięknością, co chwila, pod pierwszym lepszym pozorem stawiła mi ją przed oczy, i scena z kąpielą tysiączną jest ledwie cząstką tego łańcucha zmysowych obrazów, któremi lubiła mię wabić.
Nie na tem koniec, Mówiąc mi w chwili picia mleka: „Czy nie jestem ślicznym pomysłem do posągu?“ wracała, poraz już dwudziesty może, do raz powziętej myśli, chętki widzenia odwzorowanych, wykutych, uwiecznionych w marmurze tych uroczych kształtów, wytworna czystość których zachwycała mię jako małżonka i jako rzeźbiarza. Nie potrzebowała nalegać zbyt długo. Silniejsi odemnie byliby ulegli. Miłować sztukę nadewszystko, w uwielbianej nad wyraz kobiecie mieć najdoskonalsze jej uplastycznienie, i nie połączyć w jedno obu tych ukochań, byłoby zadaniem trudnem, przechodzącem może nawet siłę ludzką, mianowicie gdy nie o namowę lecz o zgodzenie się szło jedynie. Odwołuję się w tym razie do szczerości kobiet jeśli istotnie szczere kobiety istnieją. Gdzież jest taka, coby znajdując się w tych co Iza warunkach piękności i szczęścia, nie uległa takiemuż uczuciu miłości własnej i dumy?
— Ponieważ kocham ciebie, ponieważ jestem zazdrosną o każdą inną kobietę, a ty znajdujesz mię najpiękniejszą ze wszystkich — mawiała do mnie: — ponieważ, szczęściem, uprawiasz sztukę dla której piękność moja przydać ci się może, rozrządzaj że nią dla sławy i pożytku swego. Tym sposobem wcielę się w każdą chwilę twego życia, i odnajdziesz mię wplecioną we wszystkie myśli swoje. Jestem zazdrosną: nie chcę żebyś się zamykał sam na sam z innemi kobietami; nie chcę, byś mógł znaleźć szczęście, ani nie chcę byś mógł znaleźć natchnienie po za mną. Zestarzeję się. Trzebaż ci wtedy będzie jakiegoś dowodu żem była piękną. A gdybym tak umarła jutro, cóżby ci zostało z twojej Izy? Pamięć przechodzi, marmur zostaje. Zresztą, czy kto będzie o tym wiedział teraz? A później, choć się i dowiedzą, unieśmiertelnisz mię tylko i koniec. Czy nie chcesz byśmy razem w potomności żyli, jak teraz żyjemy obok siebie? To nie traf prosty, zawierz mi, dał piękną dziewczynę za żonę i towarzyszkę wielkiemu artysście, to przeznaczenie. Nareszcie sprawi mi to przyjemność, oto najlepsza racja.
I co odpowiedzieć na podobne argumenty?




VII.

Pierwszem dziełem, które podług niej wykonywałem, było spragniona, myśl do której poddała mi sama w Saint-Assise, i której reprodukcja jedynie znaną była publiczności. Przypominasz pan może jakie utwór ten miał powodzenie. Nie tylko nie chciałem sprzedać za żadną cenę, ale nawet nie pokazywałem nikomu, z wyjątkiem matki i p. Ritz’a, posągu naturalnej wielkości, z marmuru; który, na wieczystą pamiątkę dni szczęśliwych, umieściłem pomiędzy dwoma oknami małżeńskiej naszej sypialni. Jest ona wiernem odwzorowaniem Izy, której odlew całkowity wykonałem, przy drzwiach zamkniętych, w ciągu jednej nocy. Następnie, dla odwrócenia podejrzeń sprowadziłem model, wielkiej naówczas używający wziętości, sławną Aurelię; w istocie wszakże pracowałem tylko podług odlewu, formę którego i jedyną zdjętą z niej próbę zniszczyłem. Dziś żałuję tego. Był to dowód, a kto wie czy znajdzie się już kiedy drugi, że natura sama przez się może stworzyć doskonałość; i sztuka przynajmniej byłaby skorzystała z tej piękności, która z czasem tyle złego spowodować miała.
Odtąd nie miałem już innego modelu prócz Izy. Spełniło się marzenie Pygmaliona. Ta którą kochałem przetwarzała się kolejno w kobietę i posąg, Jednakże, z obawy by nie odkryto naszej tajemnicy, zmieniłem rozmiary dzieł moich.
Powodzenie moje wzmogło się może, wartość zmniejszyła się niezaprzeczenie. Coraz bardziej oddalałem się od ideału, od czystej podniosłej sztuki. Zawarłem ją w ciasnych granicach pieszczotliwości i wdzięku. Owładnięty miłością i opanowany zmysłami, mimo woli wkraczałem do szkoły sensualistycznej Berninów i Clodionów. Nie mogłem nastarczyć zamówieniom. W pracowni drzwi się jak to mówią, nie zamykały. Niemniej jednak miarkowałem się w twórczości mimo rad Izy, żądnej nadmiernych dostatków i zbytku. Matka moja podjęła się zarządu domem, którego Iza ustąpiła jej z całego serca. Być piękną, słyszeć to ciągle z ust moich, kochać mię i dostarczać plastycznych pomysłów, na pomysłowości jej bowiem nie zbywało, oto wszystko czem się zająć umiała i chciała. Połowa mego talentu w niej spoczywała teraz. Gdybym ją był stracił naówczas, byłbym umarł z żalu, jak twórca Adonisa i Venery po samobójstwie kochanki; nie rzadką jest bowiem rzeczą, w naszym artystycznym świecie, że giniemy przez kobiety. Niewierna, zabija Giorgione’a; kochająca zabija Rafaela; zabija Proudhon’a.
Najwidoczniej, mimo przyjętych ostrożności, podejrzewano prawdę, i w liczbie zgłaszających się amatorów, nie jeden, gdy się ani domyślałem tego, kupował jedynie wizerunek ładnej kobiety, z niezrównanym wdziękiem robiącej niekiedy honory pracowni. Tak bezwiednie wyciągałem zyski z ciekawości stanowiącej mą niesławę, i wyzuwałem się ze czci z całą dobrą wiarą.
Czego wszakże nie podejrzewałem jeszcze bardziej, to przyjemności jaką sprawiało Izie takie publikowanie swej osoby. Ona to bowiem żądała bym dla handlu wykonał zmniejszone odbicie Spragnionej, i od tej chwili, doświadczała prawdziwe rozkoszy, widząc się tym sposobem wystawioną, incognito, na podziw publiczności. Skorośmy wychodzili razem, wieczorami, zatrzymywała się naprzeciw magazynów gdzie w wystawach figurowały reprodukcje Spragnionej i Daphnisy, i mówiła mi cichutko, stojąc między przyglądającemi się grupami:
— Ani się domyślają że to ja jestem.
Zdawała się uszczęśliwiona temi tysiącami żądz które budziła, tym zuchwałym hołdem który oddawano bronzom i marmurom wystawiającym ją samą. Było to wprawdzie tylko cudzołóstwo myśli, ale zawsze cudzołóstwo. Jednakże nie odstępowała mię ani na chwilę, a nawet w obecności obcych, zaledwie że miarkowała nieco objawy czułości swej dla mnie. Chełpliwie usiłowała okazać się niewolnicą moją, rzeczą moją; dbała o to niesłychanie by wszyscy widzieli, że szalała za mną i że była niedostępną. W rzeczy samej, trudno wystawić sobie coś powściągliwiej czystego niż Iza w zwykłej odzieży; widząc ją tak przesuwającą się w długich sukniach białych, nie ujętych w pasie, z których jedynie twarz, jej nogi i ręce przeglądały, rzekłbyś że to posąg Perugina czy statua Donatella. To przybieranie zewnętrznych pozorów skromności, mylących podejrzenia wzbudzone niedyskrecyą sztuki; niemożliwość sprawdzenia istotnego podobieństwa, w jakiej się znajdowali ciekawi, sprawiły niewymowną uciechę tej dziwnej naturze, goniącej już wtedy za niezwykłościami.
A że to dla mnie, dla mnie jednego pragnęła być kochaną i wielbioną, i ja więc przyjmowałem na siebie wspólnictwo w tej niepospolitej rozwiązłości. Otóż, w jaki zamęt kobieta występna z natury wprawić może, niewinnie, drażliwe uczucia mężczyzny, gdy go opanuje! Mówię niewinnie, boć i występek ma swoją bezwiedność niewinną. Są istoty zrodzone do złego, istoty, które instynkt potrzebę występku, na świat z sobą niosą, i które pełnią go bez rozmysłu, i bez samowiedzy. Wąż śmierć zadaje, szalej szał przynosi. I stworzenie i kwiat czyliż wiedzą co czynią? Nie. Przyroda tak postanowiła; zadaniem ich niweczyć, więc niweczą. — Dlaczego? Bóg wie. Są dusze tak samo obdarowane fatalnym tym przywilejem. Iza należała do ich liczby; nie widziała jeszcze sama w owym czasie, to jest w pierwszym roku naszego pożycia, jak daleko zaprowadzi ją rozrost tych strasznych skłonności w związku.
Tym czasem, czułem się szczęśliwym, to pewna, przy żonie, przy pracy, przy matce; czegóż więcej pragnąć mogłem? Może dziecka? Dziecka nie było; jakgdyby sama natura wahała się jeszcze, czy to z obawy zburzenia jednego z najpiękniejszych dzieł swoich, jeśliby dla dania przejścia nowemu życiu rozerwać przyszło cudną harmonię linij uroczego tego ciała, czy też że dla podobnych istot macierzyństwo zachowuje karę.
Iza, w istocie, jak ognia lękała się możliwego tego wypadku, przerażała się myślą o niebezpieczeństwach i uszkodzeniach jakie może pociągnąć za sobą. Co do mnie, tyle ucierpiałem już w dzieciństwie mojem, że jakkolwiek los podobny naszego dziecka nie miał być udziałem, nie domagałem się go koniecznie. Wiedziałem, że dzieci mogą cierpieć dla tych lub innych powodów, i dość mi tego było. A zresztą, dotąd nie czułem jeszcze braku tej małej, nieobecnej istotki. Z nas trojga, jedna chyba matka moja pragnęła jej najgoręcej. Czy szczęście mego syna, szczęście pewne, gotowe już z góry, uważała jako zadość uczynienie za byłą niedolę swojego? Czy głębiej odemnie w przyszłości czytając, rachowała na to nowe życie dla poskromienia niebezpiecznych usposobień synowej, skłonności której nie mogły ujść przed jej okiem?
— Mamy czas jeszcze, — odpowiadałem jej, gdy wspominała mi o swem pragnieniu. — Iza taka młoda! Dajże jej samej pozostać dzieckiem jeszcze kilka latek. Zresztą, to rzecz natury.




VIII.

Odnośnie do tego uczynię tu uwagę, spostrzeżenie raczej, niepojęte dla ogółu, a przecież zupełnie prawdziwie. — Ludzie żyjący umysłowo; uczeni, muzycy, pisarze, rzeźbiarze, malarze, nader rzadko na ojców są stworzeni. Tym, których Bóg udarował władzą twórczości duchowej, do rodzicielstwa fizycznego dał pociąg względny jedynie. Tacy ludzie bardziej często kochają dzieci drugich, niż własne, gdyby je mieli; boć to ich do niczego nie zobowiązuje. Do własnych żywią niekiedy odrazę. Rousseau potwornym jest typem tych ojców i wynaturzonych.
Otóż, uczucie takie, aczkolwiek przeciwne naturze, jest najzupełniej zrozumiałem; mogę dowieść tego. podległem mu bowiem jak drudzy. Dziś, pokutując za tę słabość, uwzględniam ją jeszcze. Wyznajmy bez ogródek: właściwością talentu jest egoizm, niepodzielność. Jeżeli się wychyla poza twórczość swoją, to rządząc się własnym kaprysem jedynie. W obrzydzeniu ma to wszystko co go więzi, co go podobnym do ogółu czyni, co pęta jego rozrost i polot tamują. Rodzina, taka jak ją społeczeństwo zorganizowało, jest jednym z pęt pomienionych. To też wszyscy niemal wielcy ludzie albo jej uniknęli, albo umęczyli i kobiety, które zdołały wyżyć w związku prawnym, aż do końca, u boku małżonków będących ludźmi istotnie sławnymi, niemało złudzeń najsłodszych poświęcić musiały w ofierze cichym penatom rodziny. Czyż lwy w obcowaniu łagodne bywają? nie, zaiste, i kto chce żyć z nimi, co chwila musi być narażony na pożarcie.
Na usprawiedliwienie ludzi genialnych, jeśli tacy potrzebują usprawiedliwienia, geniusz bowiem ród swój wywodząc wprost z nieba, nie potrzebuje się legitymować w obec praw, rządzących zwykłą śmiertelników rzeszą, — powiemy co następuje:
Tworzyć jest niewątpliwie dla człowieka kulminacyjnym punktem potęgi; przez to najbardziej staje się podobnym Bóstwu; Miłość ojca dla dziecka składa się z przeważnej części dumy. „Ja to dałem życie temu drobiazgowi!” Tak mówi ojciec, patrząc i podziwiając małe stworzonko zrodzone z niego. Ale to życie, nie sam je dał przecież; potrzebował współudziału kobiety, współudziału takiego, że ona bardziej jest matką dziecięcia, niż on jego ojcem. Jakże to często oboje rodzice zazdrośni są o to, co wzajemnie zawdzięczają sobie we wspólnej akcyi rodzenia, i każde ze swojej strony, zamiast mówić: „Nasz syn”, „nasza córka”, przekłada wyrażenie: „Mój syn”, „moja córka”, jakby pragnąc przyswoić na wyłączną własność to, co nierozerwalnem obojga jest dziełem. Co więcej, dzieło to, ten płód cielesny, poddany jest znicestwieniu, podległy wszelkim fizycznym utratom, nieodwołalnie przeznaczony na zagładę, ponieważ jedyną uwidocznioną tu rzeczą jest śmierć. Uciecha więc, jaką przynosi, może co chwila zmienić się w żałość, w napróżną a wieczną żałobę. Jakże o wiele różną i o wiele potężniejszą musi być duma, którą daje człowiekowi twór duchowy, twór, co już tylko jego wyłącznem jest dziełem, i ma w sobie podstawę trwałości wieczystej. Wsławia on na, nieskończoność całą swego tworzyciela, przez cały ciąg stuleci nosi jego imię, wchodzi w skład tego świata wyższego nad zniszczenie, acz złożonego z ułudy, który myśl człowieka wytworzyła u boku rzeczywistości, jako pocieszające przeciwstawienie tej ostatniej. W rodzicielstwie umysłowem, poczęcie jest dziełem wyłącznie człowieka, nie zaś trafu; tu płód, powstały nie z mętów wydzielających się ze krwi jego, ale z tego co dusza najczystszego mieści, z rozmyślania, woli, wytrwałości, cierpienia niekiedy, zostanie towarzyszem, przyjacielem tysiąców jednostek, ludzkości nawet całej, gdy ta przejrzy nakoniec i zrozumie wszystko, co powołaną jest zrozumieć.
Patrzcie na szereg boskich tworzycieli, których zowią Mojżeszem, Mahometem, Homerem, Wirgiliuszem, Dantem, Szekspearem, Rafaelem, Kolumbem, Galileuszem, Michałem-Aniołem, Paskalem, Montaigne’m, Woltairem, Newtonem! Jakąż rozkosz, w porównaniu z rozkoszą poczęcia duchowego, może sprawić takim ludziom wydanie na świat drobnej, kwilącej istotki, śmiertelnej w każdym razie, którą ostatni z tragarzy tak dobrze jak i om zrodzić potrafi? Ma-li się ograniczyć do ciasnego rodzinnego kota ten badacz, któremu widomego świata jest zamało? Maż zmaleć aż do skupienia się w części dla drobniuchnego atomu, ten olbrzym co się w niebo wedrzeć usiłuje, porzucić bezgraniczne państwo myśli dla ciasnej miedzy uczucia? Nie. Sam Chrystus wybierać musiał, i dla dowiedzenia że był Bogiem, nie być ani synem, ani mężem, ani kochankiem, ani ojcem. Za to też zrodził największą pod słońcem ideę.




IX.

Jakżeśmy daleko odbiegli od założenia! dowodzenie to bowiem, odnoszące się do ludzi genjuszu, w niczem się mnie dotyczyć nie może. Nigdy mię oni jednym ze swoich nie nazwą, mnie, biedny talent, zgruchotany przez namiętność. A jednak, długo miałem się za należącego do ich grona; cóż, gdy przenosząc namiętność nad sztukę, dobrowolniem się od nich oddzielił. Moją to już było rzeczą nie kochać, albo nie żądać od miłości nic prócz natchnienia lub chwili rozkoszy. Dla lotnych, podniosłych umysłów namiętność winna stać się motorem jedynie, tem, czem jest wicher dla morza podnosi je, rozsroża i rozwielmożnia je zarazem; wreszcie przechodzi, a ono zostaje. Ja, na wszystko patrzyłem już oczyma Izy. Bała się dziecka, nie życzyłem go więc także. To też uczułem się niemal równie jak ona przerażonym, skoro dnia jednego przyszła oznajmić mi z rodzajem gniewu, że ma zostać matką. Wszystkie nierozsądne szaleństwa, które mogły były stan ten usunąć, zostały już spełnione już bez mojej wiedzy. Nie było żadnej rady: musiała być matką. Nie ośmieliła się mówić mi o zbrodni; myślała o niej, jestem pewien.
Dni i noce całe we łzach trawiła. Uspokajałem ją jak mogłem wmawiając, ze mimo wszystkiego pozostanie piękną po dawnemu i że od łez i bezsenności więcejby niewątpliwie zeszpetniała, niż od tego tak naturalnego przejścia. Lepiej pogodzić się z przeznaczeniem, i zachować ostrożności, przy których mogłaby dając życie nic nie stracić sama. Zresztą Iza była z liczby tych istot uprzywilejowanych, tak wyłącznie utworzonych dla miłości, gibkich, podatnych na tyle, że macierzyństwo przechodzi po nich nie zostawiając żadnego śladu.
Nie dawałem jej ruszać się, chodzić; nosiłem ją jak dziecko, patrzyłem jak w obraz cudowny. Rasowałem i modelowałem wizerunki dzieciątek, aniołków, amorków o ciałkach tłuściutkich, pyzatych twarzyczkach, krągłych pleckach, wydatnych brzuszkach, i niby jaki starożytny Grecyi artysta, otaczałem niemi młodą matkę, by ta poczęła wedle wzorów klasycznego piękna. Ona tymczasem mówiła mi o prawdopodobnej śmierci swojej; wracała do niej ustawicznie; bała się nad wyraz. Drżenie przebiegało ją całą na myśl o wilgotnej ziemi. Wymagała wówczas odemnie przysięgi, że się nie ożenię poraz drugi, i że codziennie na grób jej chodzić będę. Chciała być pogrzebioną w pajęczej przezroczy koronek, i zarzuconą kwiatami. Powinienem, był wykonywać posąg jej, naturalnej wielkości, z marmuru, i umieścić na mogile, by tym sposobem piękność jej trwalsza nad śmierć i zniszczenie owładała na chwilę żalem tych, co obok szczątków jej przechodzić będą. Okazywała nakoniec całą iście kobiecą tchórzliwość, i w tej tchórzliwości cały wdzięk kobiecy.
Od czasu naszego ślubu, pisywała do matki nader rzadko; teraz, korespondencja ta stała się częstszą nierównie. Nie potrzebuję dodawać, że ja jeden zaopatrywałem potrzeby Hrabiny, którą „okrucieństwo i niewdzięczność Cesarza“ wciąż pozostawiały w niedostatku.
Iza nakoniec powiedziała mi, że matka pragnie być obecną przy jej rozwiązaniu; że, pomimo wszystkiego zawsze to jej matka, i że umarłaby z ciężkiem sumieniem, jeśliby bez uścisku matczynego umrzeć jej przyszło.
Przebaczcie, a będzie wam przebaczono! Posłałem Hrabinie pieniądze na drogę. Przyjechała Rozpłakała się, rzuciła mi się na szyję, całowała po rękach, tłómaczyła, łagodziła jaskrawsze fakta, na zakończenie napomknęła o nieporozumieniu między nią a moją żoną, nazwała mię synem, i ulokowała się w naszem mieszkaniu. Cały czas nie odstępowała córki, przy matce mojej mówiąc z nią tylko po polsku, i kilkakrotnie zeszedłem Izę przysłuchującą się opowiadaniom matczynym z uwagą, wcale u niej niezwyczajną. Zapytałem ją wówczas o przedmiot tej tak zajmującej rozmowy opowiedziała mi co chciała.
Mężczyzna, który zaślubia cudzoziemkę, i który nie zna rodzinnego jej języka, powinien przedewszystkiem uczynić jedno, to jest, jak najspieszniej, i koniecznie w tajemnicy przed żoną, nauczyć się tego języka.
W dniu 30-ym kwietnia, cztery lata temu o północy, Iza wydała na świat tego syna, dla którego dziś probóję jeszcze bronić się i żyć.
Dziecię powierzone zostało staraniom mamki mojej, gdyż Iza sama karmić nie chciała. Od chwili rozwiązania jedną już tylko miała troskę: usiłowanie by stan poprzedni najmniejszych na niej nie zostawił śladów. Syna widywała mniej więcej około pół godziny dziennie, resztę czasu nie zaprzątając nim sobie głowy. Matka moja ofiarowała się wyjechać na wieś z mamką i dzieckiem. Świeże powietrze niewątpliwie posłuży małemu, — mówiła, — a z drugiej strony dziecię to jeszcze teraz nie mogło być tak bardzo zajmującem dla nas.
Widocznie biedna kobieta nie umiała się zgodzić z Hrabiną, i wolała się usunąć, niż dom mój uczynić widownią rozterki. Nie domyślałem się wówczas niczego. Hrabina wydawała mi się równie śmieszną, lecz cóż mię to obchodzić mogło? byłem kochany, a ona była matką ukochanej mojej. Zawiniła niedobremi zamiarami: miłość wszakże dokazała że spełzły na niczem. Teraz widziałem w niej jedynie potrzebującą nas kobietę. Czułem się tak szczęśliwym, że nie takie rzeczy wybaczyćbym jej był zdolny! Rozmówiłem się z Izą w przedmiocie propozycyi matki mojej. Nie przystała na nią, dodając, jak gdyby ze swej strony zrozumiała doskonale istotną pobudkę tego oddalenia: To niepotrzebne, mama wyjeżdża.
W samej rzeczy, hrabina, uspokojona o córkę, pożegnała nas niebawem; interesa jej, owe wieczne interesa, w które już wierzyć przestałem, powoływały ją znowu do Polski.
W miesiąc po rozwiązaniu, Iza była znów na nogach, piękniejsza niż kiedykolwiek.
Teraz żyłem już tylko w rodzinnem kółku, Stosunki nasze nie były zbyt rozległe. W zimie miewałem dwa czy trzy większe zebrania w mojem atelier. Co tydzień przyjmowałem obiadem kilka wybitniejszych osobistości Paryża. W owym czasie i pan, acz zbyt rzadko, wyświadczełeś mi zaszczyt podobnych odwiedzin. Przypominasz zapewne czem były te zebrania, z pozoru przynajmniej, gdyż Bóg wie jeden co się tam pod niemi kryło.
Latem wynajmowałem w Auteuil mały domek, z obszernym ogrodem i dużą szopą, przerobioną na pracownię. Do tego to letniego mieszkanka przenosiliśmy się wraz z nastaniem wiosny, opuszczałem je zaś chyba tylko w razie, jeśli rodzaj pracy wymagał koniecznie bytności mojej w Paryżu, Iza zdawała się oswajać coraz bardziej z rolą matki. Choć i nie szalała jeszcze za małym Feliksem, w każdym razie bawił ją przynajmniej; z czasem zacząłby zapewne więcej ją zajmować.
Tymczasem macierzyństwo wracając mi ją równie piękną, piękniejszą może niż wprzódy, zdawało się w niej budzić niebywałą dotąd skromność i wstydliwość, nawet w chwilach najtajemniej poufałych. Nowe uczucie dawało jej świadomość obowiązków nowych; przynajmniej tak się odzywała. Nie było już mowy o spożytkowaniu jej piękności, i mogłem przyjmować wszystkie modele, nie budząc najlżejszej zazdrości z jej strony. Wstydziła się nawet swoich poprzednich artystycznych zachcianek rumieniła się sama z siebie. Wszystko poprzednie należało brać na rachunek zboczeń namiętności młodzieńczej. Kochałem ją tysiąc razy więcej, gdy tak przemawiała. Stała się nadto czulszą niż kiedy dla matki mojej. Ah! jakże mistrzowsko grała swoją rolę! Któżby mógł przewidzieć przyszłość, widząc ją tarzającą się na wonnych pokosach, w piękne czerwcowe wieczory, z dzieckiem w ramionach, samą wesołą i pustą jak dziecko, gdy ja tymczasem leżąc na murawie, czułem jak serce taje mi w piersi wraz z całą naturą, zdolną zaledwie przestworem swoim ogarnąć ogrom mojego szczęścia.




X.

Jekoś ku końcowi jesieni odebrałem list od hrabiny, zapowiadający rychły jej powrót do Paryża, i postanowienie osiedlenia się tu na zawsze. Dziękowała serdecznie za moją gościnność, i zwracała mi pożyczone niegdyś pieniądze. Interesa pokończyła szczęśliwie. Otrzymała nakoniec bardzo znaczną sumę, i korzystając z tego postanowiła nie rozłączać się więcej z córką pewną, że już teraz zacnie potrzebuje mi być ciężarem. W żadnym razie nie zgodziłaby się mieszkać przy nas, nie chcąc krępować w niczem; ale przynajmniej oddychać będzie tem samem powietrzem co jej drogie dzieci. A nadto, z jakąż radością będzie pomagać matce mojej w wychowaniu małego!
Przybyła tedy, i wynajęła mały domeczek w alei Marboeuff; my zaś, mieszkaliśmy w dużym domu. oznaczonym numerem 71, Berry. Sąsiadowaliśmy więc z sobą. Iza prawie codziennie odwiedzała matkę, z niańką i z dzieckiem. Niekiedy towarzyszyłem jej, albo przychodziłem po nią Hrabina, ile razy chciała, bez żadnej ceremonii przychodziła do nas na obiad. W takich razach przynosiła z sobą jakąś robótkę, albo też szyła co dla wnuka. Wyglądało to patryarchalnie. Wyrzekła się teraz wszelkich pretensyj; wiek sędziwy przyjmowała bez oporu; jak najodważniej nosiła siwe włosy. Miała z czego żyć i żyć dobrze, była spokojna o jutro, mogła kochać nas nie będąc posądzaną o wyrachowanie, nie żądała nic więcej od Boga. Najrozkoszniejsze wieczory spędzaliśmy w taki sposób: ja modelując lub rysując matka usypiającą małego, hrabina haftując i odpowiadając, Iza grając, śpiewając, śmiejąc się, chrupiąc cukierki.
Jednakże matka moja nagle poczęła smutnieć coraz bardziej. Kilkakrotnie spostrzegłem, że miała oczy czerwone. Spytałem ją o powód tej nagłej troski; wyparła się jej żywo. „Wiek, — powiadała, — życia nieużyteczne nikomu} byłam może nazbyt już szczęśliwą. Cały wiek pracowałam; teraz nie pracuję. Pewnie to dla tego.“
Stosunki moje z p Ritz’em stawały się coraz rzadszemi. Dotknięty chorobą żółciową, zmieniającą go w hypokondryka, zmuszony do życia siedzącego, przemieszkiwał stale przy córce i zięciu. Nie obchodził się już ze mną jak z własnem dzieckiem. Iza zmianę tę kładła na karb zazdrości: uczeń zanadto zaćmiewał mistrza. Nie było to niemożliwem. A potem córka jego niezbyt chętnie przyjmowała Izę. Iza b/ła ładniejsza wytworniejszą więcej uwielbiana, więcej poszukiwana niż pani Niederfeld. Rywalizacją kobieca! Czemużby nie? Ograniczano się tedy do ścisłej grzeczności. Oddawano sobie wzajem doroczne wizyty w dniach właściwych, wizyty ceremonialne, nie dłuższe nad dwadzieścia minut. I nic więcej. Takie postanowienie się względem nas p. Rit’za i jego córki powinno mnie było oświecić. Pozostałem ślepym. Wnioski nasuwane mi przez żonę wybornemi mi się wydawały.
Z Konstantym, to znowu co innego. Odbywszy kilka kampanij w Afryce, odznaczony ranami i orderami, powrócił do Francji i pozostawał w Paryżu, jako adjutant Marszałka ministra wojny. Prowadził życie hulaszcze. Jednakże, po powrocie z wyprawy, dom mój uważał prawie za własny, i przychodził bardzo często; potem odwiedziny jego stawały się coraz rzadszemi, aż w końcu ustały zupełnie Jeżeli spotykając go wypadkiem skarżyłem się i dziwiłem temu zobojętnieniu jego dla nas, ściskał mię tylko gorąco za rękę, i tłómaczył się pierwszą lepszą wymówką bez znaczenia. Gdym widział go raz ostatni, przed nastąpić mającymi wypadkami; rzekł mi, jakby w przewidywaniu całej ich doniosłości:
— Jesteś niewątpliwie człowiekiem, którego szacuję i kocham z całego serca, ale wiesz dobrze nie zawsze robi się coby się chciało. Jeżeli jednak kiedykolwiek będziesz potrzebował prawdziwego przyjaciela, śmiało licz na mnie. Należę do tych, których nigdy się nie widzi ale zawsze się znajduje.
Rozmowę tę machinalnie prawie i bez żadnej ukrytej myśli powtórzyłem Izie. Uśmiechnęła się jednym z tych poufnych półuśmieszków, co to oznaczają: „Wiem ja dobrze całą prawdę. Mnie spytaj co to znaczy“.
Począłem ją wypytywać.
— Przyrzecz mi, — rzekła, — na honor, że nie powtórzysz nikomu, nawet matce, a tem bardziej Konstantemu, tego co ci powiem.
— Przyrzekam.
— I że to w niczem nie wpłynie na twój do niego stosunek?
— W niczem.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— Otóż, Konstanty zalecał się do mnie bardzo natarczywie, i, jeżeli przestał bywać u nas, to dla tego żem go o to wyraźnie prosiła. Nie wspominałam ci o niczem, bo uważam za zbyteczne zaprzątać męża podobnemi rzeczami. Kobieta, co się sama szanuje, potrafi drugich we właściwych granicach szacunku utrzymać. Dziś, fakt jest małoznaczący, mogę ci więc wyznać prawdę całą. Masz go za przyjaciela, masz go za uczciwego człowieka. Nie jestem tego zdania, i koniec, a nawet sądzę go zdolnym do nizkiej zemsty. Czy ci nigdy źle o mnie nie mówił?
— Nigdy,.
— To dziwne, ale przyjdzie i do tego. Oh! mężczyźni obrażeni w miłości własnej, już my kobiety wiemy co to znaczy. Pamiętaj, że mam twoje słowo!
— Bądź spokojna, nie wspomnę o niczem.
Uczułem przecież dla dawnego kolegi naglą, natychmiastową nienawiść, i gdybym się był z nim spotkał dnia tego, wyzwałbym go niewąpliwie.
Była to pierwsza z owych poprzedniczych wskazówek, które przypuściłem bez najmniejszego na nie baczenia, które później stanęły przedemną i objawiły mi się we właściwym świetle, zowiąc mię głupcem. W istocie, do mnie należało otworzyć oczy.
Inną razą, Iza rzekła do mnie:
— Mam ci coś wyznać i przeprosić za coś.
— O cóż to idzie?
— Biust mój kiedyś wykonał gdym miała lat czternaście, i kiedyś mi posłał do Polski...
— Tak, — więc cóż?...
— Został się tam, zastawiony wraz z innemi naszemi rzeczami.
— A które tyle przecież razy proponowałem wam wykupić.
— Mama nie chciała, i tak już zawdzięczała tobie. W czasie ostatniej bytności w Polsce, nie mogła się widzieć z człowiekiem, u którego znajdowały się te zastawy. Był gdzie w drodze. Jest to żyd handlujący kaszmirami. Należne pieniądze mama zostawiła u jednego z naszych przyjaciół, i tym sposobem, choć z daleka, odebrałyśmy biust. Otóż, zamiast go tu sprowadzić, posłałam siostrze; czym źle zrobiła?
— Zrobiłaś doskonale, drogie dziecko.
Mimo wszystkiego, zawsze to moja siostra, i była dla nas uczynną ile tylko mogła. Wszak nie gniewasz się na mnie?
— Ja? na ciebie?
W dwa miesiące później, w dzień swoich imienin:
— Wiesz, że anim się spodziewała, jak doskonały zrobiłam interes, posyłając biust siostrze. Patrz tylko.
Otworzyła kasetkę, w której znajdował się przepyszny naszyjnik, dyamentami i szmaragdami sadzony, wartości od trzech do czterechkroć tysięcy franków.
— To więc siostra przysłała ci te klejnoty?
— Któżby inny? Oto jej list. Dziwne uprzejmy i grzeczny.
— Cacko to jak na prezent za kosztowne, stawia mię w kłopotliwym położeniu.
— Nie bądź, że tak drażliwy, moja siostra jest bogata i próżna. Póki byłam sobie zwyczajnem biedactwem, rzucała mi jałmużnę, teraz jestem żoną wielkiego człowieka, uważa to za zaszczyt dla siebie. Zdaje mi się, że w Rosji sławniejszy jeszcze jesteś niż we Francji. Zresztą wiedziała co robiła. Naszyjnik ten pochodzi z magazynu angielskiego na Newskim Prospekcie, — ! pokazywała mi firmę i adres złotemi literami na białym atłasie kasetki.
Następnie przeczytała mi list siostry, pisany po francusku, pełny wynurzeń i oświadczeń wdzięczności dla mnie.
— Otóż, ode mnie dostaniesz takie same kolczyki odezwała się hrabina, obecna całej tej rozmowie.
— Ależ, moja mamo, kolczyki ze szmaragdami i brylantami tej samej wody toć to jakie dziesięć czy dwanaście tysięcy franków, całoroczny prawie twój dochód.
A dobra Starckau, które mi wrócono!
— Doprawdy?
— I na które mam już nawet nabywcę. Cały ten kapitał będzie dla ciebie moja droga, dla was, moje dzieci; a czy go wam oddam w klejnotach, czy w złocie, na jedno wychodzi.
Nie chciałem być dłużnym siostrze Izy, ofiarowałem jej marmur wysokiej wartości, który Iza podjęła się przesłać siostrze.
W miesiąc potem, Iza miała kolczyki.
W sześć tygodni później, wracając ze spaceru z matką, niańką i dzieckiem, Iza rzekła do mnie jak najswobodniejszym tonem:
— Zgadnij, kogośmy dzisiaj spotkały.
— Nie wiem.
— Odgadnij.
— Czy kogo z moich znajomych?
— Z nazwiska tylko; ale tego nazwiska zapomnieć nie mogłeś.
Wymieniłem rozmaite osoby.
— Nigdy nie zgadniesz.
Ociągała się umyślnie czas niejaki, chcąc się doskonale upewnić, że może igrać bezkarnie z zaślepieniem mojem, i że z mojej strony nic jej nie zagraża; następnie z minką dzieciaka uszczęśliwionego tem, że zagadki jego rozwiązać nie zdołano, rzuciła mi imię:
— Sergiusz.
Pobladłem, bez najmniejszego podejrzenia, bez najlżejszego nawet przeczucia; ale bo ten Sergiusz jedynym był człowiekiem co niekiedy mącił mi pogodę myśli, imię jego spadło teraz na mnie nakształt ciężkiego razu.
— Czy mówił co z tobą?
— Tak. Gdybyś widział jego minę, ubawiłbyś się doskonale. Człowiek co nie był w stanie żyć bez ciebie, co własną ręką miał przeciąć pasmo, dni swoich w razie jeśliby się z tobą nie ożenił, i którego spotykasz, nagle, w jak najlepszem zdrowiu. Nie byłam w stanie nie parsknąć mu śmiechem w same oczy. Doprawdy, tem gorzej. Zresztą okazał dosyć taktu nie wspominając ani słówkiem o przeszłości.
— Spodziewam się, żeś go do siebie nie prosiła?
— Nie; ale może sobie bywać, czy nie bywać, na jedno to wychodzi. Czym źle może zrobiła nadmieniając ci o tem spotkaniu? Czyżbyś wolał bym miała przed tobą tajemnicę? Jeżeli tak, to powiedz.
— Przeciwnie, zrobiłaś bardzo dobrze. Pocałuj mię droga!
I przeszła odrazu do opowiadania o spacerze, o drobnych swych sprawuneczkach, o tem jaka była pogoda i jakie tłumy zalegały ulice.




