Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dni i noce całe we łzach trawiła. Uspokajałem ją jak mogłem wmawiając, ze mimo wszystkiego pozostanie piękną po dawnemu i że od łez i bezsenności więcejby niewątpliwie zeszpetniała, niż od tego tak naturalnego przejścia. Lepiej pogodzić się z przeznaczeniem, i zachować ostrożności, przy których mogłaby dając życie nic nie stracić sama. Zresztą Iza była z liczby tych istot uprzywilejowanych, tak wyłącznie utworzonych dla miłości, gibkich, podatnych na tyle, że macierzyństwo przechodzi po nich nie zostawiając żadnego śladu.
Nie dawałem jej ruszać się, chodzić; nosiłem ją jak dziecko, patrzyłem jak w obraz cudowny. Rasowałem i modelowałem wizerunki dzieciątek, aniołków, amorków o ciałkach tłuściutkich, pyzatych twarzyczkach, krągłych pleckach, wydatnych brzuszkach, i niby jaki starożytny Grecyi artysta, otaczałem niemi młodą matkę, by ta poczęła wedle wzorów klasycznego piękna. Ona tymczasem mówiła mi o prawdopodobnej śmierci swojej; wracała do niej ustawicznie; bała się nad wyraz. Drżenie przebiegało ją całą na myśl o wilgotnej ziemi. Wymagała wówczas odemnie przysięgi, że się nie ożenię poraz drugi, i że codziennie na grób jej chodzić będę. Chciała być pogrzebioną w pajęczej przezroczy koronek, i zarzuconą kwiatami. Powinienem, był wykonywać posąg jej, naturalnej wielkości, z marmuru, i umieścić na mogile, by tym sposobem piękność jej trwalsza nad śmierć i zniszczenie