XI.

W miesiąc niespełna po tej rozmowie, niespodziewanie jakoś wszedłem do Auteuil. W chwil gdym już dotykał klamki od drzwi salonu, usłyszałem głos Izy; był podniesiony tak niezmiernie, jak mi się jeszcze a niej nigdy słyszeć nie zdarzyło.
— Ach! ona mię do pasyi doprowadza! — wołała.
Wszedłem.
— O kim to mówisz w ten sposób? — zapytałam.
— MóWiłyśmy o służącej, — ozwała hrabina.
— Ale nie w taki sposób mówisz o niej, drogie dziecko, w jaki kobieta twego stanowiska odzywać się powinna, choćby o podwładnych; cóż jej masz do zarzucenia?
— Nic, bardzo ważnego; ale jestem dzisiaj źle usposobioną.
— Twoja matka chora.
— Moja matka! Czy leży?
— Nie, skarży się bardzo na głowę.
— Dla Czegóż nie jesteś przy niej?
— Chciała być samą.
Pobiegłem do pokoju matki, którą znalazłem bladą i niesłychanie rozdrażnioną.
Widocznem było, że płakała, a i teraz była blizko płaczu, od chwili szczególnie gdym wszedł do pokoju. Potrzebowała ogromnej siły woli, takiej właśnie jaką była obdarzona, by się pohamować.
— Iza mi powiedziała, żeś ty słaba matko.
— Nic to, dziecko moje, zwykłe bóle głowy.
— Płakałaś.
— Tak, przez chwilę ból był nie do zniesienia.
— Czemu chcesz być samą?
— Bo najmniejszy hałas mię denerwuje.
— Czy ci tu może kto jaką przykrość wyrządził?
— Nikt.
Nie była w stanie powściągnąć się dłużej i rzuciła mi się na szyję wybuchając płaczem. Poczynałem się trwożyć.
— Coś tu zaszło, powiedz mi proszę.
— Nic.
— Jaki wypadek z dzieckiem?
— Dziecko zdrowe; upewniam cię, ja tylko jestem rozdrażniona. Czuję się cierpiącą od niejakiego czasu ale teraz gdy jesteś przy mnie, lepiej mi trochę. Przejdźmy do salonu.
Uspokoiła się i pozostała z nami do wieczora. Przez cały tydzień nie oddalałem się z Auteuil, i przez cały ten czas żona moja, metka i hrabina były z sobą jak najlepiej.
Mimo to matka mieniła się w oczach; z każdym dniem słabła i słabła. Wezwałem rady jednego z mych przyjaciół, lekarza, i zażądałem całej prawdy.
Miała rozszerzenie serca: chorobę tych co za wiele kochali, za wiele pracowali, albo za wiele cierpieli. Słabość była zadawniona; nie czas ją było pokonywać, czuwać tylko jak najpilniej należało. Nadewszystko, żadnych żywszych wzruszeń, tak brzmiało wyraźne zalecanie doktora.
Łatwo sobie wystawić w jakim stanie przyjąłem podobną wiadomość. Odtąd nie odstępowałem już matki, przed którą prawda ukryć się nie mogła.Gdyby szło o śmierć samą, oczekiwałaby jej mężnem sercem. Umrzeć niczem jest dla tych, których życie ciągłym było walk szeregiem: tylko ostatnia walka. Ale ona świadomą była sieci intryg w które mię wikłano, których nie podejrzewałem ani trochę, o których mi nic powiedzieć nie chciała, drżąc by takie odkrycie nie zabiło mię odrazu. Póki była ze mną, mogła w każdej chwili rzucić się pomiędzy mnie a straszną katastrofę; być moją ucieczką, wzmacniać mię, pocieszać, gdyby prawda na wierzch wyjść miała. Ale gdy ona umrze, a nieszczęście spadnie, cóż będzie wtedy?
Nic tak nie skraca życia jak tajemnica, której wyznać nie wolno, która tysiąc razy na dzień od mózgu na usta przypływa, i znów całym ciężarem na serce opada. Szczęściem matka moja miała powiernika, Konstantego, któremu mię polecała, i który mi następnie powtórzył jej słowa. Póki mogła wychodzić, chodziła do niego: ale tu zrzadka tylko mógł ją nawiedzać, skoro została skazaną na zamknięcie się w swoim pokoju. Byłem mu wdzięczny za te odwiedziny, powód których łagodził nieco moją ku niemu urażę; niemniej wszakże zwierzenie Izy stało między nami.
— Nie masz lepszego przyjaciela nad Konstantego, — mówiła mi matka. — Przyrzecz mi, że gdyby cię dotknęło jakie nieszczęście, jedna z tych burz których spodziewać się trzeba w dniach pogody, jego siostrze powierzyłbyś dziecko swoje. Nie zapominaj nigdy, że tym ludziom winieneś wszystko czem dziś jesteś. Całe dobro nasze od nich pochodzi. Niech cię Bóg strzeże od niewdzięczności, do jakiej skłonni jesteśmy w powodzeniu.
Iza z całem na pozor poświęceniem pielęgnowała matkę moją; ale dom odtąd począł się stawać dla niej smutnym bardzo. Nudziła się widocznie. Dostarczałem jej wszelkich możliwych rozrywek; matka sama żądała tego; lecz z jakimże niepokojem w sercu wiodłem ją czy to do teatru, czy na zabawę! Najczęściej wyprawiałem ją samą z hrabiną, i, ku niemałemu mojemu zdziwieniu, nie dawała się długo prosić. Sądziłem, że ją usprawiedliwiałem, powinnaby podzielać smutki i obawy moje. Była jeszcze tak młodą.
Porę razy matka czując zbliżający się koniec, odbywała z moją żoną istne konferencye na cztery oczy. Iza wychodziła z nich nad wyraz zmieszaną i wzburzoną.
— Oszczędź mi tego wszystkiego. — rzekła raz do mnie prawie błagalnie; — nie masz pojęcia ile mię to kosztuje.
— Teraz chora nie podnosiła się już z łóżka; ostatnie symptomata nie zostawiały żadnej nadziei.
Ze wszystkich chorób, choroba sercowa tak dla umierającego, jak i dla tych co na śmierć jego patrzą okropnym jest widokiem.
— Żadnych już środków ocalenia nie ma? — pytałem lekarza.
— Bywają cuda, — odrzekł raz z tym smutnym uśmiechem bezsilnej i stanowczej jak wyrok nauki.
Tego dnia poszedłem do kościoła, gdzie pozostawałem ze dwie godziny. Nie wiem jaką była moja modlitwa, ile zdrowia, sławy, szczęścia własnego ofiarowałem Niebu w zamian za życie matki, to pewna że nigdy ludzka istota gorętszej, pokorniejsze; prośby nie słała do tronu Przedwiecznego.
Przedwieczny milczał.
— Kochany mój synu, — rzekła mi droga, cierpliwa istota, w przededniu zgonu, prócz tego żem ci dała życie w nieodpowiednich warunkach nie mam sobie nic do wyrzucenia odnośnie do ciebie. Od chwili gdyś przyszedł na świat, o twojem szczęściu myślałam jedynie, umieram też bez zgryzot i bez trwogi. Jeżeli błogosławieństwo istoty, która cię najbardziej na świecie kochała, śmiele to rzec mogę, zdoła być ci tarczą na resztę życia błogosławię cię z całej głębi mojego serca. Wywalczyłam prawa błogosławieństwa, na tę ostatnią godzinę, Czyż nie prawda? Błędy jakie kiedykolwiek popełniłam, odkupiłam. Dowodem tego jest miłość i szacunek mego syna, i szczęście jakiem mię obdarzył; zaprawdę nie było w świecie matki szczęśliwszej nade mnie, pamiętaj o tem i niech to wspomnienie będzie pociechą dla ciebie gdy mię już zabraknie. Ileż to razy zapytywałam się ciebie, czy przed śmiercią mam ci odkryć tajemnicę, która tak długo ciążyła na twojem istnieniu. Przebacz mi moje dziecko. Wszyscyśmy ułomni; nikt ręczyć za siebie nie może; a gdy się zbliża godzina ostatnia życia, czujemy się silniejszymi. Zostawiam cię w pełni zdrowia, talentu i sławy, przy boku żony i dziecka, drogich istot dla ciebie, które zwolna obejmą to miejsce, jakie po mnie pozostanie. Rzecz to naturalna! nie uchylaj się od zamiany nie zapominaj mię tylko zbyt rychło, o tem o co cię proszę, ja szłam przez życie nieoświecona, maluczka duchem, zapewniam cię jednak że istnieje świat inny, świat lepszy, i że się na nim spotkamy. Ucałuj mię drogi synu; nie odstępuj do końca niech czuję cię przy sobie, gdy już nie będę w stanie ani cię słyszeć ani widzieć.
Nigdy nie zapomnę melodyi, jaką kataryniarz wygrywał pod naszemi oknami, gdy właśnie domawiała słów ostatnich. Chciałem go odpędzić.
— Nie; — rzekła. — Pozwól temu człowiekowi zarabiać na życie, i daj mu odemnie kilka groszy. Lubię muzykę biedaków: która tak często towarzyszyła mi przy pracy.
Zażądała księdza.
Umarła nazajutrz o piątej wieczorem, po długiem męczącem konaniu, wypełnionem widmami straszną halucynacją gorączkową; ale droga męczennica ani jednem słowem nie wydała tajemnicy która ją wpędziła do grobu.
Kiedym ją wreszcie ujrzał nieruchomą i zastygłą, tę matkę co tak długo była całem sercem mojem, całą myślą moją, zdawało mi się że padnę bez łzy i bez jęku, jak masa bezwładna i nieużyteczna już nikomu. Tak więc wszystko skończone; Te uciechy, te całunki, te pieszczoty, te ofiary niezliczone, te ustawiczne poświęcenie, nasze błogie wesele, nasze wspólne cierpienia, serdeczne dawne śmiechy i serdeczne łkania, przeszłość i obecność, nadzieje, wszystko uleciało z ostatniem tchnieniem mojej matki.
Obce stworzenia żyją, a moja matka umarła! Ależ to chyba nie ja!




XII.

Naówczas byłem mocno przekonany, żem pojmał boleść najwyższą, jaka tylko być może udziałem człowieka. Niestety! czemuż Bóg nie zostawił mię w tej wierze?
Iza płakała bardzo: wzruszenie czysto fizyczne, któremu wszystkie podlegają kobiety. Co czarne przestrasza je. Nazajutrz ani pamiętają o tem. Niemniej wszakże byłem jej głęboko wdzięczny, i doznałem wielkiej ulgi od tych łez pozornych.
Jednakże, przeszło sześć miesięcy nie byłem w stanie dobyć z siebie uśmiechu nawet dla niej, nawet dla naszego dziecka. Znagła widok jakiś uderzał moje oczy, obraz, słowo jedno z przeszłości w myśli się budziło; i ze łkaniem tuliłem usta do rąk łzy, godzinami całemi przesiadując pogrążony w niemym bólu.
Pracowałem zapamiętale. Pieniądze odkładałem dla syna, dziedzictwo którego byłoby niewątpliwie szczupłem bardzo, gdybym był zmarł w owym czasie. Dotąd wydawaliśmy cały mój zarobek co do grosza. Śmierć odkryła mi życie z poważniejszej strony i obowiązki jego aż po za świat sięgające. Rozgłośne imię, talent, miłość sama, wydały mi się nagle tem, czem są w istocie; małą chwilką znikomej rozkoszy. Umysł mój począł się zaprzątać poważnemi, religijnemi przedmiotami. — Gdybym ze śmiercią matki został sam na świecie, sztuka nie wystarczyłaby do ukojenia mego bólu, prawdopodobnie byłbym się zamknął w klasztorze, o co naturalnie nie mogło mieć miejsca w obec żony i syna. Zagłębiłem się całkowicie w mistycyzmie. Przez ciąg jednego roku byłem prawdziwym średniowiecznym artystą. Wtedy to wykonałem statuę świętej Felicyty, którą stosownie do podania, przedstawiłem idącą na męczeństwo z dzieckiem u piersi, i nadałem jej rysy matki mojej, której była patronką.
Z prawdziwą gorączką artysty, w marmur oblekałem boleść moją, i ta martwiała stopniowo. Z czasem poczęła się rozwiewać, i widziałem ją, jeżeli rzec tak można, unosząc się już tylko nakształt mgły białawej po mojem, znów po dawnemu, błękitnem niebie. Że była jednym z owych bólów przewidzianych, zapowiedzianych, przyrodzonych, rozsądek posiłkowany pracą; obecność żony, młodość, organiczna wreszcie potrzeba zapominania i liczenia wiecznie na coś, będąca nieuniknionym egoizmem wszechczłowieczym, pogodziły mię i oswoiły z nią nieznacznie. Niebawem, uczuwałem ją tylko w postaci wspomnienia, nieco posępnie tłumiącego wrzawę i ruchliwość towarzyskiego życia. Nareszcie, kiedyś, ze zdumieniem pochwyciłem się na wesołym głośnym śmiechu, jakgdyby matka była z nami.
Biedna ludzkości!
Iza chciała rosić żałobę równocześnie ze mną oparłem się temu, i po upływie półrocza wróciłem ją jasnym strojom i rozrywkom ożywionym. Nie zgodziła się jednakże zupełnie do nich powróci.
— Nie zmuszaj mię, proszę. — mówiła, — to przynajmniej winnam pamięci matki twojej.
Pewnego rana, otrzymałem list bezimienny następnej treści:

„Jesteś mężem jakich mało; ani się domyślasz, że żona twoja co rano wykrada się z domu, i biega po ulicach, gdy ty myślisz, że jeszcze śpi w najlepsze. Sprobujże ją śledzić, a dowiesz się pięknych rzeczy; ale nie pokazuj tego listu, inaczej nic nie odkryjesz.

„Przyjaciel.“

Cokolwiek świat mówi przeciw bezimiennym listom, nigdy one nie chybiają celu. Broń to potworna, nikczemna, podła, ale broń pewna.
Ukrywałem, jak mogłem, przez resztę dni, pożerający niepokój. Dwadzieścia razy byłem gotów pokazać list Izie, żądając wyjaśnień.
Powstrzymałem się.
Nazajutrz, równo ze dniem byłem ubrany, i ukrywszy się za firanką w pokoju, czatowałem na zapowiedzianą wycieczkę.
Około godziny ósmej, Iza, ubrana czarno z twarzą osłoniętą, wysunęła się z domu, oglądając się naokoło; czy kto jej nie widzi. Łatwo pojąć jak gwałtownie, na ten widok, serce mi zabiło. Wsiadła do przejeżdżającego mimo powozu. Jednym skokiem znalazłem się na ulicy. Ten powóz, poznałbym go między tysiącami; dogoniłem go niebawem, a raczej śledziłem w pewnem oddaleniu. Zwrócił się na zamiejskie bulwary i dotarł do cmentarza Monmartre. Iza wysiadła, weszła na cmentarz; ogrodnik cmentarza pozdrowił ją jak zwykłą znajomą, i poniósł za nią kwiaty na grób matki mojej, o którym zapomniałem od dni kilku. Iza uklękła na grobie, kazawszy kwiaty rozłożyć przed sobą, a przystroiwszy nimi mogiłę, tą samą drogą, z zachowaniem tych samych ostrożności, wróciła do domu.
Zaledwie na próg wstąpiła, pochwyciłem ją w ramiona, a oddając jej list bezimienny, przepraszałem za chwilowe podejrzenie.
— Otóż od czego zależy ufność i wiara kochającego nas człowieka! — wyrzekła z westchnieniem.
Odtąd, ile razy wychodziła z domu czarno ubrana, całowałem ją gorąco i żegnałem czule, nie pytając dokąd idzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



XIII.

P. de Merfi, jeden z amatorów znanych, właściciel rozległych posiadłości w okolicy Chartres, wielokrotnie zapraszał mię do siebie, na uroczystość otwarcia łowów. W zeszłym roku przyjąłem zaproszenie, przyrzekając wybrać się w drogę 30 sierpnia o godzinie szóstej rano.
Przyjąłem tak jak się zazwyczaj przyjmuje podobne w Paryżu zaproszenia, przez prostą grzeczność, myśląc w duszy: „Kiedy to tam będzie, Bóg wie kiedy!” Tymczasem oznaczony dzień się zbliża, i na raz widzimy się zagrożonymi uczestniczeniem w hałaśliwej zabawie, mającej wykoleić nas w sposób raptowny ze zwykłego trybu cichego, pracowitego, rodzinnego życia, z którem nam tak dobrze; w zabawie należącej do innego świata i przenoszącej nas w arcy niepożądane grono ciekawych, komplemencistów i gadułów. Czas, którego ma się stracić tyle, wydaje się właśnie tym, któregoby jaknajlepiej użyć można, gdyby się udało zostać w domu. Dawno nie czuło się w sobie tyle twórczego usposobienia! A tu trzeba siadać do powozu, porzucać rozkosze dla bardzo wątpliwej zabawy, i rozstawać, się z kochanymi, którym tymczasem wypadek jakiś przytrafić się może, o czem nawet przeczucie wyraźnie nas ostrzega. Ale się przyrzekło. Czyż jaki traf szczęśliwy nie przyjdzie z pomocą? Co tu począć? Nie dotrzymać słowa, wykręcić się jakoś, skłamać! Niezręczne to i nietaktowne. Chciałoby się zasłabnąć naprawdę, doznać jakiego choćby lekkiego stłuczenia, mogącego posłużyć za powód do wycofania się z honorem. Ach, czemuż się nie przewidziało teraźniejszego usposobienia? Dziś dałoby się chętnie znaczną kwotę, byle nie być wprowadzonym w taki kłopot. Na domiar złego, w wyobraźni staje jasno postać liczącego na nas gospodarza, rozporządzającego zawczasu naszą osobą, twierdzącego: „Będziemy mieli pana takiego a takiego, tęgiego chłopca”, lub mówiącego: „Gdybym nie zaprosił był tego, mógłbym tamtego zaprosić, co byłoby nierównie weselszem.“ Czas upływa. Im dłużej ociągamy się z wycofaniem danego słowa, tem niegrzeczniej się znajdziemy; ale za to, im późniejsze, tem prawdopodobniejsze będzie tłómaczenie, i rzecz już odmienić się nie da. Nakoniec, w ostatniej chwili, w wigilię dnia prawie ze wstydem i niekłamaną zgryzotą, chwyta się za pióro do ręki i pisze bilecik, że z żalem największym jest się zmuszonym odmówić przyjemności uczestniczenia w zabawie, obiecującej tyle chwil wesołych, ale niezależne okoliczności, i t. d. i t. d. Niezawadziłoby dodać, że ktoś nagle zasłabł w domu, żona albo dziecko, Amfitryon mógłby wprawdzie przekonać się, że go oszukano i słusznie się obrazić. Przytem, to nie żarty. Choroba, uchowaj Boże, gotowa się jeszcze przyplątać.
Tak samo i ja rozmyślałem, w dniu 29 sierpnia, od ósmej do dziesiątej wieczorem, stojąc przed tłómoczkiem podróżnym, który Iza upakować kazała, z przezornością dobrej gospodyni. Spoglądałem na strzelbę w skórzanym futerale, na myśliwskie przybory, i na psa, którego umyślnie na kilka dni przedtem nabyłem, dla przyzwyczajenia do siebie, wpuszczałem do pokoju.
— Stanowczo nie pojadę, — ozwałem się nagle; — zaraz napiszę do p. de Merfi.
— Już zapóźno — zaoponowała Iza.
— Dopiero dziesiąta, a on nigdy przed dwunastą nie wraca.
— Będzie niegrzecznie.
— Tem gorzej.
— Zabawiłbyś się.
— Ani trochę.
— To cię rozerwie. Jedźże leniuchu! Gdy się raz wybierzesz, sam będziesz kontent.
— Daj mi papiery i pióra.
— Służący śpi. Powiedziałam mu, że już niepotrzebny.
— Zadzwoń.
Mówiłem zaś do siebie:
— Jeżeli służący śpi, Pojadę na polowanie.
Gdyby len człowiek był się już położył, wszystko co się stało, nie stałoby się niezawodnie..
Nie spał.
Oddałem mu list do p. de Merfi, i odetchnąłem swobodniej, jak więzień wypuszczony na wolność. Odmowa brzmiała: że muszę w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, wykończyć bardzo pilną robotę. Glina mogłaby przeschnąć i popękać, gdybym ją na całe trzy dni w takie upały zostawił. Odebrawszy list, p. de Merfi przez grzeczność mógłby osobiście przybyć z zaproszeniem. Postanowiłem więc pracować pilnie jeszcze dwie godziny, by słowom swoim nadać rzetelne znaczenie. Tym sposobem wykręt mój nie okaże się bezwarunkowem kłamstwem.
— To i dobrze, — rzekła Iza wesoło: — dalej do pracy, ale jeżeli p. de Merfi przyjdzie dziś kłócić się z tobą, jak mię kochasz, pojedziesz z nim na polowanie, Będziesz musiał to zrobić dla tego biedaka.
— W takim razie pojadę.
I ostatecznie uspokoiwszy sumienie, przystąpiłem do rysowania szkicu, który zamierzałem modelować jutro rano. Praca szła w milczeniu; od czasu do czasu pokazywałem rysunek Izie, która całowała mię w usta, ilekroć pochylała się nad nim.
P. de Merfi nie przyszedł.
O dwunastej udałem się do swego pokoju. Iza odeszła do swego. Spałem niedobrze, jakgdybym rzeczywiście potrzebował o piątej wybierać się w drogę. Obudziłem się bardzo wcześnie i wstawszy natychmiast, po cichu zabrałem się do pracy.




XIV.

Była prawie szósta godzina, gdy Iza uchyliła ostrożnie drzwi swego pokoju.
Nadmieniłem już wyżej, że pokój jej bezpośrednio styka się z pracownią. W zajmowanej obecnie pozycyi Iza mię dostrzec nie mogła, z powodu, że olbrzymia grupa bronzowa kryła mię przed nią całkowicie. Ja przeciwnie, widziałem ją doskonale, w niewielkim weneckim zwierciadle, które nieco pochyło zawieszone, najdokładniej odbijało wszystkie szczegóły pracowni. Z włosami rozpuszczonymi nie mając na sobie nic prócz koszuli, spadającej ze śnieżnych ramion, i spódniczki, Iza wstrzymując oddech, stąpała cichutko na palcach, jedną ręką unosząc nieco spódniczki, w drugiej ukrywając coś białego.
Szła ze wzrokiem wlepionym w drzwi mego pokoju, w obawie bym się w nich nagle nie zjawił. Był to najlepszy sposób nie dostrzeżenia mię, patrzyła bowiem wprost w przeciwną stronę od miejsca, gdzie się znajdowałem.
Wyobraziłem sobie natychmiast, że wiódł ją do mnie jeden z tych rannych porywów, tak radosnych dla młodego małżonka, a do których. pobudzają, wtórząc im wesoło pierwsze świegoty, pierwsze blaski, i pierwsze tchnienia dnia letniego. Inaczej, pocóżby tak wcześnie i w podobnym stroju miała wychodzić do swego pokoju. Wstrzymałem oddech, czyniąc się nieruchomy na wzór otaczających mię posągów, Iza minęła drzwi mojej sypialni odwracając się raz ostatni by nie zostać pochwyconą znienacka, i postąpiła kilka kroków w stronę przedpokoju.
— Dokąd idziesz? — zawołałem.
Z dziwnym krzykiem, z krzykiem duszy co się znajdowała o sto mil od miejsca do którego ją zwrócono w jednym mgnieniu, stanęła jak wryta; i obróciwszy się, niby sprężyna ruszona, by nie upaść wsparła się o ścianę podnosząc rękę do serca, i biała jak batyst jej bielizny.
Pobiegłem do niej. Przez ten czas opamiętała się trochę.
— Ah! jakieś ty mię przestraszył! powiedziała ocierając pot, co wystąpił jej na czoło. — Wiesz, że mógłbyś mię kiedy zabić takim żartem?
I spróbowała odetchnąć z głębi piersi, uśmiechając się do mnie, rękę moją cisnąc, jakby szukając oparcia, i chcąc okazać mi razem, że się na mnie nie gniewa.
— Ale bo też, dokąd miałaś iść tamtędy? zapytałem.
— Szłam do Nanuny (miły Feliks tak nazywał swoją niańkę), — szłam do Nanuny zobaczyć małego. Od dwóch godzin spać nie mogę, i sama niewiem dlaczego byłam niespokojną o dziecko.
W istocie, pokój dziecinny znajdował się po drugiej stronie mieszkania.
— A listy co masz w ręku, — cóż to jest?
Popatrzyła na nie, jakby dla przypomnienia sobie jakiegoś mało ważnego szczegółu!
— To dwa listy które napisałam, nie mogąc spać długo: jeden do mamy, odwołujący zaproszenie na dzisiejszy obiad, który miała jeść ze mną, jeśliby ciebie nie było, a który teraz zjemy we dwoje co wiem że ci się więcej podobaj drugi... znowu odczytując adres, jak gdyby dobrze sobie nie przypominała, ah! tak, — drugi do nowej modystki, którą mi zachwalono. Chciałam prosić Nanuny, żeby je odniosła, idąc dziś rano z dzieckiem na spacer. Ot wiesz co, weź oba listy sam je każesz odnieść. Drżę tak strasznie, patrz tylko jak drżę cała, że wypadłyby mi z ręki Oh! nie trzeba nigdy straszyć mię w ten sposób.
I cała drżąca w istocie, oparła główkę na mojem ramieniu.
Wziąłem listy, i rzuciwszy je na stolik, począłem się usprawiedliwiać.
— Za karę, mój panie, — powiedziała Iza, — musisz mię zanieść do mego pokoju, dokąd nie doszłabym o własnej sile, i tam mię uśpić na nowo zamierzałam bowiem uspokoiwszy się o dziecko i rozporządziwszy listy, położyć się powtórnie i spać do południa; do czego teraz trzeba mi dopomódz troszeczkę, inaczej bym już nie usnęła.
Wziąłem ją za ręce jak dziecko, i poniosłem do sypialnego pokoju, przytuliwszy się twarzą do twarzy.
— Czyś ty wart tego? — mówiła wieszając mi się na szyi, i wabiąc ustami i wzrokiem; ale, cóż mam robić z tobą: dobrze żeś nie pojechał przynajmniej. W takie pyszne, gorące dni letnie szkoda być daleko od kochanych swoich, a ja cię kocham jak w pierwszych naszych miodowych chwilach. Wiesz, dąsałabym się na ciebie, gdybyś mię był samą na trzy dni porzucił. A ty, czy mnie kochasz?
Położyłem ją do łóżka, na miękkiej białej pościeli; a gdym od niej odchodził, by wrócić do przerwanej pracy.
— Nie zapomnij o listach, — szepnęła za mną mdlejącym głosem; nie chcę by nam dziś kto przeszkadzał, choćby nawet mama! Jeżeli Nanuna wyszła oddaj pokojowej.
Powiedzże mi przyjacielu, czyż kto inny nie dałby się złapać w taki sam sposób, i gdyby nie traf, nie przeznaczenie, do dziś bym jeszcze nie wiedział, że jeden z tych listów mieścił najpotworniejszą, najzuchwalszą zdradę.
Jak ta kobieta znała mię doskonale! jak ona była pewną wiary, zaślepienia, głupoty mojej!
Udałem się do dziecinnego pokoju, by popieścić synka, jak to codzień miałem we zwyczaju, i oddać niańce dwa powierzone mi listy.
Na usypianiu Izy zeszło mi dość czasu. Było po dziesiątej. Nanuna już wyszła. Zawołałem na pokojową. Służący, zajęty uprzątaniem salonu, z którego powynosił wszystkie meble, powiedział mi że wyszła przed minutą, że nie musi być dalej jak w podwórzu. Otworzyłem okno. Nikogo. Tylko we drzwiach od stajni zobaczyłem mego charta. Patrzył na mnie ruszając ogonem. Czas był prześliczny; Iza spała; nie czułem już takiej ochoty do pracy, jak z rana; wziąłem myśliwską czapeczkę, szpicrózgę; wyszedłem, gwizdnąłem na psa; i w letniej marynarce uśmiechnięty, z czołem podniesionem, jak człowiek pewny że jest kochanym, skierowałem się w stronę alei Marboeuf. Nie uszedłem dziesięciu kroków, gdy spotkałem powracającą pokojówkę
— Pani dała dwa zlecenia dla ciebie, Naneto ale cię nie było. Jeżeli się obudzi przed moim powwrotem, powiedź żem wyszedł sam je załatwić, dla zrobienia przyjemności temu oto panu, — dodałem wskazując na charta.
Żartowałem sobie! Zostawiwszy jeden list u hrabiny, udałem się na ulicę Marché d’Aguesseau, pod Nr. 12: taki adres wypisany na drugim liście, noszącym nadto nazwisko pani Henri, modystki. Doskonale, — pomyślałem sobie, przy tej zręczności sam wstąpię do pani Henri, i zamówię dla Izy jaki ładny stroik podług mego gustu.
— Gdzie tu mieszka pani Henri? — zapytałem stróża, który, w odświętnych sukniach, stał wyprostowany na środku swojej celki, jak gdyby sam u siebie w gościnie.
Człowiek ten cały tydzień musiał być zajęty czyszczeniem rzeczy: w niedzielę za to nie wiedział co ma zrobić ze swoją osobą. Zapomniałem dodać że była to właśnie niedziela.
— Pani Henri? — odpowiedział, To nie tutaj.
— Jakto, nie tutaj? A przecież to Nr. 12.
— Tak.
— Ulica Narche-d’Aguesseau?
— Tak: ale niema tu żadnej pani Henri.
— Modystka, — nastawałem jeszcze.
— Niema u nas żadnych modystek, — odparł pogardliwym tonem zacny cerber, stworzony widocznie na urzędnika w ministeryum.
— Ależ nie, ależ nie, — ozwał się krzykliwy głos odźwiernej, która zajęta jakiemś rannem uprzątaniem w tylnej swej izdebce, nie rzuciła nawet wzrokiem na osobę mówiącą z jej mężem; gdzież tam, jest w tym domu pani Henri; nie wiesz otem; bo jest teraz na wsi, Jeżeli to list do niej, można zostawić.



KONIEC TOMU DRUGIEGO


I.

Dopytywałem się o tę panią Henri tonem tak zwyczajnym, i tak zgodnym z miną człowieka, wykonywającego jakieś banalne zlecenie, że odźwierna nie zadała sobie wcale trudu spojrzenia na mnie.
Rzekła więc tylko;
— List zostanie doręczony; bądź pan spokojnym.
Jednocześnie, zwracając się do męża, szeroko otwierającego zadziwione oczy, uczyniła prawie niedostrzegalny lecz wyrazisty ruch ramionami, mogący niewątpliwie oznaczać: „Już ja wiem co to takiego“
Oczywiście, zacna połowica nie zaszczycała swojego małżonka otwartością bezwzględną, odnośnie do wszystkich zysków swojej posady.
Na widok tego znaczącego ruchu, błyskawica przemknęła mi nie myśli ale w mózgu; doznałem wewnętrznego olśnienia, jednego z tych, co to bywają zwiastunami apoplektycznych napadów. Nie widziałem nic przejrzałem wszystko. Pierwszy list bezimienny, prawdziwy tą razą, zamigotał mi przed oczyma płomiennemi głoski.
Już odźwierna wyciągała rękę dla wzięcia listu który instyktownym ruchem schowałem do kieszeni.
— Wolę przyjść jutro. ~ rzekłem, gdy ta pani będzie w domu.
To zupełnie niepotrzebne; nie kazano panu pewnie oddawać listy do rąk własnych adresantki, prawda? Zostawże go pan przecie.
— Nie.
— Ah! jak się panu podoba.
Wyszedłem, trzęsąc się na całem ciele, z głową jak w kleszczach, z nogami jak z lodu, z sercem co nagle zastygło mi w piersi. Dostawszy się na ulicę, wsparłem się o ścianę sąsiedniego domu. W nagłej modlitwie, trwającej ćwierć sekundy zakląłem Boga by się ulitował nademną; chociaż nawet sam Bóg nie mógł już cofnąć przeszłości. Rozerwałem pieczątkę i przeczytałem:
„Niepodobna nam się widzieć; nie jedzie na polowanie. Myśl o mnie. Całuję twoje ukochane usta.“
Podpisu żadnego. Czyliż był potrzebnym? Wszedłem napowrót do mieszkania stróżki. Wróciła już była do przerwanej przed chwilą roboty: wycierała filiżankę.
Widzę ją jeszcze, tę obmierzłą istotę, która dla kilku nędznych sztuk złota dopomagała haniebnemu bezprawiu. Oh! w podobnych chwilach, widzieć konającą w najokropniejszych męczarniach istotę, co się przyczyniła do zgruchotania waszego szczęścia, nie znając was nawet, nie pragnąc nawet tego; wydrzeć jej wnętrzności, członki jej złamać jeden po drugim, słyszeć jej wycia, złorzeczenia, modły; i nie czuć zmiłowania ani dla niej ani dla najmłodszego i najniewinniejszego z jej dzieciątek byłaby to rozkosz Nerona. Tak wszelkie okrucieństwo, wszelkie zdrady, wszelkie słowem nadużycia: są wynikiem praw przyrodzonych i niezaprzeczonej logiki człowieczej, skoro skierowane są przeciw istocie, która czci mojej, miłości mojej, duszy mojej nareszcie — niepowetoweny cios zadaje. Częstokroć czyni to niewiedząc nawet o całej doniosłości krzywdy wyrządzonej; ale czyż mię to obchodzi? Tem gorzej dla niej, niech wie.
Wróciłem do celki odźwiernych zapytując sam siebie co się tu teraz stanie. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi.
— Macie mi prawdę powiedzieć! — było pierwsze moje słowo, a tak groźne, i tak straszne zapewne, że kobieta od razu odgadła katastrofę.
— Jaką prawdę.
— Do kogo ten list pisany?
— Przecież pan widzisz.
— Nie drwij ze mnie, potworze, albo cię uduszę:
Straciłem wszelką władzę nad sobą. Odźwierny zrobił poruszenie.
— Jesteśmy uczciwi ludzie, — rzekł, — i masz pan wyjść ztąd natychmiast.
— Jesteście łotry, jesteście wspólnikami zbrodni; i jeżeli mi zaraz całej prawdy nie powiecie, każę aresztować was oboje.
Spojrzeli na siebie.
— Ja tam nie wiele więcej wiem od pana, — odezwała się kobieta, ale co wiem to powiem; a zresztą co ja tutaj winna? Pierwsze piętro wynajęte jest jednemu panu.
— Nazwiskiem?
— P. Henri. Nie podał mi żadnego innego nazwiska, a że opłaca z góry komorne, i umeblowanie ma odpowiedzialne, nie mam co wglądać w to bliżej.
— Czy on mieszka tutaj?
— Nie przyjeżdża tylko od czasu do czasu.
— Sam jeden?
— Sam jeden.
— Ale poto by tu przyjmować kobietę
—Albo ja wiem kogo przyjmuje, przyjmuje sobie kogo chce, co to do mnie należy.
— I to już trwa dawno?
— Może rok, może dwa; czyż ja wiem.
— Pokażcie mi to mieszkanie.
— Nie mamy klucza.
— Nie wiecie prawdziwego adresu tego człowieka?
— Nie.
—To więc ten list był do niego?
— Zapewne. Oh! ja bo tam wcale takich historyj nie lubię. Mam lokatora, który przyjmuje sobie kogo chce, który się nazywa p, Henri. i któremu oddaję listy przychodzące pod adresem pani Henri. A jeżeli panu tego nie dosyć, możesz pan iść do komisarza cyrkułu, pierwsza ulica na lewo. Jestem w swojem prawie i drwię sobie z reszty.
— Tak było istotnie; ja jeden stanąłem w fałszywem i śmiesznem położeniu. Wybąknąłem;
— Macie słuszność.
— I wyszedłem chwiejąc się, jak pijany. Zdawało mi się, żebym nie stał się idjotą: lę-kałem się śmiać i śpiewać na środku ulicy; myślałem o przedmiotach nie mających najmniejszego związku z przedchwilowem zajściem. Fakta historyczne, zawiła terminologja jakiegoś traktatu chemicznego, który niedawno czytałem, targały mi myśl jak w malignie. Nie! tylko dźwięczały mi w uszach, przesuwały mi się nadto najwyraźniej przed oczyma. Dla czegóż to? Jeszcze chwila, a upadłbym twarzą na ziemię, ogłuszony, sparaliżowany. Obawiałem się umrzeć nie dokonawszy zemsty; szarpnąłem się z wysiłkiem i pobiegłem szybko ku domowi. Byle tylko tymczasem świat się nie skończył. Jak przez sen widziałem jednego z naszych liwerantów który przechodząc ukłonił mi się. Machinalnie oddałem mu ukłon. Mój pies, widząc że biegnę, towarzyszył w podskokach.
— Kto to jest? kto to jest taki? mówiłem do siebie zgorączkowany.
I kolejno, różne nazwiska przyjaciół moich przesuwały mi się w myśli.
W chwili wejścia na podwórko, zatrzymałem się. Pewność była nazbyt blizko; zbrakło mi oddechu. Przybiegłem tak prędko. Należałoby może zajść przedtem do hrabiny. List który zaniosłem na ulicę Marboeuf niewątpliwie musiał mieścić szczegóły. A gdyby pójść? Nie! Alboż mi tu szczegółów potrzeba? Czy te dwa wiersze co mi ręce parzą, nie mówią wszystkiego? Wszedłem. Przybrałem pozór największego możliwie spokoju. Postałem nawet chwileczkę w podwórzu, jakby dla przekonania się czy chart mój gdzie nie został. Pogłaskałem go gdy podbiegł do mnie, i prostując się rzuciłem ukradkowe spojrzenie na firanki u jej okna. Jedna znich poruszyła się lekko. Pokojowa wypełniła snać dane zlecenie. Iza pilnowała zapewne mego powrotu, by wnieść z powierzchowności mojej, czy ma się czego obawiać lub nie. Pierwsze pozory ją zawiodły. Zupełnie już ubrana wyszła spokojnie na przeciw mnie; dość jej wszakże było spojrzeć na twarz moją, by zrozumieć wszystko. Zatrzymała się i pobladła lekko. Miała dość jeszcze siły i zuchwalstwa zapytać mi się:
— Co ci jest?
— Nazwisko tego człowieka?
I pokazałem jej list.
— Uspokój się wyznam ci wszystko. Obaczysz że nie jestem jeszcze tak winną jak sądzisz.
A więc nie było wątpliwości żadnej. Przyznawała się odrazu, że list był pisany do mężczyzny! Zanim się odezwała, miałam jeszcze nadzieję, pojmujesz to, przyjacielu! Nie wątpiłem, nie mogłem już wątpić; ale w najtajniejszych głębiach mojej duszy dostrzegłem coś, niby możliwość, że pewnik ten zupełnie pewnym nie jest.
Z uśmiechem szczęścia oddałbym był życie moje, byle usłyszeć Izę cofającą się przed takiem oskarżeniem, i mimowolnym okrzykiem niewinności spotwarzonej. Niestety! wszystko stracone! Przyrzekała wyjaśnienia.
Zachować się nietkniętym aż do lat dwudziestu pięciu dla jednej, jedynej miłości, oddać się wtedy z całą wiarą i z całą swobodą siedemnastoletniemu dziewczęciu; pierwszy nauczyć ją miłości, którą się przez nią jedynie poznało; zlać się w jedno z tem ciałem i z tą duszą, aż do nieświadomości, które z dwojga jest tem, które drugiem; uczynić z tej istoty zarazem cel i okrąg wszystkiego co się czuło, myślało, tworzyło; wmówić w siebie, że ona się stanie niezawodnem pocieszeniem wszystkich rozczarowań, zawodów, boleści; dla niej przenieść śmierć matczyną; przy niej zapomnieć niemal o jej śmierci; uwierzyć święcie w każde słowo tej istoty; uczynić ją powiernicą złudzeń, dążeń i słabości: dozwolić łzom płynąć swobodnie, nie kryjąc się ani wstydząc; spędzić noce całe zwiniętym wokoło maleńkich jej stopek, omdlewać z miłości w jej ramionach, ze wszelkiemi szałami, dziwactwami śmiesznościami namiętności podzielanej, a przynajmniej którą się ma za taką, tegoż jeszcze rana posiadać tę istotę piękniejszą, namiętniejszą, bardziej niż kiedy oddaną, i nagle przeczytać list w rodzaju tego, który od pół godziny miałem w ręku, i dojrzeć prawdę pojawiającą się i gotową spaść na was z ubóstwianych ust tejże kobiety! Gdzież klęska, gdzie niedola równa podobnej klęsce i niedoli?
Tak więc kto inny poznał te powaby, które uważałem za moją własność wyłączną; kto, inny korzystał zuchwale z tego ciała, które uwielbiałem jak szaleniec, i na którem usta moje suszyły świeże ślady pocałunków drugiego; te święte tajemnicze zwierzenia miłości, te półsłowa, których rozkosz domówić nie daje, te westchnienia, te wahania, przyczyny, szały miłosne, wszystko to było słyszane, wzbudzone, pochłaniane przez innego, co sycił nią dowoli rozkochane oczy. I ona znosiła na sobie palące pocałunki drugiego. I ona czuła w łonie swojem całą namiętność drugiego, i ona zapomniała o mnie, i wyśmiewała się ze mnie z tym drugim! Sprawiedliwe niebo! Cóż ja zrobię im teraz, tej kobiecie i temu człowiekowi?
Przyznajmy to, na hańbę natury człowieczej, że zazdrość jest fizyczną wyłącznie. Gotowiśmy wybaczyć kobiecie kochanej tysiące żądz cudzołożnych byleby tylko nie nastąpiło ich spełnienie; gotowiśmy jej wybaczyć ubóstwianie mężczyzny, aczkolwiek nie my nim jesteśmy, jeżeli faktycznie nie dodała mu się; gotowiśmy nareszcie wytłómaczyć i usprawiedliwić duszę, jeżeli ciało nie miało udziału w przeniewierzeniu się. To też kobiety zapierają się fizycznych faktów nie z obawy hańby, nie ze zgryzoty, nie ze wstydu, ale po prostu dlatego, że wiedzą dobrze iż dopóty mogą nas odzyskiwać i przykuwać znów do siebie, dopóki wierzymy we względną niepokalaność ich ciała, i że tu jest kres ostatni wspaniałomyślności naszej, tak jak tu się mieści ostatni naszej miłości własnej przywilej.
Gdyby, pomimo niezbitego dowodu, który miałem w ręku, mogło się udać Izie wmówienie we mnie, że fizycznie (oh! hańbo miłości!) nie należała nigdy do tego. którego na papierze całowała ukochane usta, byłbym jej przebaczył, i kto wie? całą winę złożył na siebie samego. Czuła to dobrze, i zbierała w myśli argumenty dla przekonywania mię, jakkolwiek trudnem, niemożliwem miało być zadanie. Psycholog, któryby niedostrzeżony mógł być przytomnym tej walce zaciętej, co się zawiązała między nami dwojgiem, zyskałby jeden więcej zdumiewający dowód zuchwalstwa kobiecego umysłu, przeraziłby się może bezlitosnem okrucieństwem kobiety, skoro ta niema już nic do stracenia, a chce się pomścić za upokorzenie i porażkę swoją.
Powiedziała mi przed chwilą. „Nie jestem tak winną jak sądzisz“.
Jak tonący słomki, tak ja uczepiłem się jesz cze tych sześciu wyrazów.
— Przedewszystkiem — powtórzyłem — nazwisko tego człowieka?
— Sergjusz.
— Jest kochankiem pani?
— Nie.
— Był?
— Posłuchaj...
— Nic słyszeć nie chcę. Tak czy nie?
— Nie.
— Kłamiesz jak ostatnia nędznica! Za kogo mię masz? Ja miałbym się nie poznać na wyrażeniach tego oto listu?
— Dajże mi mówić. Czy mi dasz przyjść do słowa?
Usiadłem, padłem raczej na najbliższe krzesło, i patrzyłem jej prosto w oczy.
— Wiesz dobrze żem miała zaślubić Sergjusza. Nie znałam cię jeszcze wtedy, a przynajmniej nie wiedziałam że cię kocham, i że zostanę kiedyś twoją żoną. Napisałam ci o wszystkiem w owym czasie. Któż mię zmuszał do tego? Nikt. Bezemnie aż dotąd nie byłbyś wiedział o niczem. Matka moja marzyła ciągle o tej partji, jako o bardzo świetnej; chciała tak uwikłać Sergjusza, by zaszła konieczność zaślubienia mię wbrew całej jego rodzinie. Okazała się niedość przezorną. Byliśmy wtedy oboje tacy młodzi!
— Byłaś pani jego kochanką, nim zostałaś moją żoną?
— Wiesz dobrze że nie. Czy możesz mieć jakiekolwiek wątpliwości pod tym względem?Podejrzewaj mię od czasu jak jestem mężatką, masz po temu prawo, a pozory upoważniają cię poniekąd, ale nie znieważaj czystego zaczątku naszej miłości. Później, byłam może lekkomyślną nieco; ale naówczas jeszcze nie miałam sobie nic do wyrzucenia.
Wykręt dokonany, „Lekkomyślna!“ nic więcej Wyraz elastyczny, wypowiadający wszystko i nic razem, jeden z tych co to kobiety miewają zawsze pod ręką! Nieszczęściem, bywają chwile w których uczucie przebieglejsze jest od przebiegłości samej.
— Dajmy pokój przeszłości — rzekłem — o teraźniejszości odpowiadać proszę.
Zmieniła taktykę.
— Nie powiem ani słowa, ozwała się czelnie; tak samo nie wierzysz w teraźniejszość jak i w przeszłość.
— Dobrze. Uprzedzam panią zawczasu, że zabiję go zawczasu.
— A co mię to obchodzi! Alboż ja kocham tego, którego nazywasz moim kochankiem? Zabijaj go sobie, jeżeli chcesz: biedny chłopak, Bogu duszę winien. Zgryzoty przyjdą po czasie.
Odpowiedź ta była prawdziwie mistrzowską.
— W takim razie, dla czegóż ta poufałość? czemu te znaczące wyrażenia? co znaczy ten pocałunek namiętny?
— Nic nie znaczy. W naszym kraju wszyscy całują się w usta.
Słyszałem to, przyjacielu, słyszałem to na moje własne uszy! Rozpaczna bezsilność, paraliżująca mi i myśl i władzę, dopóki byłem zdala od winowajczyni, znikła teraz bez śladu. Uczułem bijącą mi z serca do mózgu ustawicznie, hałaśliwie, nakształt groźnego przypływu, wolę silną dowiedzenia się wszystkiego, i moc potrzebną do doprowadzenia tej woli do ostatecznych choćby granic. Teraz wykręty Izy nie zamydlą mi już oczu.
Na co to rozprawiać jeszcze? Zemścić się i koniec. Lecz jakaż zemsta wielkości zbrodni wyrówna? W tej chwili przyszła mi na myśl ostatnia rada konającej matki: „Jeżeli kiedy, w jakiem nieszczęściu, będziesz potrzebował prawdziwego przyjaciela, przyzwij Konstantego. Lepszego nadeń przyjaciela nie masz pewnie“.
Uspokoiłem się nagle tak zupełnie, że Iza się zlękła, zlękła się w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu. Zaczynała przeczuwać teraz, czem się stać może gniew mężczyzny. Niespokojnym wzrokiem szukała którędyby uciec, albo kogoby przyzwać na pomoc.
Zadzwoniłem.
— Co chcesz uczynić? — zapytała przestraszona.
Służący wszedł.
— Biegnij do pana Konstantego Ritza, i proś go żeby zechciał przyjść nie tracąc chwili; koniecznie potrzebuje się z nim widzieć.
Zaledwie zostaliśmy sami;
— Pocóż tu znowu Konstanty potrzebny?
— Wnet się pani dowiesz.
— Nie chcę tu zostawać z wami dwoma. Gotowiście mnie zamordować.
I rzuciła się do drzwi.
Samo imię Konstantego przejęło ją większą trwogą, niż wszystkie moje uniesienia gniewu.
Ująłem ją silnie za ramię, usta zatkałem jej dłonią, mówiąc dobitnie i zimno:
— Jeżeli spróbujesz wymknąć się albo zawołać zgniotę cię jak żmiję. Mam dowody. Jestem w swojem prawie. Siadaj tu i czekaj.
Jednocześnie popchnąłem ją na otomanę, na którą padła wpół żywa.
— Chcę widzieć się z matką — wyrzekła słaba.
— Proś Boga by tu nie przyszła.
— Podniosłeś na mnie rękę, wyjąkała; na kobietę która bronić się nie może. Jesteś nikczemnikiem.
Prawdziwa jej natura poczynała objawiać się nakoniec.
Nie odpowiedziałem ani słowa. Byłem zdecydowany nie odzywać się już więcej.
Rzecz dziwna! Cały ten tłum uczuć różnorodnych, szarpiących mną od godziny, ustępował teraz miejsca takiemu uczuciu pogardy, że chwilami zdawało mi się jakoby tu nie o mnie chodziło, i jakobym nigdy nic nie miał wspólnego z tą istotą, co nagle, jakby w czarodziejskiej bajce, zdała mi się zmienioną w jakieś wstrętne zwierzę.
Wziąłem się do obrabiania gipsu, jakby nic nie zaszło.
Znalazłszy się w podobnem położeniu, należało zabić czas czemkolwiek aż do przybycia Konstantego, a to pod groźbą popadnięcia w śmieszność. Ręce pracowały bezwiednie. Nagle, potworna prawda uderzyła mi do głowy jak wyziew czadzący, zaczynało szumieć w uszach, i dokładnie słyszałem wyrazy: „Ale zabijże ją“. To znowu mówiłem sobie: „Co ja zrobię temu człowiekowi?“ I wyszukiwałem jakiej poniżającej, wstrętnej, zniesławiającej katuszy. Nie chciałem jego śmierci. O nie, tegoby było za mało; pragnąłem owszem by żył, lecz żył zrozpaczony przezemnie, złorzeczący mi codziennie, co godzina, udręczony na honorze i na ciele, przedmiotem szyderstwa dla mężczyzn, wzgardy dla kobiet, obrzydzenia dla samego siebie.
— Chcesz koniecznie skandalu? poczęła znów Iza po krótkiem milczeniu.
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— Czas jeszcze zapobiedz niepowetowanemu nieszczęściu, — mówiła dalej — ja nie do Sergjusza pisałam. Wymieniłam go tylko po prostu dla odwrócenia twoich podejrzeń; nie jestem na tyle głupią, żeby się wydać od razu.
Milczenie. Poczęła znowu.
— Rozłączymy się teraz, wszak prawda. Po tem co zaszło nie możemy już żyć razem. Poszlij po moją matkę; daj nam się rozejść spokojnie, a przysięgam ci że ci wyznam nazwisko mego kochanka.
— „Mego kochanka“! Z jej to ust wychodziły takie słowa? Do mnież to były zwrócone? Nie wymówiłem ani jednej syllaby, tylko zdało mi się, że serce rozpęknie mi się w piersi na drobne kawałki.
— Otóż, tak, wiedz że mam kochanka i że go kocham nad wszystko w świecie i że nigdy nikogo nie kochałam prócz niego. Gdybyś wiedział kto to taki!
„Ale zabijże ją przecie!“
Drzwi się otworzyły. Czas już był wielki. Konstanty wszedł. Na jego widok zbladła jeszcze bardziej. Cóż tam więc zaszło między nimi dwojgiem?
— Niema mnie w domu dla nikogo bez wyjątku, zapowiedziałem służącemu.
I jak tylko zostaliśmy sami, zamknąłem na zamek drzwi od pracowni, gdzie działa się cała ta scena, i klucze schowałem do kieszeni.
— Co się stało? zapytał Konstanty.
— Pani ma kochanka; czyś ty wiedział o tym?
Konstanty milczał. Podałem mu list Izy.
— Wiedziałem, odrzekł przeczytawszy.
— I znałeś jego nazwisko?
— Tak.
— Więc to dla tego nie chciałeś tutaj przychodzić?
Skinął głową twierdząco.
— Przepraszam Cię, miałem ciebie w podejrzeniu. Pani utrzymywała żeś się do niej zalecał.
— Pani była w błędzie.
— Dla czego nie uwiadomiłeś mię o wszystkiem?
— Bo matka błagała mię o to, i nie miałem odwagi zniszczyć twego szczęścia, choćby tylko urojonego. Natomiast pani wypowiedziałem wszystko, co wypowiedzieć jej pod tym względem uważałem za swój obowiązek.
— Cóż mi radzisz teraz?
— Radzę ci rozłączyć się z panią jak tylko można najprędzej.
— A kochanek?
— To już mnie zostaw.
— Tobie?
— Mnie.
Iza. milcząca i nieruchoma, najspokojniej odbywała przegląd swych paznokci, jakby tu nie o niej była mowa.
— W takim razie nie jestem tu już potrzebna — odezwała się wstając i udając nagle jak największą obojętność; — mogę opuścić mieszkanie?
— Choćby zaraz.
— Weszła do swego pokoju i zamknęła się na rygiel.
Konstanty ujął mię za ręce i uścisnęliśmy się serdecznie.
— Niech nie odchodzi ztąd, zanim powrócę, rzekł do mnie; nie zabawię długo, a muszę jeszcze z tobą pomówić. Idę do Sergjusza. Gdzie on mieszka.
— Bardzo blizko ztąd: na ulicy Penthievre.
— Z twojej zaś strony, żadnej słabości, żadnego przebaczenia, masz do czynienia z potworem, uprzedzam cię o tem. Do widzenia.
Zostałem sam. Wszystkie te wypadki były tak nieprzewidziane, tak gwałtownie następujące po sobie, tak wprost przeciwne dotychczasowemu memu życiu i dotychczasowym mym marzeniom, cios był do tyla ciężki, że czułem się nim ogłuszonym, w dosłownem znaczeniu wyrazu. Nie mniej pojmowałem, że niema dla mnie innego wyjścia nad bezwarunkowe usłuchanie rady, wypowiedzianej przez Konstantego takim stanowczym i męskim tonem.
Jakże wielką pomocą bywa nam w takich razach obecność i stanowczość wiernego przyjaciela! Uczuwamy nagle smutną jakąś dumę, bolesną chęć dorównania mu i górowania duchem nad urągowiskiem losu; wtedy to idziemy na spotkanie przeciwności, niby młodzi, niedoświadczeni rycerze, których w przededniu sama myśl wojny przejmowała strachem, a których nazajutrz odgłos bębna i dźwięk trąbki wojennej rozpłomienia aż do heroizmu. Nagle stałem się dumny koniecznością walki. Za długo spoczywałem w miękkich rozkoszach sławy i miłości. Byłem gotów. Nie mogąc wyrwać pocisku z rany, obracałem go w niej z dziką rozkoszą, pyszniłem się własną męczarnią, upajałem nadmiarem niedoli. Pojąłem teraz zachwyty cierpienia, ekstazy męczeństwa, urągiwanie katom rzucane. Rozłączyć się z Izą, wzgardzić, zapomnieć, oddać się pracy i dziecku, w moich oczach były to teraz rzeczy najłatwiejsze w świecie.
Wszedł Konstanty.
— Nic nowego? — spytał.
— Nic.
Niezawodnie Iza ze swego okna widziała go wracającym, w chwilę potem bowiem ukazała się i ona. Nigdy jeszcze nie była tak ładną. Ubrana w suknię z niewarowego fularu, w białą koronkową pelerynkę, w kapelusik słomkowy przybrany wiązką bławatków w eleganckie buciki ze skórki złoconej, w rączce opiętej zgrabną rękawiczką trzymając małą aksamitną torebkę, mieszczącą zapewne wszystkie jej klejnoty, miała pozór uroczego dziewczęcia, wybierającego się na spacer. Ileż to razy ja ją tak stroić lubiłem, skoro wychodziła sama, i dobierać suknie, w których jej było najlepiej do twarzy, by świat cały piękną ją znajdował!
Przyszlę tu dziś po moje rzeczy, — powiedziała — wszystko zebrane tam, w moim pokoju.
I postąpiła ku drzwiom, które otworzyła, a następnie zamknęła za sobą, jakby wykonywając rzecz najprostszą w świecie.




II.

Nie, to niepodobna, to sen chyba! Ależ to moja żona, moja miłość, imię moje, honor mój tak mię rzucają! Jakto! więc to dla niej taką łatwą rzeczą opuścić dom nasz, mnie i dziecko swoje, i nigdy nas więcej nie widzieć! Jedne drzwi zamknięcie, i koniec przysięgom, i obowiązkom, rodzinie przywiązaniu, przeszłości i przyszłości koniec. Wszystko, cośmy tylokrotnie sobie powtórzyli, odtąd jest niczem. Oddała mi się była, dziś się odbiera! Jest wolną. Ludzie ją będą widzieć na ulicy, będą ją wielbić, uganiać się za nią, kochać!
— Gdzie ona idzie? — zakrzyczałem nagle zaledwie straciwszy ją z oczu.
— Słuchaj, począł Konstanty, utkwiwszy we mnie badawcze spojrzenie; dotąd niema jeszcze publicznego skandalu. Jeżeli nie czujesz się na siłach żyć zdala od tej kobiety, to powiedz, wrócę ją, jeszcze nie jest daleko, a tajemnica cała zostanie między nami trojgiem. Nie pierwszym będziesz człowiekiem, nie pierwszym mężem, u którego miłość nad honor przeważy. Tylkoż, żadnych już nigdy wymówek! żadnych porywów do zemsty! nigdy skargi! nigdy żalu! A dla tego trzeba, żebyś poznał prawdę całą, Żona twoja miała pięciu kochanków, o których wiem! Może ich daleko więcej było.
— Co ty mówisz?
— Mówię, że to osoba tak zepsuta jak mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło widzieć, co mówię przypuścić nawet, mnie, co jednakże mam za najbardzo wszystkie pod słońcem kobiety, od czasu mianowicie jak tę ladaco poznałem.
Obu rękami pochwyciłem się za głowę, by przytrzymać uciekające zmysły.
— Pięciu kochanków, powtarzałem, pięciu kochanków, co też ty mówisz! Nazwiska tych ludzi?
— Nie myślisz przecież bić się ze wszystkimi, prawda? Naraziłbyś się na śmieszność, nic więcej. Wszyscy dokoła ciebie najdokładniej znali postępowanie twojej żony. Ty jeden nie domyślałeś się niczego. Dwadzieścia razy byłem gotów otworzyć ci oczy; ale takich rzeczy łatwo się nie mówi, przynajmniej nim wypadki zmuszą nas do tego. W tym samym oto pokoju, traktowałem twoją żonę jak ostatnią ulicznicę. Groziłem z dowodami w ręku. Przyjaźń dla ciebie nakazywała mi tak postąpić. Wieszże, co mi odpowiedziała z niesłychanym cynizmem? „Choćby widział na własne oczy, i takby nie uwierzył. Ale dla czegóż go pani zwodzisz? Jest przecież młody, przystojny, sławny, czyni cię bogatą i szczęśliwą. Czy zawiodłam go z panem? Nie, a więc daj mi pan pokój, albo mnie oskarż jeśli wolisz, oddasz mi może przez to usługę.“
— I od kiedy to wszystko?
— Od czasu powrotu Sergiusza, ten był pierwszym, i przetrzymał wszystkich; bo Sergiusz, to już nie uczucie, ani nie kaprys, ani nie rozpusta nawet, to poprostu interes.
— Dalej, kończ, dobij mnie nareszcie.
— Tak, dobiję cię, jakbym pragnął by mnie samego dobito gdybym był wystawiony na podobną torturę; boć przecież, pomimo wszystkiego, jest się mężczyzną, człowiekiem honoru, a honor nasz nie może wiecznie zależeć od łaski pierwszych lepszych zachcianek takiej tam ladaco, czy ona naszą kochanką, czy żoną; boć trzebaż by uczciwy człowiek mógł powiedzieć śmiało, bez łzy i bez rumieńca wstydu: „Wypędziłem moją żonę, która była rozpustnicą, pozwalam zaś jej hańbić moje nazwisko dla tego, że prawo na tyle jest nieprzezornem, na tyle niesprawiedliwem i głupiem, że nosić go jej nie zabrania. Przyzwijmy dzikiego mieszkańca Afryki środkowej, postawmy w pośrodku nas jakiego Tuarego, i rzeczmy mu: „Otośmy najucywilizowańszym narodem na świecie; wyznajemy religię objawioną przez samego Boga; dokonaliśmy rewolucyi w imieniu sprawiedliwości, swobody i cnoty; parą dodaliśmy skrzydeł, ciałom, elektrycznością wypadkom: znieśliśmy czas i zniweczyli przestrzeń; najlepszemu z monarchów, najcnotliwszemu z ludzi, jego żonie i siostrze ucięliśmy głowy bo postęp nie dość szybko się rozwijał. Rzeczy to piękne, nieprawdaż? Te raz, jeżeliśmy dali nasze nazwisko kobiecie, jeżeli ta kobieta nas zwodzi, jeżeli się oddaje, jeżeli się sprzedaje na publicznym rynku, zawsze jednakowo będzie naszą żoną. Ani ja, ani ona nie możemy wejść napowrót w posiadanie praw naszych i czci naszej zobopólnej dzieci, które ona ma z innym, jeżeli nie mogą Oceanem się od niej odgrodzić, będą memi dziećmi; dzieci, które ja mam z inną, nie będą memi dziećmi. Skazany jestem na rozpacz, osamotnienie, bezpotomność, dopóki życie tej kobiety ciążyć nademną będzie, chyba że znajdę dość sprytu chwytać ją na gorącym uczynku i zmienić się w kata. I cóżby na to dziki? Powie niewątpliwie. „Miejcie sobie swoją naukę, swój postęp, swoją gilotyną, i swojego Boga; ja wolę wrócić tam gdzie mężczyzna gnie jest sprzętem kobiety.“ Tak to jest! Nie możemy już tego odmienić.
Dość, że hrabina Dobronowska zaślubiła była istotnie jakiś rodzaj głupca, szlachetnie urodzonego i wcale bogatego, którego zrujnowała w mgnieniu oka, porzuciła następnie, i który doprowadzony do nędzy, skończył gdzieś w domu waryatów. Po hrabim nastąpił ruski jenerał. Ten, pewnego dnia, wyrzucił jejmość za bramę, obdarzywszy ją poprzednio sporą dozą kijów, gdy zeszedł ją raz w objęciach własnego furmana. Oto twoja godzina teściowa. Ach! kobiety, gdy już raz upadać poczną, nie zatrzymają się pewnie w połowie, i muszą nareszcie zamaskować w kale, w którym się nurzają. Zięć hrabiny, ten, o którym to tak często opowiada, mąż jej córki, tamtej drugiej córki, jest w istocie bardzo porządnym człowiekiem, co zakochawszy się w starszej córce, ożenił się z nią nie zważając na nic zrywając wszakże wszelkie stosunki ze starą, po wypłaceniu jej summy... którą połknęła jak i wszystko. Chciał on wziąć Izę do siebie, pragnąc ją ocalić jakkolwiek wiedział, że była córką Minati’ego, który znowu pod tem wszystkiem widnieje, i który, jak widzisz dawał początek małym zachwycającym istotkom. Otóż szwagier chciał uwyposażyć Izę i wydać ją zamąż w swojem kółku. Matka sprzeciwiała się temu. Liczyła na córkę dla poprawienia Losu. Udając się do Petersburga po wyjeździe z Paryża uczyniła to w nadziei sprzedania jej Wielkiemu Księciu Następcy tronu, który wszakże kazał ją za drzwi wyrzucić. Dopóki mogły znosiły nędzę w Warszawie, gdzie wreszcie złapały Sergjusza, naiwne jak ty niewiniątko, i który byłby się z Izą ożenił, gdyby rodzina nie użyła energicznych środków, które w rossyi wcale są nie dwuznacznie. Niech żyje samowładztwo w takich razach! Czy Iza należała do wspulnictwa z matką? Nie wiem, sądzę, że tak. Co tam zaszło między dwojgiem młodych? Powiedzieć trudno Tybyś o tem wiedzieć powinien, pomimo całej niewinności twojej, jeżeli tylko nie zamydlili ci oczu tak dobrze na to jak i na wszystko. Naiwny niedorostek dostarczał tyle pieniędzy ile tylko miał we własnem posiadaniu; wyprzedał konie, powozy, klejnoty sprzęty kosztowniejsze, byle módz dostarczyć jaknajwięcej; ostatnią krew z siebie wytoczył przyrzekł, przysiągł powrócić, ale niewiem co tam z nim zrobiono, dość że nie wrócił i nie przysłał nic więcej. Reszta ci wiadoma.
„Słałeś list za listem, Byłeś zakochany. Czy dziewczyna uczuła w sercu szlachetniejszy. popęd? Czy znurzona, upokorzona awanturniczem istnieniem które do niczego nie doprowadzało, zrobiła na raz postanowienia zostania zamężną i uczciwą kobietą na podobieństwo siostry, zdala od szkodliwego matczynego wpływu? To możliwe; widzisz że biorą rzecz z najlepszej strony. Tak może i była szczerą wzywając twojej pomocy, kobiety do wszystkiego są zdolne, nawet do dobrego; i gdybyś, zamiast umiłować ją z całą ufnością i wiarą, kochał ją tak jak się powinno kochać podobnie młodą, podobnie piękną, i podobnie źle wychowaną dziewczynę, to jest nie odstępując jej na krok, zdołałbyś może w końcu pokonać jej złe instynkta, mając wszystko czem młodą dziewczynę zadowolnić można. Niemniej jednak rzecz ta wątpliwa; zachodzi tu tradycja rassy. Z nią jedną może jeszcze poradziłbyś sobie, ale ona i matka, tego już zanadto, jak na człowieka z sercem.
„Zostawszy pełnoletnim, bezspornym panem mienia i postępków swoich, Sergiusz wrócił do Warszawy, zgłosił się po byłą narzeczoną dowiedział się jej zamążpójściu, zarzucił hrabinie brak cierpliwości i zaufania, i wyznał, że jej córkę równie kocha. Hrabina jednym rzutem oka oceniła całą wielkość straty, umyśliła powetować ją choć w części, i z cudzołóstwa odebrać to, czego po małżeństwie spodziewać się już nie mogła Hrabina. Dobronowska nie była kobietą, zdolną w obec tak ślicznie nadarzającej się sposobności, poprzestawać długo na tem co dostawała od ciebie. Wtedy to częściej poczęła pisywać po polsku do Izy listy których nie otwierałeś, i których zresztą nie byłbyś zrozumiał. W taki sposób, tuż na oczach twoich i pod twoim nosem zawiązała się ta ohydna intryga, którą biedna matka twoja dojrzała w najdrobniejszych szczegółach, o której sto razy może mówiła zemną, i która zabijała ją powoli. Hrabina osiadła w Paryżu, dom jej posłużył do schadzek córki z Sergjuszem, póki ten ostatni, wstydząc się sam potwornego takiego faktorstwa, nie wynajął własnego mieszkania przy ulicy Marché-d’Aguesseau, urządzając je z niesłychanym przepychem. Odzyskanie dóbr hrabiego, pieniądze Sergiusza; brylanty i szmaragdy przysłane przez siostrę, — Padarki Sergiusza; list bezimienny, o którym mi kiedyś mówiłeś, a w którym radzono ci śledzić Izę — pomysł hrabiny, która zapuściwszy taką sondę, upewniła się ostatecznie o dobrej wierze zaślepieniu twojem. Mogiła pośredniczką! niezły pomysł.
„Jak doszły do mnie te ostatnie szczegóły? Przez Sergiusza, od którego znalazłem sposób wydobycia wszystkiego przed chwilą; co do innych, o tych wiem od mego szwagra, który znowu dowiedział się o nich od kolegów swoich z ruskiej ambasady.
„To ci wyjaśni oziębłość mego ojca i siostry dla twojej żony. We wszystkiem co cię spotkało nie mało jest twojej winy, mój biedny świątobliwcze. Powściągliwość i czystość mają swoje strony; ale dla pokoju i talentu twego lepiejby było gdybyś jak ja poznał się trochę z podejrzanemi miejscami. To sale anotomiczne miłości. Tam się dokonywają doświadczenia in anima vili; tambyś się opancerzył przeciwko złotym włosom, szafirowym oczom marmurowym łonom, i wszelkim fizycznym doskonałościom kobiet. Tambyś się dowiedział, że jeżeli się popełnia jedno głupstwo żeniąc się, nie powinno popełniać drugiego głupstwa żeniąc się z kobietą wyjątkowo piękną.
„Kobiety tego rodzaju nie są stworzone do spokojnych rozkoszy małżeńskiego życia. Można opiewać je, malować je, modelować, kochać i pieścić. Zaślubiać nigdy, godność, wstyd, sumienie, zmiłowanie dobra, uczucie rodzinne, pojęcia obowiązku, świętość macierzyństwa sama nawet miłość, dla nich martwą literą; to udział zwyczajnych kobiet; każdy ma swą cząstkę. Zdradzone dla rozkoszy, panie takie nie znają innych praw nad własne swe zechcenia; żyją one dla wzniecania nie dla odczuwania, i nie godzą się niczem co ich piękność ujarzmić czy uszkodzić może. Małżeństwo uważają za akrobatyczną podstawę do skoku; z niego to śmiało rzucają się na pole zalotów. Mało zresztą mąż je obchodzi, byleby stanowiskiem czy majątkiem swoim mógł uwydatnić ich piękność; kochanek jeszcze mniej dla nich znaczy. Zwykle, a przynajmniej bardzo często, nie dbają ani o stopień, ani o wykształcenie, ani wykształcenie, ani o wiek wielbiciela. Błyszczeć i królować, oto ich zadanie. Podobne są do panujących, dla których każdy hołd równie dobry, bez względu na to z jakich ust pochodzi. Im z niższej sfery bije do nich dym kadzideł, tem częstokroć milszym dla nich bywa. Gdyby nie miały pod ręką nikogo więcej prócz lokaja albo mularza, trzebaby im uwielbienia tego mularza czy tego lokaja. Niejeden przykład przytoczyćby można aż tak nizko upadłych kobiet.
„Baśń o Dyanie i pasterzu wybranym przez nią nad wszystkich bogów Olimpu, nie co innego oznacza. Ztąd owa bezczelna rozpusta, skandaliczne miłostki większej części głośnych piękności: miłostki którym potomność niesłusznie się dziwi. Takie anomalie są logiczne. Piękność, jak każdy majestat, znosi li tylko niższość obok siebie; otóż dla wyjątkowo pięknej kobiety, mężczyzna wyjątkowo piękny nie jest właściwie ani wielbicielem, ani też kochankiem; to równy, to więc wróg. Oddając się takiemu nie obdarza już, tylko wymienia. Człowiek sławny nie jest również tem, czego im trzeba bledną bowiem w obec jego wiekopomnej sławy; wolę też zawsze pierwszego lepszego głupca, w pełni olśnionego w pełni opanowanego w zupełności spętanego. Nie pragną dzielić z nikim wzniecanego uwielbienia tak samo jak nie podzielają sprawianej przez się rozkoszy.
„Dokąd dąży ta oto czarująca istota, strojna w aksamity i jedwabie w karecie atłasem, wysłanej? Każdy, od miljonera aż do żebraka, obraca się by raz jeszcze spojrzeć za przejeżdżającą. Zatrzymuje się przed kościołem; wstępuje pysznie na schody krużganku, w chwili gdy wierni rozchodzą się już do domów przechodzi w boczną, najmniej uczęszczaną nawę, i zniknie pod arkadami, Przesunąwszy się powoli wzdłuż kościoła, u wejścia do presbyteryum macza palce w święconej wodzie, żegna się z namaszczeniem, ogląda się ostrożnie po za siebie i znika w bocznych drzwiach, które uchylają się i zamykają bez szelestu, dając przejście na schody o nielicznych stopniach, u stóp których ślepy żebrak drzemiąco mruczy pacierze. Ona mija żebraka nie spojrzawszy nart nawet, upewnia się, że nikt z przechodzących nie zna jej i nie uważa, szybko wskakuje do dorożki, co zatrzymała się tu przed paru minutami. Ta kobieta mieszka w przepysznym pałacu; ma męża szanowanego, sławnego niekiedy; świat ją wynosi, otacza ją dymem pochlebstwa i zaledwie od czasu do czasu zostawia jej jaką swobodną godzinę. Tę godzinę spędza ona w hotelowym numerze, w izdebce ledwie że nie cuchnącej, gdzie czeka na nią mężczyzna prosty, brzydki, stary może, ale którego ona zaszczyca i olśniewa, który klęka przed nią z uwielbieniem dochodzącem do osłupienia, do ekstazy, do szaleństwa. Dla swoich jest ona piękną, najpiękniejszą z kobiet, jeżeli chcesz, dla niego, ona boginią! To wszystko czego jej trzeba.
„W obmyślanej, wyuczonej, uwydatniającej każdy wdzięk jej pozie, uśmiechnięta, bez osłon, oddaje się zachwyconemu szczęśliwcowi, i obserwuje ciekawem okiem jak też on kocha, porównywając wyraz tego z charakterystyką tamtego: o, bo to kobieta jest wybredną; bo dla jej zmysłów jak dla umysłu potrzebna rozwaga, porównania i kontrasty dziwne. Wieczorem takież same widowisko będzie miała z mężem, jutro znów z drugim kochankiem. Pewnego pięknego dnia, nie mówiąc im nawet dla czego, ot tak, z niechcenia, przestanie ich widywać, nie pozna przy spotkaniu, a choćby ucierpieli, choćby i umarli i wskutek tego, to i cóż, tem lepiej! Zobaczy jak się to cierpi, zobaczywszy jak się kocha. Tak blade i nieme bóztwa Indyjskie, wymagające krwawej ofiary, nieporuszone patrzą spokojnie przed siebie oczami wykutemi z chłodnych dyamentów, gdy tymczasem wierni rzucają im pod stopy strzępy drgającego jeszcze ciała.
„Taką jest kobieta, którą wziąłeś za żonę, biedny przyjacielu. Ty sam rozwinąłeś bezwiednie jej wrodzoną zmysłowość; sam najnaiwniej wydałeś na pożądliwe spojrzenia, które nigdy znać ich nie powinny, skarby jej wdzięków tajemnych; sam ją uwieczniłeś i zgubiłeś wcześniej nieco. Uwielbienie twoje zadowolnić jej nie mogło. Przeszedłszy z rąk do rąk pod postacią bronzu i marmuru, zapragnęła objawić się osobiście niedowiarkom i wierzącym. Przedajna Galatea, ożywiała się dla pierwszego lepszego, i nie poprzestając na ofiarach kwiecia, miłości, łez i krwi, zażądała brylantów i złota. Cały świat wiedział o jej postępowaniu. Ci, co nie czynili cię wspólnikiem, mieli ciebie za winnego. Nikt nie przypuszcza, by człowiek twojego stanowiska i zalet mógł być tak oszukiwanym nie wiedząc, lub nie korzystając z tego. Zobaczywszy boleść twoją, powiedzą, że dobrze odegrywasz rolę. Następnie życie twoje dowiedzie żeś był nieszczęśliwym jedynie!
„Co do nazwisk tamtych ludzi, pocóż ci je dziś wymieniać? Nie byli obowiązani względem ciebie do niczego, a dla żony twojej żywią takąż pogardę, jaką ty sam masz dziś dla niej. Jesteś ofiarą przypadku, i czemże tu jednostki? Teraz, wiesz dlaczego Iza z takim spokojem wyszła ztąd przed chwilą? Oto dlatego, że bardzo prędko oceniła korzyści, jakie się wyciągnąć dadzą z takiego położenia. Zrazu musiała ci wyświadczyć grzeczność usprawiedliwiania się choć trochę. Pierwszym popędem, instynktownym kobiety winnej jest zapieranie się, teraz już wszakże ręczę, żeby nie chciała twego przebaczenia. Wypędzasz ją dla Sergiusza, do Sergiusza się przyczepi, a Sergiusz jest milionerem. Rozumiesz teraz! Hańba tam, prostytucya, ale i zbytek; a ten dobrobyt, którymeś ją otaczał, który biedaku złociłeś jak mogłeś, nie był odpowiednim tłem dla jej piękności. W tej chwili marzy ona o sławie Aspazyi, Marion Delorme, lub Ninon’y. Ale na tym właśnie punkcie będzie ukaraną! A kara ta mojem jest dziełem.
„Zamiast w twojem imieniu wzywać Sergiusza i stawiać na kartę jego i twoje życie, opowiedziałem mu o wszystkiem co zaszło, i objaśniłem tak samo jak obecnie ciebie jakiego to gatunku kobieta. Dałem mu słowo honoru, że rzecz cała na tem się skończy, jeżeli zobowiąże się przysięgą nigdy więcej nie widywać Izy, i żadnych jej zasiłków nie dawać, wykazując mu, co zresztą nie było trudnem, jaką śmiesznością z jego strony narażać życie dla podobnej istoty, i jak bardzo obciążyłby własne sumienie, gdyby nieszczęście chciało byś miał poledz z jego ręki. Poprzysiągł. Dotrzyma słowa. Szlachcic to w całem znaczeniu. Uczciwość ludzka ma swoje odcienia. Można uwieść, skraść podstępnie żonę człowiekowi znajomemu czy nieznajomamu, doprowadzić go do rozpaczy, samobójstwa lub zbrodni, a mimo to niezdolnym być do przywłaszczenia sobie cudzego grosza, albo chybienia raz danemu słowu. Nie my tworzyliśmy ludzkość, i nie od dziś ona taką. Twoja tedy zachwycająca żoneczka będzie zmuszona żyć ze swą mamunią, której Sergiusz, jednocześnie, cofnie dawne zasiłki, a tak wyprzedawszy te kilka klejnotów, które od niego dostały, co nie na długo wystarczy, popadną w poprzednią nędzę, która jest hańbą, rozpaczą, i najistotniejszą karą kurtyzanek. Amen.
— A ja!
— Ty, powierzysz dziecko mojej siostrze, która wychowa je ze swojemi, aż do wieku, w którym będzie mogło stać się dla ciebie pociechą, i wyjedziesz do Florencyi lub do Rzymu, i będziesz tworzył arcydzieła, jak przystało wielkim artystom dotkniętym wielką boleścią. Będę ci towarzyszył, byś nie palnął sobie w łeb gdzie w kącie; a kiedy ci będzie potrzeba kobiety, zrobisz jak ja, zapłacisz za nią co warta, a to cię nie zrujnuje. Uleczywszy się, bo wyleczysz się z pewnością, powrócisz do grona tych, co cię prawdziwie kochają i cenią. No, rzecz skończona?
— Jak zechcesz.
— Przenocujesz u mnie. Pierwsza noc będzie najcięższa, ale będę przy tobie. Jutro po południu wyruszymy w podróż. Rzym, Florencya i Wenecya, czyż może być co piękniejszego w Sierpniu! A zresztą starajmy się nie myśleć o tem wszystkiem. Składajmy rzeczy.




III.

Każdy z nas ma dosyć siły, powiedział pewien moralista, do zniesienia cierpień drugiego. Tej właśnie sile, a może i tajemnej przyjemności jaką się znajduje w pocieszaniu, Konstanty zawdzięczał werwę i humor, cechujące jego satyrę piękności i dosadny wizerunek Izy. Prawda najściślejsza od końca do końca, ale prawda gryząca mi ranę jak rozpalonem żelazem. Kauteryzacya taka była oczywiście najskuteczniejszym środkiem na moją chorobę, i gdybym się znajdował na miejscu mego dawnego kolegi, byłbym zapewne użył jej taksamo; niemniej wszakże wystawić łatwo ile taka operacyą musiała być bolesna. Nie krzyczałem wprawdzie, ale to jedynie dzięki wysiłkom woli, na które się zdobywałem z tajemną nadzieją, że w takiem pasowaniu się pęknie ukryta we mnie sprężyna, co dźwiga nadmierne to brzemię, że padnę spiorunowany. Nie mamy nawet pojęcia jak wiele mózg człowieczy przenieść zdoła!
W intercyzie ślubnej miałem zawarowaną własność majątkową. Na wszystko baczny mój notaryusz uparł się przy tym warunku. Wyniknie ztąd, dowodził korzyść oczywista dla swojej żony, której się zapewnia dowolne rozporządzenie owem bajecznem mieniem, mającem zawsze jeszcze spaść na nią. Zresztą, mogę przecież, jeśli zechcę, ustanowić Izę całkowitą spadkobierczynią. W rzeczy zaś nie chciał bym prawem spólności miał się kiedy znaleźć na łasce tej niewiadomej dziewczyny, nie mającej ani kąta ani dachu, która w nim, doświadczonym, wytrawnym człowieku, nie budziła zbytecznego zaufania. Nie miałem więc z Izą żadnych rachunków do załatwienia, ponieważ nic mi nie wniosła. Kazałem oszacować wszystkie sprzęty, znajdujące się w jej pokoju, a które nie powinny się były splatać z nowem jej życiem. Sumę, oznaczoną przez biegłego, doręczyłem Konstantemu dla przesłania Izie z rzeczami które zabrać jeszcze miała. Każda z tych rzeczy stanowiła dla mnie drogie, bolesne wspomnienie. Spragniona stała z niezmąconym uśmiechem w pośrodku świeżych tych ruin, obojętna, niewzruszona, jak wszystko co się wiecznem czuje.
Opłaciłem i odprawiłem służących, którzy wszyscy, od owej Nununy do pokojowej, mieli udział w zdradzie mojej żony. Zgubna, nieunikniona solidarność między nizkoscią uczuć a nizkością pochodzenia. Nie uczyniłem najmniejszej wzmianki o ich współwinie. Obdzieliłem ich nawet drobnemi podarkami, za powód odprawy podając konieczność natychmiastowego wyjazdu. O iluż to rzeczach pomyśleć, do czego zniewolić się trzeba, byle honor i godność własną zachować bodaj na pięć minut dłużej! Dziecko, wraz z najpotrzebniejszemi rzeczami i ulubionemi zabawkami jego, wyprawiłem do pani Niederfeld; i straszna pustka szerzej jeszcze zaległa koło mnie. Dzień miał się ku schyłkowi; cienie rozścielały się zwolna po ścianach tych samych pokoi, gdzie parę godzin jeszcze temu byłem tak bardzo szczęśliwy.
Konstanty z cygarem w ustach, układał papiery i gospodarował jak u siebie, zapytując mię od czasu do czasu: „Czy spalić to? Czy to zostawić?“ i zabierając klucze do kieszeni, w miarę jak skończył z jakiem biurkiem lub szufladą.
Nagle szarpnięto za dzwonek. Iza wraca! Chce mi coś powiedzieć! Pośpieszyłem do drzwi. To posłańcy przychodzili po rzeczy młodej damy, czekającej na nich w domku przy ulicy Marboeuf. Wydałem im czego żądali, i patrzyłem na wynoszone kufry i paki, jak się patrzy na wynoszoną trumnę ze zwłokami przyjaciela.
Gdy już raz ostatni drzwi się za nimi zamknęły, a zegar ósmą wydzwonił;
— Teraz i my ruszajmy, — ozwał się Konstanty, — nie mamy już tu co robić; przyszlę po twojw tłómoki.
W milczeniu poszedłem za nim. Zstępując ze wschodów byłem zmuszony trzymać się poręczy; mąciło mi się w głowie, nogi były zimne i sztywne; nie widziałem w którą stronę się obrócić, gdzie stawić stopy zdrętwiałe.
Weszliśmy do restauracyi. Jadłem wszystko co chciał mój towarzysz, a zniewolił mnie jeść dużo, dla zatamowania myśli i przyćmienia wspomnień; pić wszakże nie chciałem. Pamiętałem dotąd, jeszcze do czego byłem zdolny po pijanemu. Zresztą, nietrzeźwość nie jest ulgą; to jedynie odroczenie bólu, który następnie powraca, natarczywszy i bardziej niż przedtem dojmujący.
Po skończonym obiedzie, Konstanty wiódł mię do siebie przez ożywione bulwary. Patrzyłem na rojących się dokoła ludzi, jakgdybym sam już nic nie miał spólnego z resztą śmiertelników, Zdawało mi się żem cieniem, w krainie cieni. Od czasu do czasu imię matki przychodziło mi, że tak powiem, do serca zapukać. Skinieniem odpowiadałem mu, że nie czas jeszcze. Przychodziło niosąc mi łzy ulgi, a nie chciałem płakać wobec tego tłumu obojętnych. Należało wyglądać po męzku, aż do nowego rozkazu.
Konstanty ustąpił mi własnego łóżka, sam poprzestając na niewielkiej kanapce swego saloniku; i zajął się przygotowaniem do podróży. Naturalnie, nie myślałem o spaniu. Z pokoju do pokoju przechadzałem się mierzonemi, wielkiemi krokami. Biedny chłopiec widział że niema podobieństwa, bym zasnął tak rychło.
— A gdybyśmy poszli do ojca? zapytał.
— O nie, nie teraz; jutro.
Zabrał się do pisania.
Wrzawa uliczna przycichła powoli; tylko miarowy chód zegara, znaczący każdą sekundę upłynionego czasu, wyraźnie słyszeć się dawał. Wsłuchiwałem się w tę monotonną rachubę własnego życia, z którem nie wiedziałem sam co począć teraz. Nie mogę powiedzieć bym cierpiał. Ciało i nawyknienie usiłowały pokonać ducha. Mózg, po wytężeniu dziennem pokrzepiający się codzień o tej samej perze, począł się wyraźnie domagać: „Nabierzmy sił przedewszystkiem. Jutro będziemy radzili!“
Rzuciłem się na sofę; zapaliłem cygaro, zmuszając się patrzeć ciągle w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Oczy mi się zamgliły, myśl obezwładniała; zapadłem w jakiś stan odrętwienia, który nie był snem wprawdzie, ale był bezczuciem.
Tak przeleżałem aż do piątej rano. O piątej otworzyłem oczy bez obawy, jak to zwyczajnie budząc się ze snu; spróbowałem nawet zasnąć znowu. Nagle poznałem rzeczywistość wychylającą się z kąta pokoju! Olbrzymiała, zbliżała się do mnie, i usiadła u mego wezgłowia, z mocnem postanowieniem nie odstąpienia mię więcej. Serce szarpnęło mi się w piersi! Przypomniałem wszystko. Znalazłem się na nogach sam nie wiedząc kiedy.
W jednej chwili, przerażające wczorajsze wypadki z ogłuszającym wrzaskiem poczęły krążyć i skakać koło mnie, jak dzicy dokoła więźnia na śmierć skazanego. Przyzwałem na pomoc słuszne rozumowania Konstantego, i postanowienia chwalebne, któremi mię natchnął. Gdzie tam! wszystko było niczem dziś dla rozszalałych, których wrzaski stawały się coraz groźniejszemi.
„Jakto! — krzyczały mi nad samym uchem; jakto! istnieje człowiek co cię odarł z honoru, ze szczęścia, co zabrał ci przyszłość twoją, a ty tego człowieka zostawiasz w spokoju, i poprzestajesz na jego słowie, którego może nawet nie dotrzyma? Kara, którąś wyznaczył wiarołomnej twojej żonie, jakkolwiek doradzona przez najuczciwszego i najodważniejszego pod słońcem człowieka, niemniej jest podłem tchórzostwem. A tobie to wystarcza! Czyż Konstanty, on, co jest żołnierzem, takby postąpił w podobnym razie? Czynnie traktuje cię za bardzo jak dziecko, i czy odwrotnie do twego honoru nie zadowalnia się fortelem, którego nigdyby nie użył dla siebie samego? Gdybyś ty mu zabrał siostrę, czyby cię nie zabił? Krwi, krwi przedewszystkiem! Co Sergiusz musi myśleć o tobie? Rzecz cała uszła mu sucho. Chyba się boisz?“
— Ach do licha! czym zwaryował wczoraj!
I nie wiele się troszcząc o godzinę, pobiegłem na ulicę Penthiévre. Bez trudności wskazano mi mieszkanie bogatego Rossyanina, znanego z elegancyi i zbytku.
O samej ósmej stanąłem u drzwi Sergiusza. Lokaj nie chciał odrazu budzić swego pana; nalegałem, tłómacząc, że szło o ważne sprawy familijne, nie cierpiące zwłoki. Umyślnie po to przyjechałem z zagranicy. Lokaj wprowadził mię do buduaru wybitego niebieskim atłasem, wonnego od mnóstwa kwiatów, niby buduar kobiecy.
Pierwszym przedmiotem, co na wstępie uderzył moje oczy, był biust Izy, umieszczony między dwoma oknami, który wykonałem z palonej gliny, gdy miała lat czternaście, a który, jak mi mówiła, odesłała siostrze. Na ten widok, pochwyciłem z kominka żelazny pogrzebacz i zdruzgotałem nim biust na drobne kawałeczki.
Sergiusz tymczasem ukazał się we drzwiach i patrzył na to osobliwsze widowisko. Znał mię zapewne z widzenia, domyślił się więc wszystkiego i czekał stojąc milczący w progu. Bał się też może bym go nie zamordował jednem uderzeniem tego pogrzebacza, który miałem w ręku, a który szczęściem położyłem napowrót na kominku.
Sergiusz był młodzieńcem słusznego wzrostu, o fizyognomii otwartej i szczerej, nie piękny i nie brzydki, wielki pan od stóp do głowy.
Głuchym głosem wymieniłem moje nazwisko.
— To więc, na cośmy się zgodzili z pańskim przyjacielem, nie zadowalnia już pana? odpowiedział mi tonem człowieka, który również z kolei gotów jest stracić cierpliwość.
— W istocie, panie; dziś inaczej sądzę.
— Nie daje to panu prawa rozbijać rzeczy nie należących do niego.
— Ten biust? — zawołałem.
— Ten biust jest moją własnością; zapłaciłem za niego? warto, i jestem tu w moim domu. Racz pan mi oznajmić cel swoich odwiedzin i odejść ztąd.
— Potrzebuję zabić pana.
— Należało tak mówić od razu, to nierównie prościej. Jeżeli panu równie pilno jak mnie, zechciej się udać ze swymi świadkami, o godzinie jedenastej, do lasku Saint Germain, u kraty koło wału. Broń wasza będzie moją.\
Zadzwonił. Wszedł lokaj gdy brałem kapelusz.
— Pozbieraj kawałki tego biustu, rozkazał mu Sergiusz, — i wyrzuć.
Następnie, skłoniwszy mi się z lekka, wyszedł.




IV.

Stanąłem teraz w fałszywej i śmiesznej pozycji; ale przynajmniej znalazłem właściwą karmę dla tysiąca furyj, dręczących mię wściekle od wczoraj. Wiedziałem teraz czem ten pierwszy dzień zapełnić, końca którego inaczej doczekać nie byłbym w stanie.
Wróciwszy, znalazłem Konstantego już na nogach, z niepokojem szukającego mię po całym domu. Opowiedziałem mu wszystko.
— To szaleństwo; — odrzekł wysłuchawszy — ale i ja bym postąpił tak samo. Idźże uścisnąć rękę memu ojcu i popieścić synka, a ja tymczasem pobiegnę wyszukać drugiego sekundanta.
W godzinie oznaczonej byliśmy na placu. Wybrałem szpady. Szpadą władałem nieźle; ale Sergjusz był wprawniejszy odemnie i widocznie mię oszczędzał. Gdym się spostrzegł, krew uderzyła mi do twarzy, i zastawiając się lewem ramieniem, prawą ręką trzymając szpadę nakształt lancy, w całym pędzie puściłem się na przeciwnika, który nie mogąc przewidzieć podobnego ciosu, nie mógł go odeprzeć. Zachwiał się i padł. Przeszyłem mu bok prawy.
— Pchnięcie nie było bardzo prawidłowe — rzekł do mnie głosem zupełnie spokojnym — ale liczy się tak samo. Jeśli umrę, wiedz pan i chciej wierzyć, że nigdybym nie pragnął stać się dla niego powodem cierpienia jeśli wyzdrowieje, przyjm raz jeszcze moje słowo, że między mną i wiadomą, panu osobą nigdy żadnych nie będzie stosunków. O czem zresztą została już powiadomioną.
Zemdlał. Przeniesiono rannego do poblizkiego zamku du Val, — właściciele którego byli mu znajomi, następnie wróciliśmy do Paryża.
— Otóż najważniejsze załatwione — rzecze Konstanty ściskając mię, jak skoro zostaliśmy sami, Ulżyło ci to trochę?
— Tak.
— To i dobrze. Miejmy nadzieję że tamten wyliże się z tego. To uczciwy człowiek Ty byłeś oszukanym, on zdradzonym. Nie macie sobie nic do wyrzucenia i pomysł mój zostaje w całej sile. To najważniejsza. Jaką minę będzie miała Iza, gdy ten ją o postanowieniu swojem zawiadomi. Mówiąc prawdę mogła była poprzestać na takim mężu jak ty i na takim kochanku jak on. Trudno jeszcze lepszego wymagać.
Wchodząc do mieszkania Konstantego zastaliśmy posłańca, który czekał na mnie z listem treści następującej.

„Wobec tego na jakiej dziś jesteśmy z sobą stopie. Nie warto się już z niczem ukrywać. Feliks niepotrzebnie będzie dla ciebie ciężarem. To dziecko nie twoje. Wydaj mi upoważnienie do zabrania go z miejsca jego obecnego pobytu, a nie usłyszysz nigdy więcej ani o nim ani o jego matce,

„Izabella z Dobronowskich
Clemenceau.“

Podałem list Konstantemu.
— Ona kłamie — zawołał — ty wiesz najlepiej że kłamie. Zawiodła się w maleńkich rachubach i za to chce się zemścić na tobie. To z „Dobronowskich“ jest prawdziwem arcydziełem. W dwóch słowach odzwierciedliła się cała kobieta. Naśmiać się tylko z tego wypada.
Zwrócił się do posłańca; i dając mu pięciofrankówkę:
— Powiecie tej pani że bardzo dobrze, ze dziecko, zostaje przy nas, że dziś wyjeżdżamy, i że wasz kurs zapłacony. A ty — dodał zwracając się do mnie — bądź spokojny, Feliks nie wyjdzie od mojej siostry, a twoja żona nie wejdzie tam pewnie. W drogę!

Wyrażenie, którego użył Konstanty odnośnie do mnie, było dosadnie prawdziwem. To rzucenie się namiętne, ten gniew, ta walka, ta krew przelana ulżyły mi. Byłbym doznał zapewne takiej samej ulgi na widok płynącej krwi własnej. Potrzebowałem koniecznie postąpić po męsku, potrzebowałem wylać na zewnątrz wszystko co we mnie kipiało. Gdybym nie był wyzwał Sergjusza, wyzwałbym sam nie wiem kogo przy pierwszej nadarzonej zręczności. Natura w takich razach mędrszą jest nad wszelkie filozoficzne rozumowania. Każe nam ona bez pamięci rzucać się na wroga; zadajemy śmierć lub odbieramy, ale bądź co bądź, jest ulga.
Nareszcie byłem z siebie zadowolony. Śmielej mogłem się zbliżyć do p. Ritza, jego córki i zięcia, na co nie zdołałbym się odważyć wczoraj. Otwartą, prostą drogą, pośpieszyłem na ratunek zagrożonego honoru. O nikczemność obwinić mię przynajmniej nie podobna. Można się jeszcze litować nademną, podejrzewać nigdy. Mogłem budzić współczucie, ale nigdy śmiech. Do Sergiusza nie czułem już żalu, a postępowanie jego podczas walk nakazywało szacunek. Nie potrzebuję tlomaczyć panu wszystkich tych odcieni męzkiego uczucia. Jako mężczyzna, zrozumiesz je łatwo. Dość, że zdawało mi się jakoby Iza gwałtownie i raz na zawsze wyrzuconą została z mego życia. Wyobraziłem sobie nawet że powinienem zostać w Paryżu, że zamierzona podróż niepotrzebną, że mógłbym bezkarnie spotykać się z tą kobietą, że anibym o niej pomyślał.
Spotkało mię to co niejednokrotnie spotykało innych i to znakomitszych odemnie. Ukochałem kobietę i nie zostałem od niej zrozumiany. Czyżem ja to pierwszy albo ostatni w takiem położeniu?
Pozostawało mi zdrowie, praca, sława, spokojne sumienie, szacunek i przyjaźń ludzka, wszystkie te rzeczy, z których jedna zdałaby mi się niegdyś zupełnie wystarczającą do szczęścia całego życia. Dzięki Bogu, jednej kobiecie upadłej, nie jest danem przewrócić porządku wszechświata. I słońce, i wiosna, i kwiaty, i sztuka, i młodość, i piękność, i miłość żyją po dawnemu. A gdyby ta kobieta nie istniała wcale, musiałbym przecież bez niej się obejść! Może właśnie mój talent potrzebował takiego gwałtownego wstrząśnienia, by stać się geniuszem. Cóż Michał Anioł zrobiłby na mojem miejscu? Byłby wzruszył ramionami i stworzył arcydzieło. Nie szukając tak daleko, jakże najprostsi śmiertelnicy radzą sobie w takim razie? Oto pracują i zapominają.
— Poco tu napróżno trudzić Konstantego? — mówiłem do p. Sitz’a — na co go odrywać od jego nawyknień? Czuję się zupełnie silnym, upewniam pana; czuję się nawet twórczo silnym. Zbudziłem się ze snu, nic więcej. Byłem rozkochany w ładnej dziewczynie, prędzej czy później musiało mi się to przytrafić; posiadałem, ją, a teraz umarła tak, że nie żałuję jej wcale. Jestże to nieszczęściem? Wrócę do dawnego trybu życia, jak gdyby nic nie zaszło, będę więcej z wami przestawał. Czyż już nie należę do waszej rodziny? Pańska córka wychowa moje dziecko ze swojemi. Będę mógł nawet pracować więcej; mając więcej swobody i czasu.
Zacny człowiek słuchał mię z całą uwagą; z czułością wpatrywał się we mnie, jak doświadczony lekarz, któremu ciężko chory pacjent chce wmówić że już wyzdrowiał, i który udaje jakoby wierzył temu, byle uspokoić biedaka aż do nowego napadu.
— Wszystko to prawda — powiedział — nie mniej wszakże zmiana miejsca zamieszkania konieczną mi się wydaje. Po każdym upadku należy pochodzić nieco, bodajby tylko dla przekonania się, że się nic złamanego w sobie niema. Jedź w każdym razie do Rzymu. Podróż ta pierwsza w twem życiu, może ci być użyteczną pod niejednym względem. Gdybym nie był tak stary i schorzały, sambym ci towarzyszył; ale rzeźkość młodzieńcza wesołość mego syna lepiej odemnie usłużyć ci potrafią; a przytem nie potrzebuję jechać aż do Rzymu dla przekonania się, że już jestem do niczego.




V.

Zwiedziliśmy Szwajcaryę, Lombardyę, Toskanię; poznaliśmy Milan, Wenecyę, Ferrarę, Bolonię, Pizę, Florencyę.
Konstanty był mną zachwycony: Nigdy jeszcze nie podróżował z taką dla siebie korzyścią. Objaśniałem go o epokach, architekturach, stylach pomników, gmachów i osobliwości, jak je nazywał. Nie mógł się dość wydziwić jasności a niekiedy wesołej swobodzie mojego umysłu, Wtedy wtajemniczałem go we właściwości mojej natury, odkrywałem się przed nim do gruntu; rozbierałem własne uczucia; psychologicznie badałem sam siebie. Tak łatwo wierzymy pozorom samopoznania! Konstanty zgadzał się zupełnie na mój pogląd, gdyż i on w podobnym wypadku postąpiłby tak samo, nie zadając sobie tylko trudu studyowania swego wnętrza.
Jeżeli czasem rozmawialiśmy o Izie (lubo bardzo rzadko), mówiłem o niej jak o kimś obcym mi zupełnie. Doszło do tego, żem go wypytał, w sposobie zwykłej rozmowie, a czyniłem to istotnie w dobrej wierze, o rozmaite miłostki mojej żony i nazwiska jej kochanków. Opowiedział mi o wszystkiem bez najmniejszej ostrożności, tak był przekonany o zupełnem mojem uleczeniu. Nie mógł odpowiadać za porządek chronologiczny, ale ręczył za wiarogodność faktów. W części wiedział o niej z ust samychże bohaterów, którzy nie czuli się w obowiązku dochowania tajemnicy, gdy rzecz szła o osobę tego rodzaju. W istocie nie ma powodu szanować kobiety więcej niż one same się szanują.
Rousseau powiedział: „Wyobraźnia u istot ograniczonych namiętności w występki zamienia.“ Tak miłość u Izy zniżyła się wkrótce do poziomu prostej ciekawości i zwykłej rozpusty. Pierwszy krok na tej drodze postawiwszy za namową matki, nie poprzestała już na tem. Dla kobiet dwie są tylko krańcowości: dobro i złe. Raz wystąpiwszy z granic cnoty nie mogą być występnemi w części, w połowie; w trzech czwartych są niemi bezpowrotnie, bezwzględnie. Liczba błędów nic tu nie stanowi. Liczy się pierwszy jedynie, dalsze są nie uchronnem, logicznem następstwem. Najtrudniej zerwać ze skromnością. Rozbrat ten raz dokonany reszta sama z siebie już wypływa. U Izy rzeczy szły z całą możliwą szybkością, występny pierwiastek przyrodzonym był jej duszy, wszczepionym w cały organizm. Z tych pięciu mężczyzn, do których kolejno należała, jeden tylko, najmłodszy, starał się o jej względy. Innym narzuciła się sama nigdyby im bowiem nie przyszło do głowy, by młoda, dwudziestoletnia kobieta, mając męża dwudziesto ośmioletniego mogła powziąść dla nich najmniejsze choćby zachcenie.
Bo też w istocie, najmłodszy z pomiędzy owych szczęśliwych wybrańców miał lat czterdzieści sześć najstarszy sześćdziesiąt. Dla tej już przyczyny, każdy sądził się jedynym posiadaczem tych niezwykłych faworów, a wszyscy byli mniej lub więcej zakochani. Zresztą każdy z owych ludzi posiadał jakąś wartość osobistą, gdyż wskutek zasług jedynie było się przyjmowanym do tej żywej galeryi Kurcyusza. Iza gromadziła same znakomitości. Rozkosz dziwna zaiste, ale zawsze rozkosz dla kobiety o wyobraźni rozpasanej, słyszeć mówiących dokoła z uwielbieniem o jakim niezwykłym człowieku, a tymczasem módz powiedzieć sobie: „Już ja wiem jaki on, ten wielki człowiek. Widziałam go u nóg moich skromniutkiego, pokorniutkiego, bardzo mało pewnego siebie.“ Nie dość na tem. Iza sprawiała sobie niekiedy uciechę zgromadzenia nas wszystkich razem, w całym komplecie, u jednego stołu, u mnie. Wystawiasz pan sobie to wysoce dla niej interesujące widowisko? Wyobrażasz sobie mnie ufnego, promieniującego szczęściem swojem, prezydującego temu poufnemu kółku, gdy tymczasem Sergiusz, którego nie śmiała wprowadzić do mego domu, uwielbiał ją bardziej z daleka, przeklinając na zbyt szczęśliwego męża!
Oto nazwiska tych ludzi. Jeżeli zajdzie potrzeba wezwania ich do procesu, nie wahaj się pan ani chwili. Tem gorzej dla nich, jeśli mają żony albo córki!
Nie trzeba przecież by ta kobieta miała wyrządzić krzywdę mnie tylko jednemu.
Byli to: lord Affenbury, mówca angielski, sławny rozumem, wymową i purytanizmem Gantelot, uczony hellenista, krzywosz, jak go pospolicie nazywają z przyczyny, że ma jedną, łopatkę wyższą od drugiej. Pamiętaj pan, że idzie tu o moją cześć, o moją duszę, o życie moje, o istotę którą ukochałem nad wszystko na świecie. dla której byłem nieskalanymz, nieustraszonym, uczciwym, sławnym i zbrodniarzem. Że zatem nie tworzę sztucznych opisów, ani nie bawię się w dowcipkowania, opowiadam rzeczy jak są. Dalej następują: Kattermann kompozytor, Tardin malarz, wreszcie kolega pański Jan Dax; słowem, próbki wszelkich specyalności. Stawała się ofiarnicą każdej po kolei Muzy, i przywabiała najnieprzystępniejszych. A jaka niepowściągliwość, jaka skromność przy obcych, jaki wstydliwy, czysty rumieniec, skoro wypadkiem dosadniejsze wyrażenie wymknęło się w zapale sporu albo w żarcie, któremu z moich kolegów! Tę kobietę, widziałeś ją pan ledwie parę razy, boś rzadko zachodził do nas, ale niemniej widziałeś ją, i wiesz czem była z pozoru.
Gantelot, podejrzawszy od innych, począł ją raz śledzić, i zeszedł ją wchodzącą do Tardina. Rozżalony taką niewiernością, zwierzył się ze wszystkiem Janowi Dax, ani się domyślając jak interesowanego wybrał powiernika. Ten, biorąc rzecz jak przystało na człowieka rozsądnego, i domyślając się, że piękna pani nie musiała poprzestać na tych dwóch intrygach, począł ją śledzić ze swojej strony, i ujrzał ją wchodzącą do mieszkania Hattermanna. Było by to koniecznem, nieprawdaż, gdyby nie było potwornem? Hatterrmann pierwszy opowiedział całą tę historję Konstantemu, pytając — czy i on także?... Konstanty począł go naówczas zaklinać, by ze względu na mnie nie rozgłaszał, awantury; ale już było za późno. Byłem już dla połowy Paryża przedmiotem szyderstwa, litości, lub wzgardy, a nawet niejednokrotnie u mnie, w poobiednej gawędce, mężczyźni wyszedłszy na cygara do sąsiedniego pokoju, szeptali sobie w zaufanem kółku o rozwiązłości mojej żony, rozwiązłości, z powodu której doktór Truchon, którego kolej miała zapewne nadejść wkrótce, nie zaniedbywał, obdarzyć słuchaczy pouczającym wykładem o fizyologji zwierzęcej.
— Gdybyś słyszał jak twoja żona była traktowaną przez tych, którzy jej najwięcej zawdzięczali! — dodawał Konstanty. Dla nich nie byłeś nigdy przedmiotem szyderstwa. Wartość twoja wzmagała się jeszcze w ich oczach zupełną o niej nieświadomością tej istoty. Z ubolewaniem widzieli, że taki jak ty człowiek złączony jest z taką jak ona dziewczyną, oddając przez to hołd dobrowolny twoim zdolnościom, zaufaniu i nieskażonej godności twojej. Dziwna zaiste sprzeczność człowieczego serca! Ani jeden z tych ludzi w najwyższem nawet studyum swych zapałów nie byłby odmówił oddania ci z całą gotowością najtrudniejszej usługi, i to nie w rodzaju zadość uczynienia za tajną krzywdę wyrządzoną tobie, ani nawet w celu stłumienia podobnym układem wyrzutów własnego sumienia; ale po prostu dla tego, że człowiek dopóty nie jest zupełnie zezwierzęconym, dopóty w najgwałtowniejszych nawet porywach namiętności, bezwiednie częstokroć pozostaje sprawiedliwym, w chwili właściwej odnajduje w głębi duszy uczucia szacunku, życzliwości, obowiązku dla tego, kogo uważał za swego rywala, za nieprzyjaciela swego, którym nareszcie walczył jakąkolwiek bronią.
W miłości, po za obrębem małżeństwa, istnieje fakt ciekawy i niezaprzeczony, którego kobiety nie domyślają się wcale. Ludzie dobrej woli, wierzący w możliwość udoskonalenia się kobiety, powinniby go im wykazać bezwzłocznie. Byłby to moje jedyny argument zdolny je powstrzymać w drodze do upadku. Powinniby je oświecić, że w tej samej chwili, gdy ’się oddają mężczyźnie, miłość u tego ostatniego zawiera, a poczyna się pogarda nieujęta, niewidzialna gołem okiem, w stanie kiełkowania, jak wszystkie zarodki które czas zwolna rozwija, ale wyraźna i niepowstrzymana. Gdyby uczucia ludzkie mogły być równie jak ciała badane przez mikroskop, ujrzelibyśmy żyjątko powstające w jednem mgnieniu z całym zasobem niszczących organów, i w tejże chwili rozpoczynające straszne dzieło rozkładu.
„Ah! jakie to kobiety głupie! — dodawał Konstanty, zwykłym swoim, swobodnym sposobem mówienia. Gdyby raz przecie zechciały zrozumieć, że mężczyzna może kochać prawdziwie tę tylko którą szanuje, i że najbardziej nawet ubóstwianej kochanki żaden z nas nie chciałby ani za siostrę, ani za matkę, ani za córkę, ani za żonę, jakby się z nich każda w oczy nam rozśmiała, gdy im prawimy o miłości, nie wspominając o ślubie! Jeden jest środek dowiedzenia kobiecie, że się ją istotnie kocha: oto zrobić tak jak ty; dać jej swoje nazwisko i pracować na nią. Reszta wszystko jest postępem, egoizmem i rozpustką.




VI.

Im bardziej zbliżaliśmy się do Rzymu tem śpieszniej mi było, tem więcej czułem zapału do pracy. Dotąd występowałem do walki ze współczesnymi jedynie, przewaga nad którymi nie była zbyt trudną, mianowicie w sztuce tak mało znanej i uprawianej jak rzeźba we Francji. Z wzorów sztuki starożytnej znałem i podziwiałem to tylko, co danem mi było widzieć w naszych muzeach, albo z reprodukcyj i odbitek. Z epoki odrodzenia widziałem i przejąłem o ile się zdarzyło to, co ją u nas charakteryzuje; to też w niektórych utworach moich widnieją wyraźne wpływy Jana Goujona, Germana Pilou, i całej tej francuskiej szkoły obejmującej Puget’a, obu Coustou’w i której oryginalność miejscowa zatraca się ostatecznie, podług mnie przynajmniej, wraz z Clodionem.
Byłem szczęśliwie uposażony. Wytrwałość i praca zespoliły się jeszcze we mnie z darami natury. Miałem tyle powodzenia, ile tylko można go pragnąc w Paryżu. Wolno mi było uważać się za pierwszorzędnego z współczesnych, a może nawet z przeszłych artystów, mianowicie zdala od owego punktu porównania jakim są Włochy.
a w obec którego znalazłem się teraz. Jak daleko, niestety! odemnie do owych olbrzymów sztuki, do których przyjaciele moi, wielbiciele lub pochlebcy przyrównywali mię zowiąc ich pracowitym następcę, a skromność moja nie okazała się na to bynajmniej drażliwą! Ileż mi jeszcze pozostawało wytrwania i trudu, zanim bez zarozumiałości będę mógł sam się przyrównać do tych artystów, których imiona nas nie doszły, a liczne i zdumiewające dzieła których spotykałem wszędzie po drodze. Wyrastały tam one jak na przyrodzonym, właściwym sobie gruncie, a za dni naszych każde z nich zjednałoby, i słusznie, wiekopomną sławę swojemu twórcy. Umysł mój wykolejony gwałtownemi wzruszeniami, nie mógłby odzyskać równowagi, gdyby nie zachwyty artysty, będące dlań karmią, w niczem nie ustępujacą miłosnym upojeniom i mękom zazdrości. Jeśli bym mógł, na podobieństwo innych męczenników serca, cierpienie własne oddać na użytek własnego talentu i sławy, byłbym ocalony i niewątpliwie wstąpiłbym w szeregi pierwszorzędnych mistrzów. Żelazo by zostało twardszem i giętszem zarazem, musi być do czerwoności rozpalonem, i wtedy wrzucone raptem w zimną wodę; jeżeli wytrzyma tę próbę, nie będzie już żelazem, będzie stalą. Tak samo dusza przed ogniową próbę bólu jest ludzką, po próbie jest boską.
Spieszno mi więc było przybyć do Rzymu i kipiątek rozburzonej mojej duszy zanurzyć w łagodzących wodach kontemplacyi i skupienia. Poczynałem również uczuwać pragnienie samotności. Jest chwila w pewnych cierpieniach, gdy obecność najszczerszego nawet przyjaciela, staje nam się nieużytecznym ciężarem, skoro ten przyjaciel nie jest zupełnie z tej samej sfery, albo jednakowego z nami wykształcenia. I żałuje się i wstydzi, że się potrzebowało opieki kogoś, kogo się pod jakimkolwiek względem ma za niższego od siebie. Wydaje on się nam teraz niezręcznym i szorstkim, lubo nic się w nim istotnie nie zmieniło; a wszystko dla tego, że sądzimy nagle, jakobyśmy bez jego pomocy obejść potrafili; dla tego, że chcielibyśmy własnych sił spróbować, na wzór rekonwalescenta usiłującego, o własnej postępować sile, i odpychającego ramię co go dźwigało w chorobie, z gniewnem rozdrażnieniem, właściwem przychodzącym do zdrowia.
Stanęliśmy w Rzymie około połowy października. Nie znasz wiecznego grodu, przyjacielu. Kto go nie zna, temu odmalować go nie sposób. A przytem, dzień ma się ku schyłkowi, przedłużone cienie zaścielają drogę, wiatr dmie, drzewa się zginają, chmury gwałtownie toczą się po niebie, tumany kurzu wirują, grom huczy, błyskawice ponurem światłem widnokrąg rozdziera. To burza. Zmuszony przyśpieszyć kroku, nie mogę baczyć na piękności położenia, ani uważnie studyować gruntu, co za chwilę zadrży pod mojemi stopy.
Mimo to, powiedzieć mogę, iż Rzym przedstawił mi się odrazu jako powinne schronienie przyrodzona ucieczka cierpiących, jeżeli tylko pamiątki i dowody najwybitniejszych katastrof dziejowych mogą pocieszyć albo uzbroić nieszczęśliwego przeciwko znikomościom ludzkich rzeczy. W każdym razie, zaledwie się wstępuje w bramy Rzymu, aliści jest się porwanym, owładniętym, pochłonionym tą potężną nauką myślenia, jaką ruiny dają każdemu, co przed niemi staje.
Widziałeś Wersal. Niewygasłej pamięci stulecie konając, rzuciło na rezydencję królewską, na jej opustoszałe ogrody, na jej. pałac opuszczony, na jej szeroko-brzmiące ulice, na jej bóstwo milczące, na nieruchome jej wały i na samych nawet przyszłych jej mieszkańców jakiś półcień nieokreślony, którego słońce nigdy nie przebije. Stąpa się tam na palcach, ze tak powiem, jakby w obawie zbudzenia kogo. Otóż, przyjaciele, ten Wersal to Roma, w stosunku jednego stulecia do dwudziestu stuleci, wielkości do ogromu, tronu do krzyża człowieka do Boga, Wersal jest mumią epoki, Rzym kościotrupem świata. Jedynie dwa te miasta można porównać z sobą, i to w takiej właśnie różnicy.
Po czterdziestu ośmiu godzinach pobytu w starożytnym grodzie, sądziłem się ocalonym. Artysta zagłusza człowieka. W samej rzeczy, było czem ukoić serce, było czem ukoić je nawet przez cały ciąg egzystencyi cztery razy tak długiej jak moja. Własne cierpienie zdało mi się nagle lichem i małem w obec takich wspaniałości. Olśnione oczy dopatrzeć go nawet nie mogły wśród tych nieobjętych ogromów, po przez te imponujące szeregi. Malało, nikło. Jakiemże niesłychanem zuchwalstwem, jaką pychą bezprzykładną byłoby śmieć cierpieć w cieniu owego Kolizeum, gdzie tysiące ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci, wydanych na najstraszliwsze męczarnie, konało z uśmiechem na ustach i pieśnią wesela.
Napisałem do p. Ritz’a, dziękując mu za dobrą radę i donosząc o szczęśliwych ze wszech miar usposobieniu, w jakiem się czułem obecnie. Zapraszałem go by przybywał osiąść przy mnie. Tworzyłem plany, jak dwudziestoletni zapaleniec; nakoniec otwarcie i szczerze gotowałem się rozpocząć nowe życie.
Od rana do wieczora ja i Konstanty przebiegaliśmy miasto. Szedł ze mną wszędzie, żywo zajmował się wszystkiem, bylebym z mojej strony nie opierał się przechadzkom od piątej do szóstej codziennie po Pincio i w willi Borghese, gdzie o tej porze zbiera się śmietanka rzymskich piękności i dystyngowane chore, zjeżdżające się tu zewsząd na zimę, i by w łagodnym tutejszym klimacie nabrać sił do kilkoletniej jeszcze wegetacji. Konstanty był również zdania, że ojciec jego mógłby osiąść tu przy mnie wraz z córką i zięciem. P. de Niederfeld potrzebował by tylko zmienić poselstwo na poselsstwo, co z łatwością dałoby się uskutecznić. Konstanty załatwiłby to wszystko po przybyciu do Paryża, następnie zaś wraz z całą rodziną powróciłby tutaj.
Przywiać też potrzeba, że od czasu przybycia naszego do Rzymu podniosłem się o wiele w przekonaniu Konstantego. W Paryżu, jak to mówią, nie brał mię na serjo. Byłem jego dawnym kolegą, którego pamiętał zawsze na podrzędnem stanowisku, byłem uczniem i wychowańcem jego ojca; wykuwałem z marmuru niebrzydkie figury, na których zresztą niewiele się rozumiał, zbywałem je korzystnie, tem lepiej dla mnie, ale w jego oczach rzemiosło moje stało o wiele niżej od jego rzemiosła pełnego blasku i sławy, boć gdyby było inaczej i on niewątpliwie byłby obrał tamto, mając wszelką swobodę wyboru. Dotąd więc przyjaźń Konstantego dla mnie była zawsze nieco protekcjonalną, łaskawą, lekceważącą.
Pomoc, jakiej w ostatnich wypadkach doznałem od niego, a bez której był przekonany, że sam na mojem miejscu mógłby się obejść wybornie, jako żołnierz, a zatem ze wszech miar waleczny człowiek, utrwaliła w nim jeszcze poczucie własnej wyższości. Byłem z liczby tych, którymi się opiekować potrzeba. Nie umiałem występować do walki na ostre! Tymczasem, nagle ukazałem mu się w zupełnie innem świetle. Dla artystów, obcy kraj to potomność współczesna. Tam to oceniają ich podług istotnej wartości, po za obrębem, rywalizacyi, względów osobistych i koteryjnych wskazówek.
Okazało się, że we Włoszech dzieła dłuta mego były więcej znane, naśladowane i cenione niż we Francyi. Wraz po przybyciu do Rzymu ujrzałem się otoczonym z oznakami najszczerszego podziwu i sympatyi najgorętszej przez wszystkich tych młodych wychowańców szkoły; dla których byłem już mistrzem, jakkolwiek nie znałem kursów officjalnych, które oni właśnie przechodzili, a bez których, jeśli wierzyć rutynicznym piastunom tradycyi, nie byłoby chyba zbawienia, od których niemniej zapalczywa młodzież wyzwolić się co najrychlej pragnęła. Wnieść się samouctwem! oto marzenie młodzieńczego wieku. Ja właśnie urzeczywistniłem to marzenie! Nie byłem niczyim następcą. Naśladowałem jedynie przyrodę: byłem oryginalnym nareszcie, rzecz nie mała w sztuce.
Przyjmowano mnie istnemi owacyami. Czy to szedłem zwiedzać dzieła sztuki, czy urządzałem wycieczki artystyczne, zawsze towarzyszyła mi liczna eskorta dobrowolnych uczniów, szczęśliwych że mają mię pomiędzy sobą. Oni sami zajęli się czynnie installacyą moją, sami wyszukali mi pracownię o warunkach hygienicznych, w punkcie najodpowiedniejszym, na placu del Popolo, w przekonaniu, że dom mój od razu stanie się zogniskowaniem studyów, postępu i intelligentnych rozrywek. Zaklinali mię bym osiadł w Rzymie, zapewniając, że sam jeden mógłbym całą Akademię co ich tchu pozbawiała, do której w istocie rok rocznie tyle szlemy nadziei, a która nam w zamian tyle zawodów oddaje. Nie tworząc właściwie przeciwnego obozu, mogłem słać się przykładem, zachętą, wszyscy w rezultacie mogli skorzystać z mojej podróży.
Konstanty czuł się niezmiernie zdziwionym widząc się przyjacielem tak niepospolitego człowieka. Pośpieszyłem go przedstawić młodym mym kolegom jako syna Tomasza Ritz’a, któremu zawdzięczam całą moją wiedzę, o tem wszakże znanem nazwisku, pominąwszy parę zwykłych w podobnym razie komplementów, odzywali się półgębkiem zaledwie. Gdyby nie obecność syna, te zapalone, samowolne głowy prawdopodobnie nie najlepiejby się o ojcu wyraziły. Konstanty więc był uderzony różnicą, jaka zdawała się istnieć pomiędzy mną i Tomaszem Ritz’em, Nie uczuł wszakże najmniejszej urazy, przeciwnie począł się obchodzić ze mną z niejakiem; poszanowaniem. Poczynał pojmować teraz ciche szczęście i spokojną naszą sławę, i jeśli nie pożałował, że sam wybrał inne rzemiosło, ubolewał otwarcie, bez cienia wszakże zawiści, że rozgłos podobny mojemu nie skupiał dokoła niego, za prostem wymienieniem nazwiska owych objawów natychmiastowej a tak wzruszającej sympatyi, której refleks jedynie dostawał się jemu.
Łatwo pojąć, jak wielce posiłkowemi były dla mnie zrazu takie tryumfy miłości własnej, rozumni, biegli ludzie oceniali mię sprawiedliwie, i sława teraz miała mię pomścić za miłość. Tem gorzej dla owej kobiety, co nie widziała, ani nie słyszała nic z tego, wszystkiego, co mogła mię zapoznawać aż do zbezczeszczenia mię zdradą. Nie czułem jej już więcej burzącej się, że tak powiem, w mojem wnętrzu, umarła dla mnie teraz, stanowczo umarła.
Czy nowi przyjaciele znali już prawdziwy powód mojego wyjazdu z Paryża? Czy ich życzliwość wzmogła się jeszcze koniecznością pociechy i oporu w jakiej się znajdowałem? Sądzę, że tak; ani jeden z nich bowiem i razu nie zapytał mię o żonę, lubo wszyscy wiedzieli żem żonaty, jak zwykle w naszym świecie artystów, kiedy to z nas każdy zna dokładnie rodzaj życia każdego z kolegów. Może się dowiedzieli o wszystkiem przez zwykłych korespondentów z Paryża, a może od samego Konstantego? Mniejsza o to! Dość, że rzecz nie była dla nich tajemnicą, ale nie doszedłszy jeszcze do wieku to się rywalizuje bez litości i walczy na śmierć i życie, nie użyli mego nieszczęścia za broń obosieczną, usiłując przeciwnie dowodami najtkliwszej uwagi odwracać od niego myśl moją.
Niestety! byłem w ręku przeznaczenia. Pomimo ich i moich wysiłków nie mogłem się już z niej wydobyć. Konstanty, odwołany obowiązkami służby, zdecydował się wyjechać z Rzymu, dawszy mi poprzednio uroczyste przyrzeczenie, że za miesiąc z godziną czy bez niej, powróci. Zresztą, zostawił mnie tu całkowicie osiadłego, sposobiącego się do ocznych robót, rozpoczęcie których jego jedynie obecność, w przekonaniu mojem, dotąd opóźniała. Odprowadziłem go do Civita-Veccia. Tam uścisnęliśmy się, raczej jak ci co się żegnają na wieki, niż jak ci co parę tygodni pozostać mają rozłączeni, ostrożność taka nigdy nie zawadzi przy rozstaniu z przyjacielem, i gdy statek uwożący Konstantego znikał powoli w oddalonym widnokręgu, ja wróciłem do Rzymu drogą wijącą się po przez zielone łąki, falujące miękko, usiane lasem sosnowych gajów, gdzie przysadziste a potężne dzikie wały, leżąc pod olbrzymiemi drzewami zdala, w nieruchomości swej, zdają się pojedynczemi odłamami skały, oderwane! potężną jakąś siłą od gór widniejących w oddali.




VII.

Wszedłem do mieszkania, niecierpliwy wrócić do dawnego trybu życia, tak nagle i na tak długo przerwanego. Rozłożyłem potrzebne przybory, przygotowałem glinę i odwinąłem rękawy, jak za owych dawnych, dobrych czasów, kiedy to rannem natchnieniem wiedziony, wskakiwałem wesoło z łóżka, w którem miłość ukołysała mię była Niestety! praca nie jest niewolnicą, posłuszną na pierwsze wezwanie, natchnienie być nie może płatną zalotnicą, gotową uśmiechnąć się wam w każdej chwili.
Człowiek, co mozolny swój żywot poświęca wyłącznie mechanicznej jakiejś pracy, albo choćby nawet której z owych nauk wyzwolonych, wynikłych istniejących w skutek codziennych wypadków życiowych i nieodzownych potrzeb człowieczeństwa, jak medycyna lub adwokatura człowiek taki jeśli i zażąda od pracy pocieszenia, praca da mu je niezwłocznie. Do takiego pocieszenia drudzy przyniewolą go, jeśli on się sam nie zmęczy. Przyjdą kołatać do drzwi jego o świcie, we dnie, wieczorem, i w nocy, i będą potrzebowali całej jego uwagi, całego doświadczenia, całej wiedzy, całej znajomości rzeczy nakoniec osoby. Myśl jego nie mości rzeczy, całej nakoniec osoby, Myśl jego nie znajdzie jednej chwili swobodnej do zagłębienia się w sobie. Poczną go rozrywać, mordować, dokuczać, aż wreszcie czy chce czy nie chce, wtrąca go w prąd towarzyskiego, społecznego życia; i przyzwyczajenie zatrze nakoniec boleść jego, tak właśnie jak kamień młyński obracający się bez przerwy ściera powoli najtwardsze nawet, poddane jego działaniu ciała. Ludzie tacy zresztą znajdą siły w przeświadczeniu o pożyteczności własnej.
Jestże tak samo z artystą, który przeciwnie i nie może tworzyć bez rozbudzenia całej wyobraźni swojej, który wszystko musi czerpać sam z siebie, wszystkiego sam, się domyślać, który przebiega we wszystkich kierunkach bezgraniczne pole dociekanego ideału, badając się wywnętrzając, po sto razy dziennie dobywając na jaw własną duszę, ze wszystkiem co ona zawiera? Samotność i rozpamiętywanie grają tutaj pierwszą rolę. A do czegóż rozpamiętywenie i samotność doprowadzają nas skoro cierpimy, jeśli nie do przypomnienia własnych cierpień? Linie, ruchy, gesta, pozy, które tak mi było łatwo należą w niecierpliwej gorączce młodzieńczej, w płodnych rozkoszach miłości, uciekały dziś odemnie nieprzyjaźnie, buntowniczo. Oko straciło bystrość, ręka straciła wprawę. Patrzyłem na obrobioną glinę nic z niej zrozumieć nie mogąc, i po całych dniach wystawałem przed nią, nieruchomy jak ona, posągowo martwy jak ona. Aż wreszcie poraz pierwszy natchnąłem się na złowrogie słowa: „I po co to?” tajne wysłańce przeznaczenia, czatujące w danej chwili na każdego śmiertelnika, który od życia zażądał więcej niż ono dać może, i który go pokaleczonego i beznadziejnego, wyrzucają daleko przez ja pomost nawy. Słowem, serce u mnie wysuszyło umysł i wskutek nadmiaru uczucia wpadłem w jałowość duchową. Napróżno młodzież zajmująca się mną żywo, nie przestawała nalegać na mnie.
— I cóż, mistrzu, — mówili, — jakiemże nowem dziełem nas obdarzysz? Czekamy na nie. Chcielibyśmy jaknajpredzej widzieć cię w chwili tworzenia.
Tłómaczyłem im naówczas, że miałem mozolną pracę, że trzeba wprzód dobrze sformułować by wykonać. Wyłuszczałem im moje teorye o sztuce, przerzuciłem się na pole estetyki. Wyznawałem się ośmielonym tylą wielkich rzeczy, które na każdym kroku wzrok mój olśniewały; upraszałem o pozwolenie nabrania tchu przed takiem mnóztwem cudów. Taiłem przed nimi prawdę o ile się dało. Następnie z kolei szedłem do nich. Słuchałem jak nieśmiało zwierzali mi pomysły swoje; przeglądałem szkice, które pokazywali ze wzruszeniem, przywodzącem mi na pamięć własną młodość moją, tak jeszcze blizką, a już tak daleką. Próbki ich były niedoskonałe, lecz mieli młodą wiarę. Wierzyli w przyszłość. Życie ich nie było zaparte niczem, prócz niewielkich przeszkód materyalnych. I ja znałem nędzę. Wiedziałem i powtarzałem im nieraz jak łatwo się ją przebywa przy pomocy dobrej woli. Zresztą byłem gotów dopomódz im jeśliby chcieli, i kassa moja stała dla nich otworem, lubo nie myśleli z niej czerpać. Wówczas, obdzielałem ich radami, nie już tylko odnośnie do wspólnej naszej sztuki, ale w sprawie prywatnego ich życia. Nie stawiąc się wprost za przykład, usiłowałem niemniej ustrzedz ich od sideł miłości, będącej jak powiadałem, groźnem niebezpieczeństwem dla artysty. Moje serce od trzech miesięcy nazbyt wezbrane, potrzebowało wylania. Instynktownie szukałem wzruszeń, obcych mym własnym cierpieniom, a w których mógłbym pogrążyć się cały. Zdawało mi się, że ulżywszy sercu i głowie ulżę zarazem, i odzyskam dawną władzę nad sobą. Byłbym chciał krzyczeć, płakać rzucić się w czyje ramiona, i sądziłem, że następ nie potrafię wciągnąć pełnemi płucami to powietrze, którem wszyscy dokoła mnie tak lekko oddychali, a które mię dusiło. Pragnąłem zająć się żywo najdrobniejszemi szczegółami z życia mych nowych przyjaciół, mówić z nimi o ich matkach, o ich rodzinach; przyzywałem łzy, łez nie było, i gdy tak usiłowałem stać się dobrym nie mogąc już być wielkim, nagle pochwyciłem się na uczuciu nikczemnem i nizkiem, obcem mi dotąd zupełnie, Jeden z życzliwych mi młodych adeptów sztuki pokazał mi statuetką świeżo wykończoną, arcydzieło pod względem wdzięku i wykwintu, proporcyi i pozy. Znasz ją pan pewnie tak dobrze jak ja; to „Dziewczę z winogronami“ , który twórcy swemu zyskało wielką nagrodę (prix de Rome), i które na ostatniej wystawie rzeźby otrzymało tak jednogłośne a zasłużone uznanie.
Zgadniecięż jakie było pierwsze moje uczucie na widok tego pięknego posągu? Uczucie zazdrości, bądźmy szczerzy, nienawiści nawet dla tego, który ją wykonał. Jeszcze trochę, a niezawodnie pochwyciwszy młotek byłbym zdruzgotał piękne arcydzieło, tak gwałtowną podnietą do złego jest dla mnie owa istność nieznana, którą noszę w sobie. W oczach mi się zaćmiło. Zdołałem się wszelako pohamować, i rękę pokrytą zimnym potem wyciągnąłem do młodzieńca, który nie domyślał się wewnętrznej mojej walki.
— Jest to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie mi się kiedykolwiek widzieć przytrafiło, nawet w Rzymie rzekłem do niego; i przepowiadam panu, że będziesz miał niezmierne powodzenie.
Przez kilka dni następnych myślałem bez przerwy o tej Bachantce. Gdybym jąbył ujrzał jeszcze za czasów własnej mojej sławy, byłbym z zapałem uściskał jej twórcę; na ów czas bowiem byłbym przekonany, że ten w niczem dla mnie niebezpiecznym być nie może: ale w stanie, w jakim się obecnie znajdowałem, skazany na bezczynność i jałowość, w koledze tym widziałem po prostu rywala, wroga mającego wkrótce stać się orężem do pobicia mię i pokonania. Nie tak to łatwo jak się zdaje być bezstronnym i życzliwym skoro się coś na tym traci, i od tej chwili z większym niż kiedy podziwem myślałem o wszystkim co Tomasz Ritz dla mnie uczynił.
Uspokoiłem się od razu, gdy któryś z przyjaciół młodego rzeźbiarza odkrył mi skąd artysta przedmiot swój zaczerpnął: z kamei greckiej, znalezionej w wykopaliskach Pompei, którą potrzebował tylko odsztychować. Proste ćwiczenie. Więc to była kopia! plagiat! kradzież! Nie zajdzie on nigdy dalej. Cała uraza moja przepadła bez śladu. Otóż, przyjacielu, co to być człowiekiem, i to człowiekiem utalentowanym. Hańbo! Jednakże począłem przemyśliwać nad tym, dlaczego by i mnie także, nie naśladować przemyślnego młodzieńca i nie wyzyskać na swoją korzyść twórczej fantazji drugiego. Nawyknienie rozgłosu nie łatwo się traci i nikt pojąć nie zdoła, sam ich nie doznawszy, owych udręczeń ducha czującego się na schyłku, wyszukującego sposobów zajęcia publiczności, żądnego by o nim wciąż jeszcze z poprzednim zapałem mówiono. Żądza ta doprowadziła mię do nadużycia dobrej wiary mych młodych kolegów. Nie mogąc już liczyć na świeżość własnej fantazji; wsłuchiwałem się chciwie w wynurzenia ich wyobraźni młodzieńczej, z tajnym zamiarem przyswojenia ich pomysłów.
Przebiegałem muzea, zwiedzałem zbiory prywatne; szperałem w kamesek, medalach, skamieniałościach. Nigdym nie umiał zapożyczać się od drugich: tym mniej więc teraz. Naszkicowałem dziesięć różnych pomysłów, niewykończyłem i jednego; myśl była gdzie indziej. Oczywiście ta nędznica skradła mi nie tylko serce, ale i duszę i talent.




VIII.

Konstanty nie wrócił.
W pierwszym liście który od niego odebrałem, wypowiadał wciąż i jeszcze te same zamiary; następnie życie paryskie znowu go i w swój wir wciągnęło. Biada nieobecnym, tym gorzej dla nieszczęśliwych! Vae victis! istnieć będzie wszędy i dla wszystkich. Niemniej Konstanty donosił mi o każdym poruszeniu i postępku Izy. P. Ritz, nie znając dokładnie obecnego mego stanu, w listach pisywanych do syna podczas naszej podróży, unikał wszelkiej wzmianki w tym przedmiocie. Konstanty za to, po powrocie do Paryża, ze zwykłą otwartością zawiadomił mię o wszystkim. Zresztą, wierzył w zupełne moje uleczenie, a mnie w myśli nie postało wywodzić go z błędu.
Skoro Iza dowiedziała się o moim odjeździe, ogarnęła ją wściekłość bezsilna; zaskarżyła p. Ritz’a o nieprawe przetrzymywanie jej dziecka. Zrazu umyśliła poruczyć panu Dax, byłemu swemu kochankowi, prowadzenie zamierzonego procesu. On jednak uchylił się od tego zaszczytu, i nadto oświecił prezydenta o całem poprzednim postępowaniu swej niedoszłej klientki. Było to zemstą czy sprawiedliwością? Mniejsza o to, uczynił co był powinien; i to już wiele. Wówczas na sędziach poczęła próbować wszechpotęgi wdzięków swoich; sędziowie jednak okazali się niesprzedajnymi, i mały Feliks pozostawiony został na opiece p. Ritz’a, z tym jedynie zastrzeżeniem, że matka raz w tydzień mogła go widywać w obecności trzeciej osoby. Iza przychodziła jak najregularniej przez jeden miesiąc, następnie poczęła bywać raz w dwa tygodnie, potem zupełnie przychodzić przestała.
Osiadłszy przy matce, Iza żyła bardzo spokojnie, ubierała się jak młoda panienka i wyglądała najwyżej na lat osiemnaście. Nigdy jeszcze nie okazywała się do tyle skromną i przyzwoitą. Wszędzie, gdzie nie będąc wprzódy znaną, szła teraz w towarzystwie hrabiny; nazywano ją panienką. Konstanty kazał ją był śledzić i szpiegować. Nic do zarzucenia. Dla większego bezpieczeństwa Sergiusz zaraz po wyzdrowieniu opuścił stolicę. Konstanty widział się z nim przedtem razy parę, i rozmawiali poufnie. Sergiusz był zawsze bardzo rozkochany w Izie, z tego powodu czuł się niemal równie jak ja nieszczęśliwym; a nie czując się pewnym czy blisko od niej zdoła dotrzymać danego słowa, uważał za właściwsze wyjechać z Paryża. Zresztą, na przyszłość miała wcale dobre widoki pieniężne. Prócz prezentów, darowywał on jej znaczne sumy: dziewięćdziesiąt czy sto tysięcy franków, które umieściła bardzo korzystnie. Szał zmysłów, trzeźwość umysłu, zjawisko nierzadkie u kobiet. Rozstanie nasze narobiło wielkiego hałasu. Ja byłem tak znany, ona taka piękna! Prawda rozeszła się prędko, mimo kłamstw hrabiny i jej córki. Wszystkie porządne domy zamknęły się przed nimi, zostało im tylko towarzystwo mężczyzn. Mężczyźni to zawsze zyskają na tych katastrofach małżeńskich; trzymają też stronę kobiety póki ładna, albo póki się nie pożenią sami; wtedy okazują jakby jej nigdy nie znali. Trzeba było wynaleźć taki powód rozejścia się naszego, by cała wina przy mnie została: otóż ja to pierwszy porzuciłem ognisko domowe i uciekłem z kochanką do Włoch. „Najprzód przehulałem posag żony, przywłaszczyłem sobie nawet jej wyprawę, by nią tamtę obdarzyć; zresztą, choćbym sam nie wyjechał, i tak byłaby mię już porzuciła. Teraz mogła powiedzieć całą prawdę: używałem jej za model, naturalnie w sposób przymusowy, żądałem by moi uczniowie wykonywali z niej odlewy: tyle tylko zdołała wymóc na mnie bym ją sam odlewał. Odlewy te pokazywałem wszystkim i ściągałem do siebie wielkich panów, by z nich ciągnąć tajne a haniebne zyski. Spragniona była wiernym odwzorowaniem itd. itd.”
Taką mniej więcej była treść ostatnich listów Konstantego. Nie przytaczam tu więcej szczegółów. Z tego już wznieść łatwo o całym szeregu zarzutów i potwarzy. Słuchano wszystkich tych wieści, wierzono im, nie wierzono, i wreszcie zajęto się czym innym. Paryż niema czasu myśleć długo o jednej i tej samej rzeczy.
Dość że dzięki pojedynkowi, który się rozgłosił i świadectwu p. Ritza, nie ja potępiony zostałem.




IX.

„Nowiny! pisał do mnie Konstanty w jednym ze swych ostatnich listów. Zona twoja i jej mama znikły, subito, jak tam u was mówią, po wyprzedaniu wszystkich ruchomości. Zdaje się, że nie zamierzają już wracać do Francji. Szczęśliwej drogi! Cieszy mię to ze względu na ciebie. Nie ma już tedy przeszkód do twego powrotu, boć przecie nic myślisz uwiecznić się w wiecznym mieście. Nikt niewie dokąd się udały. Jedni sądzą, że do Anglii, drudzy że do Holandii, to że do Niemiec, to do Szwecji. Pewna tylko że nie do Sergiusza. Odebrałem właśnie list od niego. Jest w Petersburgu; ma się żenić.“
Zgadnijcie co mi przeszło przez głowę na tę wiadomość o wyjeździe Izy. Wyobraziłem sobie, że żałowała dawnego życia, że dla tego tylko tak się dobrze prowadziła od mego wyjazdu, by mi tym dowieźć rzeczywistej szczerości swego żalu, że kochała mię jak dawniej, że pojechała nie mówiąc nic nikomu, w zamiarze połączenia się znów ze mną, że po raz drugi ujrzę ją stojącą cicho we drzwiach mej pracowni, że zażąda mego przebaczenia i objaśni mi i wytłumaczy (czegóżby wytłumaczyć nie można w rzeczach miłości, mianowicie, gdy się jest kobietą!) co, jak i dlaczego, w owej przeszłości potwornej będącej jedynie wynikiem fizycznego szału, zboczenia natury, w którym wola jej żadnego nie brała udziału.
Zważcież całą nikczemność człowieczego serca!




X.

Zasłaniając się jakiemś niby wiejskim polowaniem udałem się do Civita-Veccia, mocno przekonany, że lada dzień Iza przypłynie tu na jednym z najbliższych parostatków. Przez cały długi tydzień nie odchodziłem od brzegu, ze wzrokiem zatopionym w widnokręgu z gorączkową niecierpliwością duszy i ciała, bo oto naraz wszystkie zmysły moje poczynają znowu przypominać i pożądać.
Niekiedy siadałem do łodzi i wypływałem na pełne morze, by dopatrzywszy gdzieś obłoku pary co prędzej ujrzeć oczekiwaną. Mówiłem sobie:
— Jeżeli miała tę myśl poczciwą, jeżeli dobrowolnie, swobodnie do mnie powraca, jeżeli mię kocha nareszcie, zapomnę o wszystkim. Nigdy, ani jednym słowem nie wspomnimy tamtych czasów, spotykamy się od dziś dopiero i koniec. Przeszłość, to wieki umarłe i pogrzebane. Niech tylko mam ją tu pod ręką, a porywam ją i będzie moją! Świat powie sobie co zechce! A zresztą, czyż należymy do świata, my dwoje? czy nie jesteśmy istotnie wyjątkami, owocem błędu, czyśmy nie powinni kochać się inaczej niż reszta ludzi się kocha? Będę pierwszym człowiekiem, co sam ułomny, ułomnej istocie przebacza? Czyż cała ludzkość nie jest ułomnością samą? A historia miłości czyż nie była i nie będzie zawsze jednakową? Kobieta upada, mężczyzna cierpi i boleje, kobieta się podnosi, oczyszczona żalem, mężczyzna przebacza i zapomina. Rzecz główna kochać, czuć w sobie silę żywotną i dawać życie nowym istotom rzeczywistym czy oznaczonym. Miłość, bez względu jaka, jest najważniejszym żywiołem sztuki, jej powietrzem do oddechu. Oto dlaczego nicc tworzyć nie mogę z dala od tej którą kocham. Iza przybywa! Czuję ją! Widzę ją! Ona tam.
Iza nie przybyła.
Widziałem przybijające, wysiadające i przesuwające się koło mnie same nieznane, obce, obojętne mi postaci.
Wtedy powiedziałem sobie: Mogła, przybyć lądem.
I powróciłem do Rzymu.
Nie!
Tylko list od pani Lesperon, która dowiedziawszy się o mojej niedoli, ubolewała nade mną, winszowała mi szczęśliwej myśli szukania pociechy u źródła chrześcijańskiej poezji, przesyłała mi mężny okrzyk „Odwagi! Odwagi!” zwracała się ku mnie z sążnistą francuską tyradą, zakończoną słowami:
„Och! skrzydeł pragnę! skrzydeł! i któż mi skrzydła da?”




XI.

Znalazłszy się znowu w Rzymie, uczułem się z ostatka sił wyzutym. Przeszedłem już przez wszystko; przez wzruszenie, osłupienie, zazdrość, oburzenie, przez zemstę, przez pracę, przez przyjaźń, przez zawiść, przez samo nawet przebaczenie. Teraz, pragnąłem tylko złożyć gdziekolwiek ciężar bez zaprzeczenia zanadto wielki, jakim losy obarczyły serce me i głowę. Siła wytrwania, którą wyniosłem był z sobą, wyczerpała się aż do dna.
Widziałeś pan kiedy jedno z owych zwierząt szlachetnych mieszkańca cichych, drzemiących lasów, jak wytropiony przez myśliwca, zrywa się pod palącym dotknięciem ołowiu, przesadza ostrokoły i parowy, i niknie między drzewami? „Trafiłem go!” woła myśliwy, a jednak, zwierzę nie zwalnia błyskawicznego biegu, wobec ujadania zziajanej psiarni, którą zmyliwszy, zostawia stopniowo coraz dalej poza sobą. Gdybyśmy mogli podążyć za nim, ujrzelibyśmy jak po pewnym przeciągu czasu zatrzymuje się i od chwili do chwili gorączkowym ruchem obraca głowę ciągle do jednego miejsca, gdzie kilka kropel krwi purpurowej widnieje. Pod pierwszym naciskiem zachowanego instynktu, porywa się i przebiega jeszcze kilka kroków, potem nogi uginają się pod nim, osłupiałym, ćmiącym się już wzrokiem powłóczy dokoła, i widząc wszędzie samotność i ciszę, czołga się z wysileniem aż w gąszcz niedostępną dla psów, dla myśliwych i dla tych wszystkich co widzą rozkosz w zadawaniu bólu. Tam, przekonawszy się że jest ranionym śmiertelnie, milcząco cierpi i kona, z tej samej rany wewnętrznej, co nieznaczna zrazu, teraz otwiera się nagle.
I ze mną było jak z owym zwierzem ranionym. To, com wziął za siłę w pierwszem uniesieniu walki było gorączką poprostu. Pocisk dosięgnął najgłębszych wnętrzności moich. Pozostawało tylko pogodzić się z losem i umrzeć o ile można najspokojniej.
Pod pozorem poważniejszej pracy, zaparłem drzwi swoje przed wszystkiem, co stanowiło jakikolwiek łącznik z tą ludzkością, z którą nic już nie miałem wspólnego. Oddzieliłem się i ukryłem nawet od swych młodych entuzjastów, którzy zresztą, nie znalazłszy we mnie czego się spodziewali, sami wreszcie usuwali się stopniowo. Możesz wymagać od młodości czego więcej nad to co ona dać w stanie: nad zapał i — zapomnienie? Dni całe przepędzałem w jednem położeniu, milczący i nieruchomy, ze spojrzeniem zagłębionym w myśli własne.




XII.

Gdzie ona być może? Czemu porzuciła Francję. W którą stronę widnokręgu uniosła swoje i moje istnienie? Póki oddychała tym samym powietrzem, którym kiedyś oddychaliśmy oboje, póty względnie jeszcze była moją. Z oddali, oczami duszy widywałem ją chodzącą po znanych miejscach, wśród dawnych nawyknień. Dlaczego obszedłem się z nią tak łagodnie? Należało oddać ją pod sąd, skarżyć ją, uwięzić, należało pomścić się nareszcie. Ona pewnie czekała czas jakiś mojego powrotu. Wiedziała dobrze ile ją kochałem, czyż nie powinna była wiedzieć, że żyć bez niej nie potrafię? I gdzież ją teraz odnaleźć. Czy znowu nowy kochanek? Jeszcze jeden!
Po co mi było słuchać rad Konstantego? Bardzo on teraz dba o mnie! Rzuca mi list jak jałmużnę od czasu do czasu! Och, ludzie! ludzie! A przecież dobrze ich znałem. Zapowiedzieli mi, od moich lat najrańszych, że nie mam co liczyć na nich. Ależ matka radziła mi się odwołać do przyjaźni Konstantego. Matka! po cóż ona na świat mię wydała? Jej to błąd był przyczyną, żem nie mógł zostać mężem uczciwej kobiety. Żadna uczciwa rodzina nie przyjęłaby mię była! Biedna, biedna matka! Umarła z żalu! Nic mi już pomóc nie może! Leży pod ziemią obojętna i bezwładna. Nie ona by to mię oszukała! W jej oczach byłem taki piękny! Jeżeli robiła kiedy uwagi czy wymówki mojej żonie, tamta musiała jej odpowiadać, że ona sama mniej niż kto inny ma do tego prawo. Pewnie to dla tego nie odzywała się już nigdy.
Gdyby tak wrócić do Paryża? I cóż bym tam robił? Zająłbym się wychowaniem dziecka, w nim bym znalazł pociechę! Trzyletnie dziecko, czemże ono może być dla mnie? I czem ja być mogę dla niego? Brak ojca czuć mu się dziś nie daje, zabawki wystarczają mu zupełnie. A zresztą, czyż ja kocham to dziecko, żywy portret matki? Lepiej nie widzieć go wcale. Może i mój ojciec porzucił mnie w taki sam sposób! Osądziłem go za wcześnie! Kto wie, czy był winniejszym ode mnie?
Otóż, czym jest życie! Tak więc, zrodzony poza obrębem praw społeczeństwa, pomimo wszelkich z mej strony wysiłków nie mogłem już wrócić do niego. Szczęście i cnota nie dla mnie istnieją. Byłem dobrym synem, byłem człowiekiem prawym, szczerym i wytrwałym; byłem artystą pracowitym i sumiennym: kochałem bezinteresownie, wiernie i uczciwie; na całej przeszłości mojej nie ma cienia złego czynu i oto moja nagroda! Jestem zdradzony, porzucony, zapomniany! I tak już na zawsze zostanie, i odtąd nieszczęśliwy, zawistny i zgoryczony, bez talentu i bez miłości, powlekę, otoczony egoizmem i pogardą ludzką, nieużyteczne istnienie w oczekiwaniu starości, niedołęstwa i śmierci, bo dziś jestem młody, jestem silny, i na śmierć przyjdzie się czekać długo.
„Po cóż czekać na nią? Dlaczego jej nie wywołać. Powiadają, że samobójstwo jest zbrodnią, nie prawda. To prawo najbezsporniejsze człowieka, skoro ten cierpi nad siły. Jeżeli to zbrodnia, tem ci gorzej dla Boga, który nas do niej doprowadza. A jeszczeż, czy choćby istnieje ten Bóg, którego kapłani, wyjęci spod wszelkich obowiązków, spod wszelkich uczuć i namiętności człowieczych, z głębi wystudzonej swej natury wskazują nam cierpienie, zaparcie się i walkę? I cóż on mi zrobił dobrego, ten Bóg, którym usiłują zamydlić mi oczy? Czyż kilku chwil rozkoszy, jakie zaznałem w mojem życiu, nie okupiłem już przed tym tysiącem ciężkich zapasów z nędzą, z przesądem, z niechęcią ludzką i z pracą? czyż nie opłaciłem ich, potem, najwyższą męczarnią serca, duszy i rozumu? Kiedy z jękiem i ze łzami tarzając się w prochu, błagałem tego Boga by mi nie odbierał mojej matki, czyż jej darował bodaj jedną chwilę? Kiedy, w niemej modlitwie, w której zawarłem całą rozdartą duszę moją, zakląłem go, by mi oszczędził niewierności Izy, by to co się stało uczynił niebyłém, czyż mię obdarzył tym dowodem potęgi swej i dobroci? Jakąż przestrogę, jaką pomoc, jaką pociechę odebrałem kiedy od tego Wszechmocnego, który nieporuszony i głuchy, przez ciąg tysiącleci całych patrzy spokojnie na nieprawości jednych, na cierpienia drugich, na wieczysty triumf złego? Czyż ludzkość nie wyłamie się niebawem z pod tego ślepego poddaństwa tradycjom, poddaniem i dogmatom, które logika dziecięca tak łatwo jednem słowem rozwiać może? Minęły już czasy tego srogiego zagniewanego Boga, karzącego na wiek wieków miliardy istot, za winę jednej jedynej, bezpośrednio wyszłej z rąk jego. Jeżeli Bóg taki istnieje, ludzkość cała winna Go się zaprzeć i wyrzucić z myśli swej i z serca swego; winna go opuścić i zostawić go samego w tajemniczym mroku którym się otoczył, a sama bez jego pomocy winna podążyć po zdobycie praw swych i swobody. Jeżeli już koniecznie potrzeba jej Boga, to niechże sobie wynajdzie takiego, któregoby pojąć umiała i któryby stał po jej stronie. Tymczasem, życie jest nędzą, a śmierć prawem.”




XIII.

Tak więc, jak wszyscy co cierpią, cierpienie własne uczynić chciałem osią całego świata. Wszystko dokoła niej się zbiegać miało, i porywałem się roztrząsać prawa Boskie i ludzkie. Potrzeba by ni mniej ni więcej, tylko przewrotu całego świata, by mi przywrócić miejsce utracone. Wszystko, co kiedykolwiek dla szczęścia i uspokojenia ludzkości powiedzianym i zrobionem było przez największych zdało mi się niedostatecznym, niesłusznym i kłamliwem, ponieważ z tego wszystkiego uspokoić mię nie mogło.
Przebiegałem myślą najboleściwsze i najgłośniejsze katastrofy dziejowe, jakie historia nam przekazała, i cóż! oto byłbym je wszystkie przeniósł z męstwem bohatera! Ta jedna co spadła na mnie przechodziła moje siły.
Ostatni ten paradoks nie jest wszakże zupełnie pozbawiony prawdy. Niedole, porażające swym ogromem, podnosząc swe ofiary ponad poziom innych łudzi, czynią je, z pokolenia w pokolenie, wieczystem przedmiotem podziwu i uwielbienia, ale te nędzne domowe klęski, pozbawione szczytności i poezji, opowiadanie? o których pobudza słuchaczy do śmiechu, które pustota ludzka opiewa na wszystkie tony, a z których się kona powoli i cicho, z dwiema palącemi łzami pod powieką, którym wypłynąć nie wolno. Do zniesienia takiej klęski potrzebne nieznane, donkiszotowskie bohaterstwo, na które nie potrafiłby się może zdobyć ani wielki zwyciężony spod Farsalii, ani sławny więzień ze św. Heleny.
Takie były myśli i uwagi, które przetrawiałem w sobie od rana do nocy, i to jeszcze najmniej dotkliwe. Gorsze widziadła dręczyły mię wśród nocy bezsennych, teraz bowiem nie sypiałem wcale, i te same obrazy majaczyły wciąż przede mną. Miałem je ciągle przed sobą jak owe czarne plamy co ćmią się nam w oczach niekiedy, które wzrok machinalnie ściga wśród przestrzeni, zanim się nie rozpłyną w powietrznym eterze, a które ledwie się natarłszy z prawej, rysują się znów z lewej strony. Obrazy te były to dziwaczne, to lubieżne, ale zawsze nacechowane potworną rzeczywistością.
Widziałem Izę już z jednym, już z drugim, we wszelkich pozach namiętności rozpasanej. Niestety! dość mi było przypomnieć, by wyobraźnią dopełnić reszty. Wtedy, trzęsąc się od stóp do głowy, zimnym potem oblany, zrywałem się z łóżka, gotów wszystko tłuc i łamać dookoła, byłe spłoszyć i odegnać to straszne widzenie.
Ileż razy w nocy otwierałem okno z postanowieniem rzucenia się z niego i roztrzaskania głowy o bruk uliczny! Ile razy brzytwą dotykałem sobie gardła! Ile razy odkrywałem pierś własną, a stanąwszy przed zwierciadłem szukałem miejsca, gdzie najpewniej ugodzić by można! W takich chwilach dziką zmysłowość posuwałem aż do chęci oglądania własnej agonii. W obłędzie moim siłą nawyknienia przejawiał się jeszcze artysta; szukałem odpowiedniej do skonania pozy. To znowu śmierć, którą zamierzałem zadać sobie nie zdawała mi się dostateczną: za mało bolesną była dla szału co mię opanował. Byłbym pragnął męki. Chciałbym widzieć zdruzgotanie, słyszeć chrzęst własnych kości pod kołem tortury! Może znalazłbym rozkosz na szczycie najwyższej męczarni, jak męczarnię znajdujemy na szczycie najwyższej rozkoszy.
A jednak nie zabiłem się. Była to tylko choroba, mania samobójstwa; stan nie zrozumiały dla tych co nie doświadczyli go na sobie, w którym się żyje, jeżeli życiem nazwać to można, między żądzą i strachem unicestwienia. Chciałoby się wyrwać, i wyrwać gwałtownie z tego świata, gdzie duszno jak w grobie, a mimo to staje się i wraca od progu wieczności! To, co powstrzymuje nas w ten sposób, nie jest ani tajemną nadzieją ulgi, ani naturalną obawą cierpienia; tylko nie podobna umrzeć i koniec. Jest się pod wpływem nieustającego podniecenia, odżywiającego się co chwila, a nigdy nienasyconego. Pragniemy, pożądamy śmierci aż do rozjątrzenia, aż do wściekłości, aż do szału; dłoń jakaś nas popycha, dłoń jakaś nas wstrzymuje. Nie żyje się już, nie umiera! To spazmy tajemniczości, to satyra bez miary.
I któżby uwierzył, że jeden błąd kobiety do mózgu mężczyzny rzucić może zamęt taki? Ah! ja cierpiałem, przysięgam!. W rzadkich chwilach przytomności pojmowałem dobrze, że powodem wszystkiego była bezczynność mojego umysłu, nawykłego od lat wielu do pracy, do dociekań, do twórczości czynnej, teraz zaś, od kilku już miesięcy skazanego na nieużyteczne krążenie około jednej, wyłącznej myśli. Wtedy, począłem wyszukiwać nowej karmy dla tego zgłodniałego umysłu. I wiecież co znajdowałem? Oto najdziksze, najszaleńsze pomysły przychodziły mi do głowy, jako jedynie możliwe: zamachy, pożogi, gwałty! Być Brutusem, Erostratem, albo Tarkwiniuszem! Niechęć do życia spożytkować, wreszcie na jaką zbrodnię niesłychaną i nie mogąc się już wsławić talentem, potwornością zasłynąć. Jeżeli wam się zdarzy widzieć człowieka nawiedzonego wielką boleścią, jak kryje się i usuwa w cień samotny, możecie twierdzić na pewno, ten nieszczęsny na prostej drodze do szaleństwa stoi. To już tylko kwestia czasu.




XIV.

Jednakże wypadało raz coś postanowić: czy żyć, czy umierać.
Pewnego wieczoru, od trzech już blisko miesięcy nie widziałem ani jednej człowieczej istoty, wyjąwszy służącego, do którego nie mówiłem i pięciu słów na tydzień, obchodząc się o ile można bez jego usługi, pewnego wieczoru zdobyłem się na wysiłek; postanowiłem wyrwać się osamotnieniu i przerzucić się nagle w wir świata.
Tego dnia dawano nadzwyczajne przedstawienie w teatrze Apolina. Poszedłem na nie. Sala była przepełniona, iskrząca od świateł, brylantów i nagich kobiecych ramion. Zrazu, uczuwszy się w tym tłumie i w tym gwarze, doznałem zawrotu. Gdzie byłem? co znaczyli ci ludzie? Wszyscy oni sprawiali na mnie wrażenie automatów.
Chodziłem po kurytarzach aż do podniesienia zasłony. Spotkałem dwóch młodych adeptów sztuki, byłych mych przyjaciół-wielbicieli. Podeszli do mnie. Nie wiedziałem co im odpowiedzieć; patrzyłem na nich okiem zdumionem, zapadłem, nie rozumiałem co mówili. Byłem pewien, że są z drzewa i dla przekonania się o tym chciałem koniecznie stuknąć ich po głowach. Odszedłem, by się nie poddać tej jawnej zachciance waryata.
Wróciłem na miejsce, obok orkiestry. Przy pierwszych dźwiękach czarownej uwertury z Lunatyczki, uczułem nieprzepartą chęć krzyczeć, potem zerwać z siebie odzież wszystką, cisnąć ją na cztery strony i nagi, puścić się w sprośne tańce i skoki w pośrodku całej tej sali. Cóż się ze mną działo? W uszach słyszałem wyraźnie szumiące bicie krwi, jak gdybym miał potok w głowie. Zaciskałem zęby i pięście, zbierając resztę siły woli dla utrzymania pierzchającego rozumu.
Przede mną siedział jakiś młody człowiek i młoda kobieta, którzy szeptali i uśmiechali się do siebie tak, jak się uśmiechają zakochani, słuchając tej muzyki pełnej miłosnych zachwytów. Nie spuszczałem ich już z oczu.
— Zabiję tego człowieka, czuję to, mówiłem sobie. I w samej rzeczy, cała istność moja z jakimś dzikim wewnętrznym ryczeniem odnosiła się do tego w niczym niewinnego widza, który z pewnością nie domyślając się mego szaleństwa, spokojnie wiódł dalej szeptaną rozmowę. Ale bo, po co miał taką uszczęśliwioną minę?
Mój sąsiad z prawej strony poruszał głową do taktu, sąsiad z lewej lornetował loże. Chciałbym się był odezwać do którego, by odzyskać logikę i nałogową równowagę. Już byłem gotów wyznać im wszystko i prosić o czuwanie nad sobą, ale ten czyn zrozpaczonego rozsądku byłby zrodził obłąkanie moje; tymczasem powtarzałem sobie ciągle:
— Muszę zabić tego człowieka.
Co począć? co zrobić z sobą? Crescendo orkiestry rozdrażniło mię do krańcowości, Zdobyłem się na najwyższe wysilenie, wstałem i do ucha sąsiada wyjąkałem głosem zdławionym, drżącym by co innego nie wydarło mi się prócz tych dwóch wyrazów:
— Przepraszam pana.
I przeszedłem przez salę, powtarzając sobie:
— Żeby tylko szczęśliwie dojść do drzwi!
Szedłem, nie śmiejąc podnieść oczu na żadną z tych twarzy co pochylały się ku mnie, by zobaczyć niedelikatnego jegomości co tak nie w porę rugował tyle osób; bałem się zaczepić kogo ubliżającym gestem albo słowem.
Nareszcie dostałem się na powietrze, odetchnąłem pełną piersią i wróciłem do domu trzymając się murów, opierając się obiema rękami by nie upaść. Znalazłszy się w swoim pokoju, począłem się tarzać po ziemi, tłukąc głową siedlisko myśli, których nie byłem już panem, wściekle krzycząc do Boga:
— Ale ocalże mię przecie! co ja ci zrobiłem!
Aż do białego dnia przeleżałem tak na ziemi. Gdy się ocknąłem, byłem drżący, zgorączkowany; myśl choroby w samotności przeraziła mię. Boć mimo wszystkiego, ja nigdy nie żyłem samotny, miałem zawsze kogoś z kochających i kochanych; takie życie nie dla mnie. Począłem płakać i wołać: „Mamo!” jak małe dziecko zbłąkane. Możem był tylko fizycznie chory? może to po prostu symptomata miejscowej febry, tak często napastującej cudzoziemców?
Wezwałem lekarza. Ten zbadał mi puls przede wszystkim, puls był trochę niespokojny, ale bez śladu gorączki. Zobaczył mi język, obejrzał gardło, wysłuchał serca, opukał, ostukał, wypytał o dawne nawyknienia, o tryb życia. Opowiedziałem mu jak byłem wychowany, i jak żyłem, i jak następnie znalazłem się w Rzymie, wskutek wielkiego zmartwienia które zburzyło całą przeszłość moją. Na to zalecił mi ruch, systematyczną pracę, strawne pokarmy, dużo rozrywek, i kobietę od czasu do czasu, ale kobietę bez miłości, wziętą tylko higienicznie. I długo i szeroko wyłuszczał mi jako zdrowie to bezwzględna równowaga władz i funkcji, i dodał, że wymagając więcej od jednego niż od drugiego organu niszczymy tę równowagę, że odtąd jest upadek równowagi, a zatem choroba; że od lat wielu miałem takie a takie nawyknienia, które dla tej lub innej przyczyny przerwane i rozstrojone zostały, że idzie teraz o powrócenie stopniowe do dawnych nawyknień, w innym otoczeniu, ponieważ warunki życia są odmienne, ale że prawa fizjologiczne są i nie przestaną być prawami, i że nikt się od nich wyłamać nie może; że zresztą, w tej chwili jestem pod wpływem sirocco, który nigdy jeszcze nie był tak gwałtownym, i że jak tylko powieje wiatr łagodniejszy uczuję znaczną ulgę. Słowem, zalecił mi być cierpliwym, zapomnieć, nie mieć duszy, czuć się zdrowym i bawić się jak najwięcej.




XV.

Dziwnym się pewnie panu, jak i mnie, wydaje dokładność z jaką opisuję, zbyt może obszernie mój stan ówczesny. Zdawało by się, że z owej epoki nie powinno w myśli mojej pozostać nic prócz nieokreślonego chaosu, jak po śnie męczącym, z którego mię nagle zbudzono. Dziwnem się zdaje by, mózg wstrząśnięty w całej masie swojej zdołał przechować i odnaleźć znacznie później, tak jasno i dokładnie, mimowolne wrażenia, z którymi walczył o ile mógł, i które niewątpliwie obłąkaniem nazwać można. Tak jest jednakże. Najdrobniejsze szczegóły mego pobytu w Rzymie przypominam sobie jak najdokładniej i z niewielkim wysiłkiem mógłbym do nich dołączyć odpowiednie daty. Byłem wówczas rozpołowiony, że tak powiem i jedno z dwóch moich ja patrzyło z bezsilną rozpaczą na szamotania się drugiego. To pierwsze pamięta wszystko. Dziś zresztą, co dziwniejsza jeszcze, jestem spokojny. Wyznałem to już w pierwszych kartach tego pamiętnika: umysł mam swobodniejszy niżem się spodziewał. W miarę jak mi się zdaje spisywać wypadki własnego życia, badać się i sądzić, stopniowo dziwna pogoda osiada mi na duszy. Może pan zauważył nawet jak niejednokrotnie lubowałem się niby drobiazgowym opisem epizodów, malowaniem obrazów i scen, tak właśnie jak gdybym poprostu opowiadał wydarzenia, których byłem świadkiem, nie zaś opłakany dramat gdzie bohaterem sam jestem. Co więcej, nie doświadczam lęku ni zgryzot zbrodniarza. Za pomocą jedynie stanowczego w tym razie środka odgrodziłem się na zawsze od istoty, która udręczała mi życie i mąciła rozum. Dziś, gdy patrzę na to wszystko jaśniejszem, spokojniejszem okiem, postępek mój wydaje mi się prostą rzeczą. Jednakże przed jego spełnieniem pasowałem się długo, w dobrej wierze uciekałem się do pracy, do modlitwy, do przyjaźni, do samotności, do samobójstwa, do nauki, do prawa, wreszcie do skruchy i poprawy tej, co mię tak strasznie zraniła; ze wszech stron szukałem antidotum na ten jad wyczerpujący wszystkie siły moje, napróżno. Wtedy natura sama nagłym, nieprzepartym, zabójczym ruchem uwolniła mię od razu od szatana co mię był opętał. Przez zbrodnię zostałem oczyszczony, ukojony, uzdrowiony. Niezwłocznie potem odzyskałem ową równowagę, która w fizjologii uważa się za podstawę cielesnego i duchowego istnienia. Odzyskałem wolną wolę, wywalczyłem swobodę osobistą, nie na chwilę, jak po spotkaniu z Sergiuszem, ale raz na zawsze, dowodem czego ta oto moja spowiedź pisana, do której od miesiąca biorę się co rano, ani z gorączką, ani ze znużeniem, ani ze wstrętem, po pięcio czy sześciogodzinnym spoczynku, którego nie zaznawałem już był dawniej. Czuję się gotowym i chętnym do pracy, i gdyby mi jeszcze żyć dano, sądzę, że byłbym w stanie całkowicie wyrzucić z pamięci ów nieszczęsny okres w mojem istnieniu, do którego nie byłem stworzony. Słowem, pod własnym badaniem, pod najsurowszym sądem własnym, czuję się nie winnym całkowicie. Prawo obrony zbrojną ręką istnieje nie tylko w stosunku fizycznym ale i moralnym. Nagle, znienacka zostałem napadnięty, znieważony, zraniony w najzacniejszych, najświętszych mych uczuciach, przez istotę, która dobra jedynie ode mnie doznała. Cios był tak silny, że zrazu uczułem się nim ogłuszonym; następnie wszakże broniłem się i pokonałem przeciwnika. Czyż dlatego, że ten przeciwnik nie używał do walki ani pistoletu, ani noża, ani kija, napaść jego przestawała być napaścią? Nie mogę się zgodzić na to, ani ty, panie adwokacie, ani żaden sumienny sędzia zgodzić się na to nie może, kiedy wraz po zaaresztowaniu mię przyszedłeś ku mnie z wyciągniętą dłonią, kiedy p. Ritz, zięć jego i tylu zacnych szanownych ludzi przychodzą mię odwiedzać i dodawać mi otuchy.
Drugi dowód: z tej istoty, którą tak niedawno kochałem do szału, ani w duszy mojej, ani w sercu, ani w mózgu nie powstało żadnego śladu. Ostatni o niej wyraz rzucony na papier wymaże ją z przeszłości mojej i zatrze nawet wspomnienie. Każda z tych kartek nakreślonych ręką moją, odejmowała ze mnie po cząsteczce owych jak mary przerażających wypadków. Widzę je opadające u nóg moich, na kształt owych białych łuszczek, co następują po oparzeliźnie, i pod którymi tworzy się nowy naskórek. Tak czuję w sobie odradzające się, a nawet rodzące się po raz pierwszy nowe uczucia, swobodnemu krążeniu których istota owa stała, że tak powiem, na przeszkodzie, uparcie wciskając się między mnie a wszelką twórczość moją. Poczynam znowu uśmiechać się do natury, do pracy, do przyjaźni, do życia, do Bóstwa, któremu tak często bluźniłem; kocham dziecko obojętne mi przedtem; oddycham, czuję, rozumiem, słowem jestem uleczony od chwili, gdym starł głowę opasującego mię gadu. Prawdę mówi przysłowie ludowe: „gad ginie, jad ginie”.
Niewątpliwie wszakże, przed spełnieniem zbrodni nie przewidywałem ani tej obecnej logiki, ani tych obecnych wrażeń moich; są one wynikiem nie zasadą, skutkiem nie przyczyną. Postępek mój nie był obmyślanym z góry; stało się to bezwiednie, instynktownie, jak kiedy człowiek dotknięty asphyksją tłucze szybę dla zaczerpnięcia powietrza, i wnet do życia powraca. Ocaliło mię zabójstwo, wołałbym zapewne inne ocalenie: snąć nie było ono, w mojej mocy.
Może też zbrodnia była przeznaczeniem moim; może zrodzony poza obrębem ustaw społecznych, nie mogłem się chwytać społecznych środków obrony, może jestem zbrodniarzem z urodzenia i z natury, jak nowy potomek Thyesty czy Atrei, i rozwijam tu może bezwiednie szeregi rozumowań potwornych, które same przez się zbrodnię już stanowią. Być to wszystko może, ale w takim razie, jam ślepy, nie mam świadomości własnych czynów, podlegam prawu fatalności dziedzicznej i odtąd nie mnie to już ścigać, sądzić i karać należy; nie jam to zabójstwo popełnił, lecz istota zagadkowa, którą noszę w sobie! ten kto mi dał życie! ojciec! ojciec Niewiadomy!




XVI.

Odwiedziny i rada lekarza, którego przyzwałem był w Rzymie, w niczym wpłynąć nie mogły na polepszenie mego stanu. Były mi one o tyle nieużytecznemi naówczas, o ile skutecznemi dziś mi się wydają. Zaledwie się oddalił, przyniesiono mi od p. Ritz’a list następującej treści:
„Drogie moje dziecko, pisze do ciebie w dwóch nader miłych dla mnie zleceniach. Kilku naszych kolegów przemyśliwają o wybraniu cię dla naszego Instytutu, co jest zupełnie słusznym, jakkolwiek nie skończyłeś jeszcze lat trzydziestu. Kochają cię tu, poważają, pragną mianowicie w okolicznościach w jakich się obecnie znajdujesz, dać ci publiczny dowód życzliwości jaka ci się słusznie należy. Nie potrzebuję upewniać cię, mój młody mistrzu, jak bardzo byłbym szczęśliwym widzieć cię na miejscu zmarłego naszego członka, ciebie, co mógłbyś niejednego ze współcześnie żyjących (poczynając ode mnie) zastąpić. Propozycja moja jest czysto prywatnej natury, ale przyślij mi tylko słówko że ją przyjmiesz chętnie, a resztę biorę na siebie. Tak tedy, jeżeli przyjmujesz, gotuj się do drogi. Znajdziesz tu serca — wiesz jakie — co ci gotują serdeczne przyjęcie.
„Druga rzecz:
„Jakiś cudzoziemiec przysyłał do mnie z zapytaniem, czy model z marmuru „Spragnionej” rzeczywiście istnieje i czy byś zechciał go sprzedać. Ofiarują za niego czterdzieści tysięcy franków! Ładna sumka! Sądzę jednak, że i pięćdziesiąt dostanę. Z czasem arcydzieło to stanie się jeszcze cenniejszym. Śmiało do pierwszorzędnych zaliczyć je można; ale bądź co bądź, pięćdziesiąt tysięcy franków za kawałek marmuru, kiedy się ma dziecko, nie są do odrzucenia. Jeżeli zgoda, przyślij mi upoważnienie do rozporządzenia się „Spragnioną.”
„Ściskam cię tak samo jak cię kocham, to jest z całej duszy. Zięć mój i córka zasyłają ci wyrazy szczerej życzliwości. Konstanty wyjechał po służbie ale w tych dniach wraca.
I pod spodem dużymi, nieforemnymi literami:

„Całuję drogiego ojczusia”.
Feliks

To jest łza, kropla rosy w pustyni.
Jak to widać z poprzednich rozdziałów, nie do akademii mi było. Królestwo moje nie było już z tego świata. Pod tym więc względem odmówiłem stanowczo. Natomiast zgodziłem się sprzedać „Spragnioną." Zawsze to pięćdziesiąt tysięcy franków więcej dla Feliksa; a jeżeli człowiek uczciwy jak p. Ritz nie miał nic przeciwko zbyciu tej pamiątki, jakżeż ja miałbym się opierać.
Napisałem list długi do przyjaciela i opiekuna mojego. Wylałem przed nim wszystko, co mi leżało na sercu. Nie mając nikogo nadeń życzliwszego, nie potrzebowałem nic przed nim ukrywać, a przy tym czułem potrzebę wywnętrzenia się na koniec przed kimś, w przywiązanie czyje ku mnie nie mogłem nie wierzyć. Wyznałem mu postanowienie moje, konieczność, w jakiej się, że tak rzeknę, znajdowałem, odebrania sobie życia. Szeroko i długo prawiłem o zupełnej nieużyteczności wszech boskich i ludzkich rzeczy wobec niektórych człowieczych udręczeń. Przeczyłem istnienia Opatrzności. Wspominałem imiona tych wszystkich co ponieśli niezasłużone cierpienia, wyprowadzając stąd wnioski na niekorzyść Boga, i podżegając własne obłąkanie zakończyłem prośbą do p. Ritz’a, by zechciał zostać wykonawcą mej ostatniej woli i opiekunem mojego syna. Słowem, czyniłem rozporządzenia człowieka stojącego nad mogiłą, człowieka co za swoje jutro zaręczyć nie może, nie widząc tego, że list podobny nie tyle był zwierzeniem, jak raczej wołaniem o ratunek i że można by go streścić w czterech słowach:
„Nie dajcie mi umrzeć!”
Odpowiedź nadeszła niebawem. Oto ona. Takie listy przechowują się jako relikwie.
Dla nawrócenia cię od zamiaru samobójstwa nie będę roztaczał przed tobą szeregu nieużytecznych dowodzeń, jakie się zwykle w podobnych razach używają. Nie będę mówił, że Bóg jedynie dawszy ci życie wziąść ci je ma prawo. Nie będę powtarzał, że samobójstwo jest występkiem, bezbożnością śmiesznością że nie rozczula nikogo, że jest raczej dowodem tchórzostwa niż odwagi, i innych tym podobnych wiadomych ci komunałów. Powiem ci tylko jedno: Czy matka twoja cierpiała na równi z tobą? Tak, więcej sto razy. Czy odebrała sobie życie? Nie. Czy nie wychowała ciebie, dziecko swoje, pomimo nędzy, opuszczenia, pomimo rozdzierających wspomnień, pomimo zniewag i hańby, pomimo wstydu? Czy dziecko twoje pozbawione, właśnie jak ty kiedyś, jednego z przyrodzonych swoich opiekunów, nie potrzebuje cię teraz podwójnie, jak ty sam podwójnie potrzebowałeś kiedyś twojej matki? Oto kwestia najważniejsza. Ty nie masz prawa umierać.
„Mogę cię zastąpić przy twoim synu, powiadasz, i skądże wiesz o tym? I dla czego masz narzucać mnie, obcemu, obowiązek od którego sam się chcesz uchylić? Niezawodnie, jeślibyś poległ mężnie w walce z życiem, na pobojowisku ogólnem, ugodzony w pierś waleczną niezawodnie dziecko twoje stałoby się moim dzieckiem i wychowałbym je w czci synowskiej dla pamięci nieustraszonego ojca. Ale tak, skoro uciekasz z pola bitwy, skoro uchodzisz do nieprzyjaciela i stajesz pod wrogie sztandary, cóż chcesz bym mu powiedział później i jakim przykładem dla niego stanie się dzisiejsza twoja małoduszność, gdy sam będzie musiał kiedyś walczyć i zwyciężać?
Ileż to razy słyszałem cię, i słusznie, złorzeczącego temu, co cię opuścił niegodnie, a przecież mogłeś jeszcze liczyć na matkę i na niej polegać! Chcesz że synowi twemu zostawić podwójne prawo pogardzania matką i przeklinania ojca? Wiesz dobrze jak litość i pobłażanie dla rodziców nie łatwo przychodzą dzieciom, skazanym na cierpienie za ich winy. A wreszcie, to dziecko twoje, alboż ty je znasz przynajmniej, że śmiesz mu przypisywać tak małe znaczenie? Dlaczegóż nie jesteś już przy nim? Dziecię rośnie, serce się w nim budzi, pojęcie rozwija! Czemuż innym ustępujesz rozkoszy pierwszych jego szczebiotów i pierwszych uśmiechów? Czemu ono nie ciebie ale nas raduje? Dlaczego nie uciekniesz się naprzód do tego naturalnego, a tak ożywczego balsamu? Czemu ty, co zdaniem własnym podlegasz zgubnym wpływom niewiadomego ojca, zawczasu nie opancerzasz twego syna od wpływów matczynych, wiadomych ci aż nadto dobrze?.
Cierpisz! wielka nowina! Czyż ci się zdaje, że cierpisz pierwszy? Czyż cała ludzkość nie jest samem cierpieniem? Zdradzają cię, oszukują! dziw nad dziwy! Postradałeś talent! postradałeś miłość! Aleś je miał, te dwa promienne skrzydła archanioła, co człowieka w kraj zachwytów przenoszą!. Iluż tobie podobnych pełzało tymczasem po ziemi, spoglądając na ciebie z podziwem i zazdrością! Czyż się zabijali dla tego, nie mogąc tobie dorównać? Jeżeli postradałeś miłość żony, zyskaj przywiązanie dziecka, zdobądź je, stań się godnym jego. Jeżeli nie masz talentu, miej pracę. Jeżeli już nie możesz stworzyć arcydzieła, rób co możesz. Jeśli nie jesteś już artystą, bądź wyrobnikiem. Przestałeś być twórcą, bądź kopistą. Wykonywaj poręcze do wschodów, rzeźby do sufitów, ozdoby do zegarów! Weź się do ciosania kamieni, ujmij w dłoń kielnię jak prosty murarz; ale w lat trzydzieści, zdrów, silny, uczciwy i poważany nie usuwaj się ze szranków, gdzie drudzy byli potrzebnymi tobie, tak jak ty potrzebny jesteś drugim. Samobójstwo! Dobre to dla zrujnowanych szulerów, przeżytych rozpustników, albo sprzeniewierzających się kasjerów. A i ci jeszcze nie nadużywają tego środka!
Co zaś do tego Boga, któremu przeczysz i bluźnisz, za to, że cię do tajemnic swych przypuścić nie chce, to spojrzyj tylko z uwagą i podziwem na to, co on ci pokazuje, a zbraknie ci czasu na dociekanie tego co kryje przed tobą. Nie zniżaj go do szczupłej wiary twojego szczęścia albo twojej pychy. Daj mu się rządzić podług własnej woli. Wie on po co stworzył człowieka, wie również dobrze dokąd go prowadzi. Ty, wiedz tyle tylko, że gdy istniejesz, musisz mu więc być potrzebny i staraj się wedle sił swoich być użytecznym na twym stanowisku, na którym on cię postawił. Reszty dowiesz się później. On jest, istnieje, niech ci to wystarczy. Jeżeli bywasz na tyle nieszczęśliwym by i w to zwątpić niekiedy, nie możesz być tak zaślepionym by zawsze w to wątpić; i w miarę im dalej wkraczać będziesz w życie, wyraźniej dostrzegać go zaczniesz.
Religia posługująca się świętym imieniem dla przykrycia niesprawiedliwości, nadużyć i błędów, nie daje ci ani pociechy, ani ukojenia; nie zaspokaja ani umysłu twego, ani serca; nie możesz uwierzyć w szczerotę kapłanów odzianych w atłasy, brylanty i złoto, noszonych w plankinach, zamieszkujących pałace i używających w oczach tychże, którym nakazują wstrzemięźliwość i pokorę, wszech rozkoszy tego świata, nie wyłączając miłości. I cóż ci to szkodzi? Wszak oni, będąc kapłanami, nie przestają być ludźmi, dla tego stałymi ułomnymi jak ty i ja ludźmi. Przebacz im! bo nie wiedzą co czynią. Umiej oddzielić wzniosłą ideę chrystianizmu od eksploatujących ją jednostek i form niejednokrotnie z gruntu ją przeistaczających; pojmij ją dobrze i uderz się w piersi! Boć czymże jest ona? wyrozumiałością, powagą, cnotą, miłosierdziem, roztropnością, dobrem, prawdą! Ona wynalazła skruchę i ustanowiła przebaczenie. Oto co dla takiego jak nasz świata niewygasłą ją na wieki czyni.
„Nie zgadzasz się na tajemnice? Nie wierzysz ani we wcielenie, ani w cuda, ani w zmartwychwstanie, ani w dziewictwo Matki, ani w bóstwo Syna, ani we wszystkie owe fantastyczne legendy, którymi tradycja otacza przejście Jezusa na ziemi. I cóż stąd? Ja także nie wierzę w literę tego wszystkiego; ale cudne — tajemnicze te podania uważam za ornamenta, którymi ludzie przyodziać musieli ideę, by się stała pociągającą i uroczą, i by wyobraźnia człowiecza, żądna rzeczy cudownych i nadprzyrodzonych, i zawsze chętniej dająca się zachwycić niż przekonać, zechciała ją przyswajać z pokolenia w pokolenie. Podania te, to tylko pierścienica ozdobna do przechowywania boskiego klejnotu, który inaczej tchnieniem zimnej logiki musiałby się skazić nareszcie. Symbole! Bajki! Zmyślenia! Zgoda! Szanuj poetyczne te ułudy do rozkrzewienia i unieśmiertelnienia, których my artyści samiśmy się przyczyniali: niosą one pociechę i nadzieję maluczkim, pokornym i słabym, nie mającym ani czasu, ani siły, ani sposobności do sporów i dociekań? Wyszukaj mi pewnik, znajdź prawdę, która by tyle dobrego zrządziła jak te słodkie zmyślenia; nigdzie jej nie znajdziesz i nie tacy jak ty, albo ja mieli szczęście uwierzyć w to ślepo. Nie decydujemy zbyt pośpiesznie. A zresztą, twój rozum stracił prawo polegania zbytniego na sobie, z chwilą, gdy nie umiał uchronić cię od miłości, która cię dziś prześladuje. Wtedy to przede wszystkim należało wątpić.
A teraz, jeżeli mimo wszystkiego nie zdołałem cię przekonać, umieraj, dziecko moje drogie; potępiając cię, szczerze jednak opłakiwać cię będziemy, bo całym sercem kochamy ciebie. Synem twoim zaopiekuję się, bądź przekonany; zaś po mojej śmierci córka moja i zięć nie opuszczą go pewnie, należą bowiem do rzędu tych ludzi, co nie tylko własne, ale i drugich obowiązki przyjmują chętnie na siebie. Jednakże, proszę, a raczej żądam od ciebie pewnej usługi; boć koniec końców winieneś mi coś przecież za przeszłość, a może już nawet i za przyszłość, a nie masz prawa rozstawać się z nami nie wypłaciwszy się z długów. Wykonaj dla mnie z marmuru, w trzeciej części wielkości naturalnej, reprodukcją Mojżesza, Michała-Anioła. Całe życie marzyłem o posiadaniu tego arcydzieła, odwzorowanego ręką mistrza. Nie potrzebujesz wytężać wyobraźni do kopiowania; potrzeba tylko nieco cierpliwości, a nawet do tej mechanicznej pracy wystarczy ci może tego, co ja sam miałem szczęście kiedyś cię nauczyć. Będzie to niejako odwzajemnieniem się z twej strony, ja zaś uczuję się szczęśliwym posiadając dotykalny dowód ostatniej twojej o mnie pamięci. Prośba moja jest bardzo poważną.
„Przyciskam cię do mego serca i polegam na tobie tak jak ty możesz na mnie polegać.“




XVII.

Jakaż łagodna a zarazem silna filozofia! Jak umiejętnie, pół żartobliwie a pół surowo, zacne to serce usiłowało pogodzić mię z życiem, pracą, wdzięcznością poczuciem godności osobistej.
W odpowiedzi posłałem mu tylko te słowa:
„Kocham was z całej głębi mojej duszy. Do Mojżesza biorę się natychmiast.”
Kazałem sobie przynieść gipsowy odlew tego pysznego posągu, i jak pierwszy lepszy praktykant przystąpiłem do ociosywania marmurowej bryły.
Po dwóch tygodniach tej, czysto mechanicznej pracy, wymagającej tylko staranności i wprawy, począłem nieco przychodzić do siebie. Miałożby to być ocaleniem? Nareszcie, zdołam że zapomnieć? Och! ileż ślubów czyniłem wtedy w skrytości serca i ludziom i Bogu za spełnienie tego cudu! Kiedy nareszcie sylwetka wielkiego Hebrajczyka poczęła się z masy wyłaniać, gdy kloc nieforemny przybrał wyraźniejsze kontury, gdy całość życiem zadrgała, to aż niby zakrzyknąłem z radości. Oczywiście, byłem ocalony, gdyby gdyby tylko co nowego nie wdarło się znowu pomiędzy mnie i moję pracę.
Napisałem do p. Ritz’a list pełen wdzięczności i zapału. Począłem na nowo szukać towarzystwa ludzi, ja, com niedawno nie chciał patrzeć na nich. Zaszedłem do Szkoły sztuk pięknych, gdzie mię nie widziano od kilku miesięcy. Dwóch czy trzech jej uczniów zaprosiłem na obiad do siebie; wytłumaczyłem się przed nimi, wynalazłem prawdopodobne powody. Uwierzyli, a przynajmniej udali że wierzą.
W ten sposób upłynął tydzień.
Pewnego ranka odebrałem list następujący:
Wielka nowina! Żona twoja odkrywszy nowe kopalnie złota w Kalifornii, wróciła; to jedno może usprawiedliwić nagłe jej wzbogacenie. Znasz ten cudny pałac, wybudowany przez hrabiego Attikowa, na Cours de-Reine? Żona twoja zakupiła go dla siebie ze wszystkimi przynależytościami, meblami, zbiorami osobliwości itd. Zapłaciła za to półtrzecia miliona gotówką spadkobiercom hrabiego, zmarłego nagle w połowie ubiegłego miesiąca i tegoż dnia sprowadziła się na nowe swe dziedzictwo; prawda, że nie potrzebowała nic przywozić, prócz swoich kutrów podróżnych. Całą służbę hrabiego zapragnęła zatrzymać dla siebie; zgodzili się wszyscy, z wyjątkiem starszego woźnicy, Anglika, nie życzącego sobie wozić kobietę samą, nie mającą, jak się wyraził, ni domu ni łomu, ani przyległości, ani antenatów. Wyborne.
Tymczasem żona twoja posiada najpiękniejsze ekwipaże z całego Paryża. Przyjmuje jedynie mężczyzn, ma się rozumieć wielkoświatowców, i to w liczbie bardzo ograniczonej. Ma własną lożę w operze i w teatrze Italiens, gdzie za każdym przedstawieniem robi furorę; bo, trzeba przyznać, dziś jest piękniejsza niż kiedy. Nazywać się każę po prostu panią, Izą. Królowa matka wiecznie znajduje się przy niej, osypana brylantami, niby tabakierka dyplomatyczna. Wspaniałe Coupé, kołyszące się na ośmiu resorach, z herbem Dobronowskich, czeka ich u wejścia do teatru; upudrowany lokaj w jedwabnych pończochach, w liberii jasnozielonej, otwiera drzwiczki paniom, zaś para koni, wartości dwudziestu pięciu tysięcy franków, ze świeżymi kwiatami przy uszach, unosi je w pośród ogólnego osłupienia. Od czwartej do szóstej, spacer po lasku Bulońskim, w odkrytej kolasie, zaprzężonej czwórką, a la Daumont, liberia, płaszcze białe w zielone pasy. Co ty na to? Kochanków ani śladu. Wizyty w loży, wizyty w hotelu, ale cnota sama. Z dawnych dobrych przyjaciół nie przyjmuje się żadnego. Co za zagadka? Nasz ajent bankowy, Maurycy, między mnóstwem innych wartościowych jej papierów, ma jeden na pięć kroć sto tysięcy liwrów dochodu; ten, wraz po nabyciu przez nią podniósł się na trzy od sta. Zaś brylantów, rubinów i pereł ma ona pono tyle jak dzieci grochu.
Oto co ona sama opowiada o źródle tajemniczych swoich bogactw; rzecz najprostszą w świecie. Otrzymała kilka milionów spadku, ani cyfry dokładnej, ani nazwiska nieboszczyka nie wymienia. A teraz, oto co drudzy mówią i co mi się wydaje nierównie prawdopodobniejszym: Pani jest utrzymanką. Czyją? Nie wymieniają nikogo, głośno przynajmniej; boć po cichu mowa jest o królu, o królu zagranicznym, ma się rozumieć. I w rzeczy samej, panujący chyba może się zdobyć na podobny zbytek — za oczami.
Ten tron, o którym wiecznie marzyła stara czyżby go nareszcie znalazła wypadkiem! Ale który ta monarcha? That is the question! Mówią o kilku, nie wymieniają na pewno żadnego. Dowodzą, że ten, o którym mowa rozkochał się od pierwszego wejrzenia, że długo był odpychany i że, jak drugi Jowisz, musiał się zmienić w deszcz złoty. Nie większa hańba dla monarchy jak dla bożka! I jest tak rozmiłowany, że ni stąd, ni zowąd porzuca państwo swoje, by samowtór incognito przybyć do Paryża. Tu spędza dzień lub noc jedną, stosownie do pory, i wraca najspokojniej panować; to znów ona znika na jakie czterdzieści osiem godzin, i nikt nie wie gdzie się przez ten czas obraca. Podróżuje zwykle sama.
Służba milczy, bo pewnie nic nie wie; inaczej, paplałaby niezawodnie, jak zwyczajnie służba. Dość, że wszystkie przekupstwa nie doprowadziły do niczego, a pani Iza intryguje świat modny stolicy i bogaci panicze ze skóry, jak to mówią, wyskoczyć wyskoczyć by radzi, byle zdobyć jakąś pewną wiadomość. Nic. Panujący i panujący!
„Sądziłem się w obowiązku zawiadomienia ciebie o tem wszystkem, żebyś wiedział jak się masz postawić na wypadek, gdyby ci przyszło wrócić do Paryża. Nie powiem, by ta nowa historia bardzo mię zmartwiła. Skandal taki to ostateczna zapora między nią i tobą. Aż dotąd, zawsze się trochę bałem, by cię znów nie pochwyciła w swoje szpony. Dziś, nie byłoby to już przebaczeniem, lecz prostym wspólnictwem. Dzięki taktowności, czy dumie, pani Iza poprzestaje na swoim panieńskim nazwisku, tem lepiej. W końcu nie będą wiedzieć, że ta istota była kiedykolwiek żoną uczciwego człowieka; to wszystko czego nam potrzeba.“
Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, niespodziana to wiadomość znalazła mię wcale spokojnym. Przeciwnik napastował mię znowu, ale już wiedziałem gdzie go szukać. Położyłem list na stole i zabrałem się na powrót do pracy, stanowczo zdecydowany nie myśleć o niczem przed ukończeniem Mojżesza. Przerywałem robotę wtedy tylko, kiedy już dłuto z rąk mi wypadało, sypiałem ledwie dwie czy trzy godziny i zrywając się natychmiast chwytałem znów za robotę.
W tydzień po tym pierwszym liście, otrzymałem drugi tej treści:
„Iza wzywa mię do siebie bilecikiem, dając za powód jakiś bardzo ważny interes. Idę do niej natychmiast. Szczegóły następną pocztą.”

Konstanty.”

Następną pocztą, milczenie.
Dwie, trzy, cztery poczty następnie, toż samo milczenie głuche.
Głowa Mojżesza była zupełnie skończoną.
Pewnego rana przyniesiono mi list pisany obcą ręką. Oto co w nim było:
„Nie przestawaj iść za radami dobrego twego przyjaciela Konstantego. Wiedz tylko, że ten jest kochankiem twojej żony.”




XVIII.

Miara była przepełnioną.
Przywołałem służącego. Kazałem upakować w małą walizkę nieco rzeczy nieodzownych do spiesznej podróży. Spojrzałem raz ostatni na mój posąg, który zdawał się mówić: „Jedź i powracaj, czekam ciebie” i wyruszyłem do Francji, niepewny sam jeszcze co pocznę, ale bezwiednie czując, że nadchodzi stanowczy przełom w moim życiu.
Nie przemówiłem i jednej sylaby przez cały czas podróży, cztery dni i cztery noce. Dla otaczających musiałem mieć pozór automata. Jadłem i spałem tyle tylko, ile koniecznie potrzeba dla podtrzymania ciała. Określonych myśli nie miałem wcale. Dążyłem prosto przed siebie, ulegając niewytłumaczonemu popędowi, pełen wewnętrznego przeświadczenia, że każdy krok naprzód wiedzie mię do tego czegoś, czego w żaden sposób uniknąć już nie mogę. Jakub Clèment musiał podróżować w taki właśnie sposób, dążąc z Rethel do Paryża.
O szóstej rano stanąłem na miejscu. Poszedłem się orzeźwić kąpielą, zmieniłem ubranie, rzeczy zostawiłem w hotel de Paris, przy ulicy Richelieu, i udałem się do Konstantego.
Ujrzawszy mię wchodzącego, pobladł lekko. Jednakże pospieszył ku mnie i uścisnął serdecznie. Podałem mu list ostatni odebrany przed wyjazdem. Przebiegł go za jednym rzutem oka.
— To prawda — powiedział.
— Jesteś jej kochankiem?
— Byłem, przez jedną godzinę, tego samego dnia, w którym pisałem do ciebie. Bóg widzi, żem nie myślał o tym nigdy, ale ona! ona za to dobrze pamiętała! Rozkochać mię, i potem pomęczyć troszeczkę, jaki triumf dla niej po tym wszystkim co było między nami! Nie mniej jednak postąpiłem szkaradnie
Teraz pojmuję, ileś ty musiał wycierpieć. Doświadczyłem jej potęgi, ja się tak mocnym być sądziłem. Odchodząc od niej, powiedziałem sobie: „Chciałaś zemścić się, żmijo, ale istoty twego gatunku nie mają nade mną władzy. Nie zobaczysz ty mię więcej.” I nazajutrz znów poszedłem do niej. Zamknięto mi drzwi przed nosem. Koncept wyborny! Całe trzy dni chodziłem rozkochany na śmierć. Ach! gdybym tak był mężem tej kobiety i gdyby mię ona zdradziła, to...
Zamilkł i rękę przesunął po czole.
— Co byś zrobił? spytałem.
— Sam nie wiem.
— Zabiłbyś ją?
— Nie powiem, nie.
— No, to ja posiadam więcej siły.
— Może! Czy się gniewasz na mnie?
— Nie, tylko byłbym wołał byś sam z całą szczerością napisał mi prawdę całą.
— Chciałem jechać do Rzymu i opowiedzieć ci wszystko, ale potem...
— Potem co?
— Potem — nie pojechałem. W jakim celu przybyłeś do Paryża?
Powróciłem po prostu,
— Ze wszystkim?
— Ze wszystkim. Do widzenia.
— Dokąd idziesz?
— Do siebie najprzód; do twego ojca następnie.
— Do widzenia, w takim razie.
— Do widzenia.
Wyszedłem.




XIX.

Udałem się na Cours-la-Reine, do znanego pałacu księcia Attikowa; zadzwoniłem. Ciężkie podwoje otwarły się. Przeszedłem podwórze, które po obu stronach otaczały wozownie i stajnie, wzniesione z czerwonej cegły, i pokryte cynkowym, jak srebro lśniącym się dachem. Dzwonek dwukrotnym uderzeniem zwiastował przybycie gościa. Wszedłem po stopniach krużganku wychodzącego na nadrzecze, i znalazłem się wobec sążnistego lokaja ubranego w poranną liberyę. Ten uchylił drzwi przede mną.
— Pani Iza jest? — zapytałem.
— Pojechała na wieś.
— Czy tylko pewno?
— Tak, panie.
— Kiedy pojechała?
— Wczoraj.
— Kiedy wróci?
— Dziś pewnie.
— O której godzinie można się z nią widzieć?
— Nie wiem, proszę pana. Jeżeli pan zechce zapisać nazwisko swoje i przyjść potem, pani mi powie kiedy może przyjąć pana.
— Dobrze.
Z tonu, jakim przemawiałem, człowiek ten pojął zapewne że szło mi o rzeczy ważne i że musiałem mieć prawo odzywać się w taki sposób.
Po chwili, spytałem znowu:
— Czy pani hrabina mieszka przy córce?...
— Nie, panie; mieszka niedaleko stąd; ale teraz pojechała z panią na wieś.
— To dobrze. — Dajże mi napisać na czym,
Wszedłem do obszernej, kwadratowej sieni, wyłożonej mozaiką i ozdobionej freskami, niby wnętrza Pompejańskich domów.
W pośrodku; na podstawie otoczonej szerokolistnymi kwieciem wodnym,, ujrzałem moją Spragnioną, którą Iza pod zmyślonym nazwiskiem kazała zakupić dla siebie, i z której uczyniła bóstwo tej świątyni.
Napisałem te tylko słowa:
„Przybędę dziś wieczór”.
Podpisawszy, oddałem lokajowi zapieczętowany bilecik
Ale co począć z sobą do wieczora?
Wtedy to poszedłem do pana, zacny mój przyjacielu i obrońco. Opowiedziałem ci szczerze o wszystkim, prosząc byś mię objaśnił, do jakich środków obronnych prawo mię upoważnia względem podobnego przeciwnika. Prawo nic tu więcej nie mogło jak tylko naznaczyć separacyą między nami dwojgiem; i co najwyżej uwięzić moją żonę na rok czy dwa lata, jeżeli udowodnię cudzołóstwo. Co się tyczy mojego nazwiska, mojej swobody, mojej duszy, prawo naturalnie powrócić mi ich nie może. Pani Iza będzie zawsze panią Clemenceau, zawsze będzie mogła pozostawać w jednym ze mną kraju; pędzić życic rozkoszne i bezkarnie bezcześcić nazwisko moje i nazwisko swego syna. Śmierć jedynie kiedyś nas rozdzieli. Dzięki ci przyjacielu, za rady naówczas podane, były one serdeczne i rozsądne. Ale w stanie w jakim się naówczas znajdowałem, rozsądek nic ze mną nie miał do czynienia.
Miałem jeszcze do przebycia kilka długich godzin przed widzeniem się z Izą. Były to ostatnie dni kwietnia, rocznica miodowych chwil naszych. Jak wyglądały teraz owe miejsca, świadki niegdyś mego szczęścia, gdy ja tymczasem pasowałem się tak z sobą? I czym by mię one natchnęły, gdybym w widoku ich poszedł zaczerpnąć pociechy i rady?
Pojechałem do Sainte-Assise.
Cały dzień błąkałem się niemy, po grobowcu wspomnień moich. Nie jednę godzinę przestałem z twarzą opartą o furtkę dawniej opisaną, poza okrytemi kwieciem hebanami. Wziąłem łódkę przewoźnika, stojącą w pobliżu i przybiłem do wierzby o którą niegdyś ona się wspierała, w miejscu gdzieśmy się razem kąpali. Uwiązałem do tego samego korzenia, za który chwyciła się kiedyś z takim wdziękiem, wyskakując z wody, i zapatrzyłem się i zasłuchałem, wsparłszy łokcie na kolanach, a głowę na dłonie, Następnie niedostrzeżony od nikogo, przeszedłem park i usiadłem na pochyłości, pod jodłami, wyżej nieco jakby pragnąć odgarnąć z góry całe to ubiegłe życie moje; potem zaszedłem do lasku: który przemierzyłem we wszystkich kierunkach; słowem, o ile się tylko dało, westchnąłem w siebie moją szczęśliwość minioną.
Kto mógł wiedzieć czy zobaczę jeszcze kiedy to uwielbiane ustronie? Gdzie będę jutro?
Dnie były jeszcze dość krótkie. O siódmej byłem znowu w pałacu na Cours-la-Reine. Ten sam służący otworzył mi jedne z bocznych drzwi przedsionka. Tylko, teraz był w pełnej liberji, a dwaj drudzy, podobnie przybrani, powstali w pełnej uszanowania postawie gdym koło nich przechodził. Poszedłem za moim przewodnikiem przez szeregi sal, a raczej salek, wybitych chińską materią, brokatelą i gipiurą, świeżych a ciepłych woniejących kwieciem, zastawionych zwierciadłami, brązami, porcelaną, obrazami, wreszcie otworzył drzwi ostatnie i znalazłem się w buduarze w stylu Ludwika XVI, ściany którego wyłożone białą ze złotem sztukateryą zdobiło malowanie pędzla Fragonarda, i gdzie firanki, kanapy, fotele i krzesła kryte były białym chińskim jedwabiem, haftowanym w przeróżne zwierzęta, figurki, geniuszki i szatanki, dziwacznych barw i kształtów. Kobierzec perski, meble łąkowe i różane, zegary i kryształy, a to wszystko w pełnym oświetleniu jak na uroczystość jaką.
W budoarze tym stała kobieta. Była to hrabina, pragnąca zapewne wybadać mię i poznać cel mego przybycia, zanim mię dopuści do córki. Dla okazania się swobodną, jakkolwiek od dawną nawykła umieć się znaleźć w każdym położeniu, poprawiała przed zwierciadłem, nieład ubrania, zmiętego trochę wskutek przejażdżki w powozie. Zresztą, powierzchowność wcale arystokratyczna, przy sukni popielatej jedwabnej, upiętej kokardami z czarnego aksamitu, i pomimo kosztownych pierścieni świecących się na wszystkich palcach.
Tego rodzaju matki rzadko bywają tak dystyngowane.
— Dobry wieczór, drogie dziecko; jakże mi się miewasz? — rzekła do mnie; hrabina tonem macierzyńskim, jak tylko lokaj drzwi i zamknął za sobą, tak właśnie jak gdyby nie wiedziała o niczem co zaszło między mną a jej córką, albo jak gdyby to było dla niej rzeczą tak dalece przewidzianą, że ani jej się dziwić, ani o niej nawet pamiętać należało.
Niemniej uczułem się zmieszanym prostotą tego przyjęcia.
— Dziękuję pani; zdrów jestem zupełnie — odrzekłem kłaniając się wzajem.
Nie było sposobu postąpić inaczej.
Poczęła znowu:
— Dawno przyjechałeś?
— Dziś rano.
— Przepędziłyśmy cały dzień na wsi i wróciłyśmy ledwie przed chwilą. Iza zaraz nadejdzie. Poszła się przebrać. Była dosłownie kurzem okryta. Straszliwy bo wiatr dmie w polu. Przybywasz wprost z Rzymu?
— Tak, pani.
— Już blisko czterdzieści lat jakem była w Rzymie z ojcem moim. Byłam wtedy młodziutka. Czy wracasz do Paryża na stałe?
— Sam jeszcze nie wiem.
— Pracowałeś tam dużo?
— Bardzo mało.
Słowo w słowo.
Byłbym ją może zapytał nareszcie czy drwi sobie ze mnie, gdy jedne z drzwi otworzyły się wcale rezolutnie.
— Otóż i córka! — zaanonsowała hrabina.
I powstawszy, usunęła się na stronę, niby dama dworska przed swoją królową.
Nie trudno zgadnąć co się działo w piersi mej i w głowie.
Iza przeszła przez pokój i powitała mię lekkim skinieniem głowy, z odcieniem uśmiechu, w milczeniu wydała mi się wyższą niż dawniej; dlatego może, że chodziła zuchwałe podniesionem czołem. Zresztą, była olśniewającą piękną, w pełnym rozkwicie, w pełnym rozwoju. Tylko nie wiem jaka niebywała przedtem cecha wpłynęła na ogólny jej wyraz; prawdopodobnie nowe to życie tak się odbijało w całej jej postaci.
Wyglądała na swój portret raczej niż na siebie samą. Obecny jej obraz zdawał się jakby czymś innym w porównaniu z jej obrazem minionym, z ową Izą, która dotąd we mnie żyła. Wszelka, udana nawet skromność ustąpiła na zawsze z tej twarzy, razem wyniosłej i wyzywającej.
Odzianą była w gładką białą suknię, z miękkiej materii, z wyłogami, na wzór sukien Republique, o płaskich, szerokich fałdach, z krótkim stanikiem i bardzo długą spódnicą. Szyja odkryta i bez ozdób. Klejnotu ani jednego.
Matka i córka skrzyżowały spojrzenia. Oczy pierwszej wyrażały: „Czy mam zostać?” drugiej: „Nie potrzeba”.
W istocie, hamowałem się dotąd i ani jedna ani druga z obu kobiet nie mogła przewidzieć, jak i ja sam zresztą, tego co wypadki przynieść miały.
— Otóż, dziękuję ci, mamo — rzekła Iza głośno podchodząc do matki; — do widzenia, do jutra!
Hrabina pocałowała córkę w czoło.
— Do jutra — odrzekła
— Obiadujemy razem, pamiętasz?
— Pamiętam, o szóstej, u ciebie.
— Przyjdź wcześniej; jutro nie wychodzę wcale.
— Przyjdę na cały dzień. — Wierz czy nie wierz, dodała spoglądając na mnie — ale doprawdy miło mi go widzieć. Jaka szkoda żeście się zgodzić nie mogli! Gdybyście byli chcieli słuchać mię oboje! No!...
Podała mi rękę, której dotknąłem machinalnie.
Zdawało mi się że marzę. Hrabina wyszła.
Zostałem sam na sam z Izą.




XX.

Dała mi znak żebym usiadł, sama zaś siadła naprzeciw z drugiej strony stołu, który tym sposobem nas przedzielał i zaczęła się bawić nożem do rozcinania kartek, eleganckim cackiem o jaspisowym trzonku, o złoconej, granatami wysadzonej osadzie, o stalowym ostrzu, inkrustowanym złotem.
Czy to dla dodania sobie kontenansu?
Czy może po prostu żeby mieć broń w ręku.
Sądziłem, że ust otworzyć nie zdołam. Była chwila dziwnie głupiego obustronnego milczenia. Przerwała ją pierwsza:
— Czemu mam przypisać pańskie, zupełnie zresztą, przewidziane odwiedziny?
— Przewidziane?
— Przewidziane.
— Ponieważ?
— Ponieważ po liście otrzymanym w Rzymie, wedle wszelkiego podobieństwa musiałeś pan spieszyć do Paryża.
— To pani ten list pisałaś?
— Toja go kazałam napisać.
— I dlaczegóż go pani napisać kazała?
— Dlatego, żeby ci otworzyć oczy na postępowanie przyjaciela, jak on ci otworzył na postępowanie twojej żony.
— Znaczy, fakt miał miejsce w samej rzeczy?
— Czyżby się go zaparł?
— Nie. Ale po cóż ta nowa szkarada?
— Żeby się zemścić.
— Nad kim?
— Nad Konstantym, który chciał mi zaszkodzić, zaszkodził.
Nie można było znaleźć innej zemsty?
— Owszem; ale taka najlepszą mi się wydała.
— Jesteś więc pani istotą bezpowrotnie upadłą?
— Jestem taką, jaką mieć mię chciałeś.
— Jak to?
— Należałoby przebaczyć mi wtedy.
— Było to podobnem?
— A przecież rad byś mi przebaczył teraz.
— Tak pani sądziła?
— Nie sądzę, jestem pewną, ty nie kochasz dotąd, i ty nie pokochasz, nigdy żadnej innej kobiety, inaczej bowiem nie siedziałby tu przecież teraz, blady jak widmo. I dlaczego me miałbyś mię kochać, kiedy ja cię kocham zawsze?
— Pani?
— Ja i są rzeczy, których się nie zapomina.
I popatrzyła mi w oczy.
Głowa zaczynała mi się zawracać.
— Dlaczegóż było mię zwodzić wtedy, jeżeli mię pani kochasz?
— Alboż ja wiem. Nudziłam się. byłam szalona.
Więc owi ludzie...?
— Jacy ludzie?
— Ci, którym się oddawałaś?
— Alboż ja ich znam tych ludzi! Alboż ja na nich patrzyłam. Jak się nazywali? I tego nie pamiętam nawet. Musiałam mieć umysł me w porządku. Paliła mię żądza nowych wrażeń. Ale w gruncie kochałam ciebie jednego. Po cóżeś się ze mną ożenił? Mogłam być twoją kochanką; pokochałbyś się we mnie trochę i po wszystkim. Czyż nie ofiarowałam ci się sama? Powinieneś się był zgodzić, ty, coś te rzeczy lepiej rozumiał odemnie. Cała bieda w tym, że dziś jestem twoją żoną! Gdyby był sposób wrócić ci zupełną swobodę, byłabym bardzo rada. U nas, dostaje się rozwód, kiedy się ma taką jak ja żonę. Cóż chcesz, nie moja w tem wina! Co się stało, stało się. Powiedz mi. gdzie byłeś dziś od rana?
— W Sainte-Assise.
— Jak tam teraz ładnie być musi! Bardzo często brała mię chętka wrócić tam jeszcze. Chcesz, pojedziemy razem?
— Dobrze.
— Doprawdy? Och! jaki żeś ty dobry! — zaszczebiotała przysuwając się do mnie. I kiedy to będzie? Jutro?
— Tak, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że tam już pozostaniemy.
— Na zawsze, na zawsze? To długo! A zima? A przy tym, ja nie zależę od siebie.
— Bezwstydnico!
Zamierzyłem się na nią obiema pięściami. Uchyliła się i rękami twarz sobie zasłoniła, pewnie z obawy zostać oszpeconą i skłoniwszy głowę, jak gdyby wyczekując uderzenia.
— Jeżeli chcesz mię zabić — rzekła tonem dziecka i nie zmieniając postawy — nie daj mi cierpieć bardzo.
— Proszę mnie posłuchać.
Odchyliła troszkę ręce od twarzy i popatrzyła na mnie przez palce.
— Mów do mnie ty, — powiedziała.
— Czy ty byś pojechała ze mną?
— Tak to lepiej.
— Odpowiadaj.
— Nie.
— Trzeba to przecież raz skończyć. Czy byś umarła ze mną razem?
— Co za głupstwo! w naszym wieku! Do czego umierać, kiedy się przecież kochamy? Przypatrz że mi się! jestem piękna! A i ty także, jesteś piękny, póki się nie gniewasz. Dość będzie myśleć o śmierci, skoro się zestarzejemy. Dlaczego to zawsze tak tragicznie bierzesz rzeczy? Żebyśmy mieli znowu mieszkać razem po wszystkim co zaszło? Nie wypada, wyśmiewano by się z ciebie. A ja tego nie chcę, ja, co wiem, żeś najuczciwszym człowiekiem pod słońcem, równie jak i najznakomitszym artystą. Wiesz, że jedynym moim marzeniem było posiadać Spragnioną. Widziałeś ją teraz? Co za arcydzieło! Otóż zostawmy rzeczy jak są. Ja potrzebuję świetności, gwaru, szału, w którym bym się nurzać mogła; to mój żywioł przyrodzony i w tym mię pozostaw, a bierz to, co ci dać mogę. Myśmy w niczem nie podobni jedno do drugiego. Ty, w gruncie jesteś dzieckiem, ja znów istotą zepsutą; ale koniec końców kocham ciebie i chcę jeszcze być twoją. Znam ciebie; pewną jestem że nawet nienawidząc mię byłeś mi wiernym. Prawda, że nigdy nie miałeś innej kobiety prócz mnie? Gdybyś wiedział, jak się czuję szczęśliwą myśląc o tym; to tak błogo posiadać istotę, którą się wyłącznie ma dla siebie! Skorzystajże z tego! Jesteś mój. Ja jestem ulicznicą, kurtyzanką, istotą upadłą, spodloną, zgoda; ale ty mię kochasz. To fatalizm! trzeba, się z nim zgodzić. Posłuchaj, wiesz co zrobimy? Ty zostaniesz już w Paryżu; musisz zostać! Musisz znowu tworzyć piękne rzeczy! Ja tak chcę. Nikt się nie dowie; żeś się ze mną widział; przed nikim nie wspomnisz o mnie, albo, jeśli wspomnisz, możesz powiedzieć, że jestem ostatnią z kobiet, wszystko mi jedno. Może, chcesz mię publicznie znieważyć? Może, chcesz wydać mi proces? Prawo da nam separacyę, bo dotąd separacyi nie mamy. Mógłbyś mię zmusić, żyć z sobą, gdybyś chciał. Nie? Nie tego chcesz? Sam pójdziesz do domu, nie zaraz jeszcze — dodała, zarzucając mi ręce na szyję — i czasami kiedy zechcesz, napiszesz po mnie jedno słówko: „Przychodź” i ja przybiegnę osłonięta potrójnym woalem, jak wtedy kiedy to przybyłam z Warszawy, pamiętasz? Nikt nie będzie wiedział, że to ja, i na jeden dzień, na jedną nocą, na jedną chwilę, jak zechcesz, będę twoją, twoją całkowicie, twoją dawną Izą, rzeczą twoją, psem twoim zgadzasz się? Bo ja się zgadzam.
— Inaczej, moja żona będzie moją, metressą?
— Słowa tutaj nic nie stanowią.
— A kiedy zaczniemy to nowe istnienie?
— Kiedy zechcesz. Zaraz?
— Zabierzesz mię od jutra?
— Po co masz się fatygować?
— Tutaj?
Zawahała się chwilkę.
— Jak król nadjedzie — szepnąłem, jak gdyby biorąc udział w tych dzikich rachubach.
— Mówiono ci...? Nie ma obawy. A zresztą, co mi tam, dziś jestem bogata. Zaczekaj tutaj chwileczkę. Oddalę służbę; ale będzie w musiał odejść przede dniem. Czekaj, wnet ciebie zawołam.
I na ustach moich uczułem jej usta, zarazem palące i zimne, usta odpowiednie ciału nie mającemu nigdy duszy.
— Szaleję za tobą! — wyszeptała.
I znikła za drzwiami.
O dziecku ani słowa!
Siedziałem jak ogłupiały, kilkanaście minut, następnie jak ciche tchnienie dobiegło to jedno słowo.
— Chodź!
I wstąpiłem w ohydne gynecum, wyściełane od góry do dołu; miękką kryjówkę z atłasu i puchu do tłumienia miłosnych wy krzyków. Matowe, przyćmione światło, niby promień księżyca w noc zimową, padało z przejrzystego sklepienia, modelując na kształt marmuru, pod kotarą wykwintnego łoża, urocze kształty tej, co wyciągała ku mnie ramiona.
Jaką kochankę dostać teraz miałem! Jaka umiejętność i jakie poczucie rozkoszy! Jaka biegła kurtyzanka. zdolna zaiste rozmiłować panującego i państwo zagubić!
Dwadzieścia trzy lata!
Około pierwszej po północy usnęła cichym snem dziewicy.
Ha! gdyby ta istota jeszcze do jutra żyć miała, zrobiłaby ze mnie najpodlejszego pod słońcem człowieka.




XXI.

Podniosłem się i poszedłem do buduaru po nóż, którym się bawiła przed paru godzinami; następnie do sypialnego pokoju i położyłem się na niej, z prawej strony. Oddech miała spokojny i równy. Uśmiechała się. Nigdy jeszcze nie była tak piękną. Wpatrywałem się w nią przez chwilę.
Wybiła godzina druga.
Dotknąłem z lekka jej ramienia. Instynktownym ruchem rozchyliła usta jak do pocałunku.
— Kochasz mnie? — spytałem szeptem.
— Kocham — odszepnęła jak przez sen.
To było jej ostatnie słowo. Chciałem by było dla niej ostatnim w tym życiu. Lewą rękę oparłem jej na czoło, głowę odrzuciłem w tył i całą siłą prawego ramienia pchnąłem jej nóż w piersi, w samo serce.
Wyprężyła się pod gwałtownością uderzenia, ale jednak tylko wydała westchnienie i opadła znowu.
Wyskoczyłem z łóżka i stanąłem z wytężonym słuchem.
Przestała już oddychać. Z rany pokazało się ledwie kilka kropel krwi.




XXII.

Wyszedłem z pałacu. Aż do rana błąkałem się po ulicach, a o świcie oddałem się w ręce policyi.

30 czerwca 18...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.